• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

Słowa malowane życiem.

Mój blog będzie dotyczył życia. Znajdują się tu słowa życiowe, o życiu i za życiem.

Kalendarz

pn wt sr cz pt so nd
29 30 01 02 03 04 05
06 07 08 09 10 11 12
13 14 15 16 17 18 19
20 21 22 23 24 25 26
27 28 29 30 31 01 02

Strony

  • Strona główna
  • Księga gości

Archiwum

  • Marzec 2025
  • Luty 2025
  • Październik 2024
  • Lipiec 2024
  • Czerwiec 2024
  • Luty 2024
  • Wrzesień 2023
  • Czerwiec 2023
  • Luty 2023
  • Listopad 2022
  • Wrzesień 2022
  • Sierpień 2022
  • Maj 2022
  • Luty 2022
  • Styczeń 2022
  • Wrzesień 2021
  • Sierpień 2021
  • Kwiecień 2021
  • Styczeń 2021
  • Wrzesień 2020
  • Sierpień 2020
  • Lipiec 2020
  • Czerwiec 2020
  • Marzec 2020
  • Luty 2020
  • Listopad 2019
  • Wrzesień 2019
  • Sierpień 2019
  • Maj 2019

Najnowsze wpisy, strona 7


< 1 2 3 4 5 6 7 8 9 >

Duchy Grunwaldu

Słowa poniższej lektury dedykuję wszystkim  duszom niezrozumiałym i tym bardzo osamotnionym.

 

Rozdział I

Jest taki dzień w roku jeden jedyny, którego zawsze tak samo z duszy całej ogromnie nie cierpię, z wiekiem być może coraz bardziej, co może wydawać się zrozumiałe.Jest to mianowicie dzień moich urodzin.Jak dziś -15 lipca, przypadają moje osiemnaste, dorosłe urodziny, szczerze nie obchodzę tego dnia, tak samo jak tej ważnej w połowie historycznej daty.Żałuję z tej okazji najbardziej straconego czasu, gdyby mi w prezencie potrącono z metryki zmarnowane lata, pewnie nadal byłbym dzieckiem, zapewne dziesięcioletnim. Choć uczciwie zaczynam dziewiętnasty rok swego życia, tak naprawdę wrażenie mam ,iż jestem na tym świecie co najmniej tysiąc lat. Wiem ze źródeł historycznych ,że 15 lipiec 1410 okazał się wiekopomnym wydarzeniem, bo po zwycięstwie król Jagiełło ogłosił 15 lipca świętem narodowym, co zmieniło się dopiero w 1794 r. Obecnie, 15 lipca każdego roku, członkowie bractw rycerskich wywodzących się z całej Europy zjeżdżają się pod Grunwaldem. Biorą tam udział prawie wszyscy członkowie mojej rodziny; śmiałkowie i maniacy historii w inscenizacji bitwy pod Grunwaldem. Moja rodzina także mieszka niedaleko historycznego Grunwaldu.Tam zamieszkiwali moi praprzodkowie, tam w końcu i nam przyszło żyć.To chyba jedyny powód chluby do świętowania.Ja jednak żałuję najbardziej tego ,że wysłano mnie na świat wbrew mojej woli. Zmierzając się z własnym bólem,usiłuję sobie wyobrazić scenę sprzed dziewięciu miesięcy 15 lipca, późne lata osiemdziesiąte. Ojciec i matka spotykają się by odbyć swój obowiązek małżeński, bez emocji, bez wzajemnej przyjemności, bez zjednoczenia. Oczami wyobraźni widzę ten niechciany spektakl, przymus, potrzebny do ciągłości i przerwania bolesnej rutyny pożycia.Niemal odczuwam ten bolesny i beznadziejny układ noga-ręka, tyłek-tyłek, wymuszona sapnięcie i odpadniecie, przy wtórze, płaczu starszego już rocznego mojego brata, którego samotność a może nocne strachy zbudziły ze snu.Żałuję, że braciszek wcześniej nie zapłakał i nie ryczał bardziej donośnie bo dzięki temu zdołałby udaremnić dzieło pospiesznej konsumpcji a  w konsekwencji mojego zaistnienia.Czy była by następna próba konsumpcji? W  to łaskawie wątpię, niewykluczone ,że rodzice pochylając się nad zapłakanym i zasmarkanym malcem, zaniechali by zbliżeń, wiedząc czym to zagraża. Oni jednak zdążyli, brata płacz był bezskuteczny.Możliwe,że braciszek rozpaczliwie płacząc, instynktownie wyczuwał,że bycie jedynakiem to najbardziej komfortowe rozwiązanie,ot mniejsze wydatki, mniejsze zmartwienia no i mniej miłości do podziału. Ja jednak uparcie, tocząc boje o zaniechanie, nie proszony przybyłem na ten świat, który o dziwo wcale mnie nie przywitał otwartymi rękoma.O ile wierzyć jeszcze czarno-białym fotografiom pstrykanym, ukradkiem w tamtym okresie, to moja postać zawsze smutna ukryta gdzieś w kącie zaledwie tkwiła. Mój widok raził oczy swym bolesnym zaistnieniem.Moja rodzina pozowała na szczęśliwców, ojciec wypinał pierś by stać się wyższy i bardziej męski.Matka lubiła wyróżniać się niebanalnym strojem, jej jasne loki zawsze opadały filuternie  zaczepnie na oko, jakby patrzała na świat z przymrożeniem oka. Brat najwięcej ściskany, utulany w ramionach sprawiał wrażenie zadowolonego, jego pulchne, pucołowate policzki nader często się uśmiechały. Ja jednak nie potrafiłem wydobyć z siebie choćby krzty radości, choćby iskry zadowoleniem ze swego istnienia. We mnie przymusowo tkwił jakiś ból istnienia, stygmat żalu mi nadany wraz z poczęciem, może bonus gratis do nieśmiertelnej duszy.Jeśli wierzyć ciotecznym opowieściom to ja spośród całej trójki rodzeństwa, najbardziej możliwie uprzykrzałem żywot rodzinie i ta prawidłowość konsekwentnie miała być niezmienna, pozostałem na zawsze tym trudnym. Powody takiego zachowania powinny być bardziej znane wykwalifikowanym psychologom, behawiorystom lecz nie były one znane mojej rodzinie, znajomym.Równo dwa lata po moim narodzeniu przyszła na świat siostra moja, która niemal natychmiast stała się największym  spełnieniem rodzicielskich powinności.To nad jej starannie wyheblowaną kołyską od zawsze pienia i zachwyty się zanosiły. Dziewczynka rosła w przekonaniu,że jest co najmniej kolejnym cudem świata, stworzonym do osiągnięcia wyżyn tej planety.Rodzice nie mieli umiaru nad wymyślaniem pochwał i wbijaniem w pychę upragniona córkę..Nawet zrobienie przez nią kupki do nocniczka urastało w ich oczach do wielkich światowych dokonań.Wspaniali rodzice popełnili jednak masę wychowawczych błędów.Najgorszym ich przewinieniem o najgorszym zasięgu i okrutnych reperkusjach to owe porównywania nas ze sobą.Z powstałej konfrontacji najlepiej wypadało tylko moje rodzeństwo. Mnie przypadła łatka "łobuza, cwaniaka, beksy,skurczybyka,dziwoląga, odmieńca, nawiedzonego, bandziora" "Z niego wyrośnie kryminalista"-powtarzał ojciec i bezsilna matka. Nieostrożne epitety wypowiedziane w szczerym żalu zrosły się ze mną jak, moja druga powłoka skórna. Z czasem podświadomie stawałem się tym trudnym, sprawiającym kłopoty.Dziś jednak tłumaczę swą nieustanna walkę z życiem i ludźmi za wcześnie spisanym mi przeznaczeniem i złą wróżbą.Dzieciństwo nie upłynęło szczęśliwie, lecz nie należało do najbardziej dramatycznych doświadczeń, jakie świat zdołałby udźwignąć.Jestem przekonany ,że udało mi się już w dzieciństwie opatentować wynalazek na nędzę, głód i wszelkie wojny i nieszczęścia na świecie. Już wtedy będąc bacznym małym obserwatorem bacznie oglądałem czarno-białe wydarzenia w telewizji tamtych czasów.Coraz bardziej zniechęcony ogromne i różnorodne cierpienia.Głód, nędza,śmierć niewinnych, zamieszki i wojna przewijały się najczęściej i najwięcej.Zrozumiałem, że rozwiązaniem problemów świata to powściągliwość, płodzenie jak najmniejszej ilości stworzeń. Ludzie winni być bardziej ostrożni, powściągliwi, znacznie bardziej zważać na dar prokreacji. Winni używać rozumu i jeśli sami zmagają się z bólem istnienia, jeśli sami cierpią nędzę i nienawiść niechaj zaprzestaną rozmnażania.Niechaj nie powielają własnego, odziedziczonego niekiedy nieświadomego błędu rodziców.Gdyby ludzi znacznie mniej przychodziło na świat, gdyby każdy ludzki byt był przemyślany i z Bogiem uzgodniony, o ile mniej byśmy wszyscy cierpieli.Ludzkość byłaby mniej liczna, zatem szacunek do życia byłby znaczny. Życie należy i trzeba czcić i bardziej szanować..Ziemia doskonale radzi sobie bez ingerencji człowieka, ona  w dziewiczym, nienaruszonym stanie jest piękniejsza i zdrowsza.Przeludnienie jest największym dramatem ludzkości. W przeludnieniu śmierć jawi się jako konieczna regulacja, nie budzi refleksji. Ludzie zadają śmierć innym, istotom ludzkim bo życie nie przedstawia dla nich żadnej wartości. Historia aż zanadto zna boleśnie takie przykłady i codziennie dochodzą nowe, przerażające dane. Mój apel brzmi-nie rozmnażajmy się bez rozumnie i nie zabijajmy się.Wrogo jestem nastawiony do tych co stosują aborcję czy eutanazję.Nie ingerujmy w to co nie nasze i nam nie wolno. Śmierć po nas z osobna każdego przyjdzie w swoim czasie, nie trzeba jej wychodzić na przeciw, ona o każdym pamięta. Każdy ma swój tu czas i sprawiedliwe miejsce w życiu Wiecznym. Mniej liczna ludzkość to tez mniejsze problemy z nędza, bezdomnością, bezrobociem, przestępstwami wszelakimi . Większa miłość przeznaczona każdemu z nas, to też mniejsza nienawiść do innych, mniej samobójców, mniej porzuconych, na śmierć skazanych, mniej chorych na umyśle. Już jako dziecko marzyłem zasypiając, iż każda z dobrze dobranych par innej płci, płodzi z miłości co najwyżej dwoje istnień . Lecz jeśli serce mają pojemne, jeśli dobroć jest ich wielka i hojność serca większa to niech mają kolejne ale zwierzątko domowe i na tym koniec rozmnażania. Są jeszcze też zwierzęta do pokochania, rzecz jasna nie róbmy im krzywdy. Tymczasem ludzie niespełna rozumu,zajęci bardzo sprawami różnorakimi, duchowni, cierpiący bezustannie nie powinni wydawać potomstwa wcale. Już jako mały niespełna sześcioletni chłopiec podobnej treści list do Mikołaja Świętego wysyłałem.Tak liczyłem  rychło na spełnienie mojej utopii, czas pokazał jak wielce się myliłem.

Rozdział II .

W szkole do której uczęszczałem nie uczyłem się wcale dobrze.Uwielbiałem sprawiać zmartwienia dorosłym, cieszyłem się gdy widziałem wyprowadzonego z równowagi dorosłego.Cieszyło mnie szczególnie coś a mianowicie to,że w oczach innych kolegów uchodziłem za wzór do naśladowania.Byłem nieulękły, silny i nie dałem się pokonać ciału pedagogicznemu.Nauka w tamtych czasach była zbyt nudna i powiewała beznadzieją.Straszono nas, iż jeśli nie będziemy się przykładać do nauki to w przyszłości zostaniemy co najwyżej kucharzami, murarzami a mi wróżono karierę grabarza.Pamiętam jak wyśmiewano się za moimi plecami, gdy tak podążałem z pełnym plecakiem wzdłuż hałaśliwego korytarza szkolnego "patrzcie idzie przyszły grabarz" Złowrogie i zaczepne słowa utkwiły mi mocno w pamięci, postanowiłem że nie dam sobą pomiatać.Pamiętam jak rzekłem im wtedy, kipiąc dziecięcą złością. 'Pewnie,że zostanę grabarzem po to by wasze zwłoki móc zakopywać jak najgłębiej"rzekłem.Po chwili dodałem z przekora "Bójcie się bo macie czego.." Zapadała wówczas grobowa cisza, wśród zgromadzonych przeszedł szmer przerażenia i od tej pory prawie  przestano mnie zaczepiać.Zyskałem wtedy coś w rodzaju szacunku, ich przerażone spojrzenia na poły mnie bawiły a na poły łechtały moją rodząca się męską próżność.Nie jestem zwolennikiem siłowego rozwiązywania konfliktu. Jednakże, czasami warto postraszyć kogoś kto chciałby nam uprzykrzać i tak czasem przykry żywot. Obrywałem w swym szkolnym żywocie także za tatusia mego. Jeśli nie dość dostatecznie został przedstawiony to należy koniecznie przypomnieć,ze ojciec mój z zawodu był nauczycielem historii w szkole podstawowej.Wobec swych uczniów przypuszczam, iż swoim zwyczajem nie był sprawiedliwy. Ojciec miał w sobie wrodzoną smykałkę do dzielenia ludzi na równych i równiejszych. Powodem uprawiania przez niego takiej niedorzecznej polityki, ukształtowało w nim życie i dobra znajomość historii.Jestem przekonany ,iż on sam w głębi duszy pielęgnował w sobie zapomnianego dziś ducha patriotyzmu. Przypominał wszem i wobec o olbrzymich i wiekopomnych zasługach swych walecznych przodków. Znał na pamięć, wszystkie zasługi swych praojców, pramatek nie jestem pewien czy są one prawdziwe czy bardziej obrosły w legendę po ojcowskiej przeróbce myślowej.Ojciec sam sobie przyznawał na monopol wiedzy o swych praprzodkach, jeśli ktoś z bystrych lub aroganckich uczniów postanowił zwątpić w prawdziwość dyktowanej na lekcjach im mądrości, wówczas surowy nauczyciel swym zwyczajem podnosił swój basowy głos i śmiałka niemal "wbijał w ziemie" za swą ignorancję i sprzeciw. -Cisza, proszę nie pouczać starego nauczyciela swego przedmiotu, wiem o czym się prawi- mawiał ojciec tonem nie znoszącym sprzeciwu.Na lekcjach zazwyczaj zalegała grobowa cisza a niekiedy przechodził tylko szept dezaprobaty,niepocieszonych dzieciaków. Szczerze nie znosiłem gdy ojciec i moja klasę przychodził nawiedzać w ramach prowadzonych przez siebie zajęć..Siadywałem wówczas w ostatniej, oślej ławce i udawałem ,że nie istnieje.Chowałem się za naszego, dyżurnego grubego ucznia, pałaszującego bez ustanku swe bułki  z kiełbasą, i dziękowałem niebiosom za to,że jego inność rzuca się bardziej  w oczy. Najbardziej czego się obawiałem to owej, negatywnej inności. Łatka 'grubego' "tępego', "durnia', "lenia", najczęściej już bywała obsadzona innymi nielubianymi gamoniami. ja także nie byłem lubiany. Nie miałem nawet wcale przyjaciół. Częściowo a może nawet całościowo winę za stan rzeczy ponosił mój ojciec, który także nie był lubiany chyba przez nikogo w szkole.Do mych uszu docierały wtedy dość często wulgarne i mało parlamentarne epitety. Nie gromadziłem wcale tych wspomnień, nie czerpałem wcale radości z uprzykrzania innym życia. Doświadczałem całej gamy współczucia, mimo wszystko obca mi była pogarda i nienawiść, tak widoczna u innych. -Patrzcie chłopaki, idzie bufon historyk-histeryk- lubił mawiać, pewien leser klasowy, wychylając się z okna sali lekcyjnej.Czułem wtedy na sobie nieprzyjazne spojrzenia młodych, widziałem jak pochylają się ku sobie i szepczą sobie własne sekrety. Kiedyś na samym początku edukacji szkolnej nawet wielce zabiegałem o ich uznanie i przyjaźń, z czasem zrozumiałem ,iż nie jest mi do szczęścia potrzebne ich pochlebstwo. Pojąłem szybko ,że wcale nie istnieje coś tak nierealnego jak przyjaźń, miłość.bezinteresowność pomiędzy młodocianymi. Ich sympatie tworzyły się przypadkiem, pod wpływem impulsu lub jako skutek uboczny uznania międzyszkolnego.Olimpijczyk był kimś dopóki nie wyparł go inny ważniak.Błazen klasowy cieszył się także chwilowym uznaniem, by zaraz potem zbierać nieprzychylne komentarze i wpaść w niesławę.Miałem własne poczucie wartości a cudze puste, bzdurne słowa pogardy zazwyczaj nie doprowadzały mnie wcale do głębokich zranień, czy pretensji do reszty świata.Ubolewam natomiast nad ludzką podłością, już u najmłodszych widziałem eskalację nieprawdopodobnej zawiści i nikczemności. W historii cenię najbardziej to,ze ona przemija i nie zawsze zostaje zapisana w swych kartach pamięci. Nie wszystko co zostało zapisane i podane do uwierzenia potomnym jest prawdą.Z wielu zapisanych prawd można dowolnie dodawać i dopisywać subiektywnymi danymi od siebie. Historia tez zna takie przypadki. jednakże ja sam nie odziedziczyłem genu zamiłowania do historii po moich przodkach, mnie natomiast fascynuje filozofia i poezja. Sam sobie pisuję samotnie wszelakie wiersze, wierszydła niekoniecznie do szuflady. Rzecz miała miejsce w klasach początkowych Szkoły Podstawowej.Przyczynkiem do tworzenia stało się moje dziecięce zauroczenie się śliczną koleżanką z klasy.Dziewczynka o imieniu Karinka wcale nie zamierzała odwzajemniać mojego infantylnego zadurzenia.Mam w pamięci jej uroczą twarzyczkę, smukłą sylwetkę i to spojrzenie pełne pogardy. Zabolała mnie wtedy jej obojętność.Jednakże ja niezrażony porażką, tego samego dnia wieczorem gdy daremnie usiłowałem zasnąć po kolejnej godzinie rozmyślań, popełniłem wtedy straszny, swój dziecięcy wiersz. "Piękna stokrotko" Napatrzeć nie mogę się Twej urodzie wiosennej. Piękny kwiecie, dumny, zachwycający niezmiennie. Twoja twarz promienieje bogactwem roślin w maju. Gdybyś uraczyła mnie uczuciem, byłbym już w raju. Po napisaniu tych kilka zdań, zasnąłem zdrowym snem.Śniły mi się majaki o niespełnionym marzeniu, o przegranej walce do mety po spełnioną miłość.Nie tryskałem ani uroda, nie byłem wcale powalająco męski. Nie budziłem wcale nijakiego zainteresowania. Najbezpieczniej pozostało mi tylko daremne wzdychanie do obiektów, którym byłem obojętny. Cierpiałem ale wciąż czekałem. Zapisany wiersz ukryłem gdzieś pomiędzy kartami książki z języka polskiego. Podręcznik do języka polskiego uważałem za bezpieczną kryjówkę.Pomyślałem,ze gdyby pani od języka polskiego zadała nam na zadanie napisanie jakiegoś wiersza o wiośnie to zawsze miałbym gotowca pod ręką.Lub tez mógłbym swoja 'poezją" uraczyć jakiegoś innego dryblasa, pozbawionego natchnień i wzniesień poetyckich. Mógłbym w ten sposób i zyskać koleżeństwo i co najistotniejsze zaimponować klasie.Mogło by też i w końcu się zdarzyć, w co wolno mi wierzyć, że  i obiekt moich uczuć, na skutek wywołanego tymi słowami wyznania mógłby w końcu odwzajemnić i mi swe szczere uczucie. Lub tez mógłbym się i tym wyznaniem wygłupić, przyczynić się do swej zguby. Mógłbym stać się obiektem żartów,pogardy a to by było chyba najgorsze do zniesienia dla malutkiego serca bijącego w piersi tak małego człowieka. Stalo się jednak to co było nieuniknione.Był poniedziałek rano, a oknami szaro, bez widoków na poprawę.Ponadto  siąpił deszcz co potęgowało uczucie melancholii. Chwyciłem za podręcznik by przypomnieć sobie wyryty na pamięć dzień wcześniej  wiersz 'Burczymucha" Marii Konopnickiej.Powtarzałem  w myślach i po cichu  śmieszne wersy czytanego wierszu, wtem poczułem na sobie wzrok grubego, aktualnego zgrywusa klasowego. Chłopiec zbliżył się do mojej ławki, podniósł ociężale z podłogi zagubiona kartkę papieru. Domyśliłem się czym jest ta zguba w momencie gdy szeroka twarz otyłego rozszerzyła się kpiąco. Obejrzał się do zgromadzonych w sali uczniów i swym ochrypłym głosem zawołał. -Patrzcie mamy poetę, kurka jakie pisze bzdety, chcecie posłuchać?-gruby zbliżył kartkę na wysokość swych zawistnych oczu, jego szeroka twarz rozwarła się do szyderstwa i w tym momencie ja poderwałem się za wystawione na widok publiczny moje nakreślone bazgroły. -Zostaw to skurczybyku, nie twoje to-dodałem rozeźlony,ogarniając wzrokiem jego zapasioną posturę. -A co chcesz zostać Mickiewiczem co?zaśmiał się tamten paskudnie a ryk tłumionej wesołości wypełnił klasę dziecinnymi szyderstwami. -A no tak, tatuś historyk to on będzie teraz Mickiewicz- zawołała śliczna Karina a jej dziecinna twarz nagle stała się nieprzyjazna i obca. -Odwalcie się ode mnie beztalencia, co wam do moich wierszy-rzekłem groźnie, zupełnie już wyprowadzony z równowagi i gotów do ucieczki. w tym samym momencie drzwi się rozchyliły a   w nich ukazała się groźna postać pani polonistki. -Cóż to za ujadania? Zachowujecie się gorzej niż dzikie zwierzęta zamknięte w  klatkach-głos kobiety był szorstki, bez cienia zrozumienia. -To nie my, tylko ten synalek historyka nam dokucza-wypalił bezwstydnie grubas. -Cisza-kobieta przerwała powstający tumult. Doniosły głos kobiety zdawał się dudnić i w drgania wprowadzać staro-dawne szyby okienne.Klasa bez zainteresowania słuchała szorstkiej paplaniny nauczycielki.Ja tymczasem w cichości ducha obmyślałem plan w jaki sposób zasadzić pułapkę na grubego.Postanowiłem,ze dam mu nauczkę, tak by raz na zawsze przestał mnie tak ostentacyjnie  ośmieszać a sam stał się przedmiotem szyderstwa. -Popamiętasz grubasie -pomyślałem. Spojrzałem w jego stronę i dostrzegłem,że jego pulchna twarz mieli jakieś jadła. Z pewnością jego nienasycenie żywieniowe, jest jego stałym nałogiem, którego jest ofiarą. Myślałem o jego znerwicowanej i sfrustrowanej rodzicielce, tak samo tęgiej jak on sam i jego jeszcze szóstce pozostałego rodzeństwa. Przypomniałem sobie jego ojca, nieustannego pijaka, który ciągle okupuje sklepy monopolowe i bełkocze do nieznajomych własne życiowe klęski.Bez wątpienia do jednej z tych klęsk należał tez jego synek, grubasek. -Krzysztof Bender na środek proszę!-głos nauczycielki zdawał się skrzypieć, podobnie jak podłoga po, której niemrawo kobieta przechadzała. -No już, o czym tam rozmyślasz? Zobaczymy co potrafisz?-zawołała przeciągle. Szedłem z duszą na ramieniu, jak skazaniec, szedłem wolno, licząc na nagły alarm dzwonka na przerwę. Daremnie. W klasie zapanowało upajające wyczekiwanie na moją klęskę. Stanąłem obok polonistki, nie patrząc się wcale na nikogo, byle tylko nie dać się sprowokować szydercom.Patrzyłem w dal.Czując zaledwie suchość w gardle zacząłem. -Maria Konopnicka, Stefek burczymucha-słyszałem swój głos. Po klasie przebiegł, złowieszczy szmer. Usiłowałem walecznie przypomnieć sobie słowa wyuczonego wiersza, lecz daremnie. w głowię miałem zupełna pustkę.Zaklinałem swój umysł w duchu, modliłem się nawet gorliwie, lecz mój duch mnie opuścił. Byłem sam, zupełnie sam, wystawiony na widok publiczny. Ogarnęła mnie rozpacz, gotów byłem nawet zaklinać się solennie,że przecież "Znam ten cholerny wiersz" przedłużająca się cisza pogrążała mnie. Nauczycielka ponowiła próbę, skinięciem swej wielkiej,jakby  krowiej głowy. -Powiem na pewno, tylko mi się coś zablokowało. Proszę o szansę-słowa niewyartykułowane wołały w mej głowie, rozsadzając moją obolała czaszkę i twarzoczaszkę. Moje ciało stało nadal nieruchome, niezdolne do współpracy. -Krzysiu, siadaj dwója- usłyszałem szorstki głos kobiety. Wtem jakby na zamówienie rozległ się donośny odgłos dzwonka alarmującego przerwę. Klasę pełną uradowanych dzieciaków ogarnął jakiś błogi spokój, mnie jedynie samego rozsadzała narastająca złość.Moje pięści zaciskały się mściwie, z trudem panowałem nad swoją ciemną strona dorastającego we mnie człowieczeństwa.Klęska bolała i zadawała mi coraz to nowe rany mojej własnej niemocy, ograniczeniu.Spakowałem swe pomoce szkolne, zapakowałem je do starego plecaka i nie oglądając się na nikogo, wybiegłem przed siebie. Powitał mnie chłód i dojmujący wiatr uderzający z zachodu. Szedłem coraz prędzej w kierunku pobliskiej szatni, cuchnącej potem młodocianych brudasów.. Ubrałem się jeszcze pośpiesznie w to co wisiało z przyzwyczajenia na haku, podświetlane goła żarówką, wystawione  na pośmiewisko jak ja sam, solidaryzując ze mną. Postanowiłem w tym momencie solennie poskarżyć się matce grubasa za błędy powstałe w niewychowaniu swego potomka, nie wiedzieć czemu złość we mnie wciąż na nowo pulsowała, gniew rozsadzał me siły, odbierał racjonalne myślenie.Pomyślałem sobie intensywnie o złośliwej koleżance,o której wspomnienia wciąż biły żywo jak me rozdygotane serce i poruszały jakąś ckliwa strunę mej duszy.Maszerowałem  prężnie w stronę nerwowo obranego przez siebie kierunku trasy. Wokół małej chatki porastał rzadki las, z ogołoconych liści wczesnolistopadowej aury. Deszcz zacinał, nadziałem kaptur na głowę, bo chłód stawał się nieznośny. Podwórko straszyło nieładem, porozrzucanymi i porzucanymi rupieciami. Widoki zniszczonych i zdewastowanych rzeczy straszyły nawet mój mało estetyczny zmysł. Skrzętnie mijając stare płachty, poruszając się slalomem dopadłem niedomykających się drzwi. -Co jest chłopcze? czego szukasz?-gruby głos zbyt otyłej kobiety  w wieku średnim, która nagle stanęła przede mną, onieśmielił mnie na krótko. -Przyszedłem poskarżyć się na pani syna, dokucza mi i się ze mnie śmieje przy całej klasie-wypaliłem szybko nim baba zdołała zamknąć mściwie drzwi nas dzielące. Z oddali dobiegły dziecięce płacze, rażące w swej intensywności. Kobieta oddaliła się do wnętrza ja zaś wszedłem tuz za nią. Wnętrze chałupy przedstawiało widok nędzy i rozpaczy. Uderzał brak fachowej ręki. Porozrzucane dookoła mało przydatne drewniane sprzęty,lichej wartości sprawiały smutny widok niezaradności rodzicielskiej, Przechadzając wzdłuż cuchnącego kapustą, ciemnego i zawilgoconego wnętrza, dostrzegłem spore warstwy kurzu na lichych starych meblach. Makatki słomiane spinały nierówne wypukłości ścian. Nisko osadzony sufit, sprawiał wrażenie, iż w każdej chwili może runąć.Stąpając po zagraconej podłodze gotów byłem upaść i zatoczyć się tam niezauważony.Smród zaduchu, powstały z zaniedbania podstaw higieny uderzał w  me nozdrza, znienacka mocno. z mroku wyłoniły się kilkuletnie sylwetki dzieci w wieku jeszcze nie szkolnym. Bez słowa przechadzały się po ciasnej izbie,ich chude twarze zdobiły tylko kolorowe smoczki, wepchnięte do ust. Usiłowałem w myślach zliczyć wszystkie obecne tam dzieci, lecz stało się to utrudnione bo jeszcze w gdzieniegdzie dostrzegłem gołe lalki niemowlęce, które upiornie na mnie patrzały jakby czymś ożywione były. Wzdrygnąłem się i pożałowałem nagle ze skierowałem się do tego przerażającego miejsca. -Bender, gdzieś jest?-usłyszałem tęgi głos matki grubego.Poszedłem bez słowa tam skąd dobiegał babski grzmot wraz z ujadającym płaczem malca. Stanąłem naprzeciw kobiecie, zauważyłem,że na ręku trzymała brzydkie na oko kilku miesięczne dziecko. -Bardzo pani współczuję, nie wiedziałem,że tak pani ciężko. doprawdy nie wiedziałem- usłyszałem swój zawstydzony głos. -Mi nie trzeba współczuć. Daję sobie radę jak opieka pomaga.Chłop jest na robotach za granicą, dzieci mi rosną szybko, do gara tez jest coś wrzucić czasem-rzekła zamaszyście. -Odważna pani,że tyle dzieci na świat wydała. U mnie jest trojka a i tak narzekają czasem rodzice ,że za dużo przy nas roboty-powiedziałem szczerze. -Wy od nauczyciela jesteście, wy to co bieda nie wiecie-powiedziała nagle zdenerwowana i utuliła kwilące się maleństwo, trzymane przy sobie. -Może i tak,ale nas wszystkich wychowano surowo, są zasady. Pani syn jednak uprzykrza mi życie i innym dzieciom w szkole -odparłem i zaraz dodałem. -Nie rozumiem po co pani tyle tych dzieci, przecież to idzie jakoś zahamować. Skoro nie daje sobie pani rady z najstarszym to po co jeszcze kolejne na świat wypuszczać-wypowiedziałem odważnie.Kobieta zbladła, jej obfite policzki nagle poruszyły się jakby do szlochu. Tłuste, rzadkie mysie włosy, rozsypane wokół karku, poruszyły się nagle, jakby raził je piorun. -Zmykaj mi stąd smarkaczu, po co mi te wywody dajesz? -głos kobiety stał się nagle groźny, uderzał z  nich gniew.Male, paciorkowe oczy wyrzucały gromy. -Przepraszam nie chciałem urazić. Tylko nie rozumiem tego, jak tak można, tak sobie biedy napuścić?-poderwałem się z miejsca. -Nie macie prawa nas osądzać.Sami lepsi nie jesteście tylko tak się wam wydaje -gromiła kobieta. -Do widzenia odparłem-wychodząc slalomem pomiędzy porzucanymi tanimi zabawkami. -Czekaj a może byście mi pieniędzy pożyczyli? oddam wam później!-głos kobiety stał się nagląco cierpki i żałosny jak u żebraczki. Wybiegłem bez słowa nie odwracając się wcale.Zawilgocone drogi i rosnące kałuże,świadczyły o obfitości deszczu. Obliczyłem,ze do własnego domu został mi do pokonania kilometr, szedłem szybko w strugach deszczu jakby zmywając z siebie obejrzane obrazy. Nie pojmowałem ludzkiej zawinionej umyślnie własnej głupocie i niemocy. Nie jest chyba tak ciężko powstrzymać się przed aktem, dającym początek takiemu życiu, odziedziczonej niedoli.Zapadła mi głęboko w pamięci mikra istotka przyklejona do matki.W tej niedawno wydanej na świat jednostce, był ciężar cierpienia,w lichych oczkach dławił jakby żal i smutek z powodu bezmyślnego podarowania je wyzutego z litości światu. Choć świeżo narodzony był to człowieczek, jednak czaiła się w nim jakaś starość, rezygnacja.Dziecko było brzydkie, wygląd miało małpi, zdawało się jakby jakimś schorzeniem było obarczone.Ponadto widok kilka tam obecnych dzieciąt kroczących bez celu po zawilgoconej izbie, drażnił i moją wrażliwość. Kobieta zamiast trudzić się zwierzęcym płodzeniem na przemian z  żebraniem o jałmużnę do obcych, bardziej winna była zająć się czymś bardziej zarobkowym, nade wszystko winna swe siły skumulować by wychować wcześniej na świat wydane pociechy. Gdy już dobiegłem do własnego domu, cieszyłem się jakbym sam dzieckiem małym był.U mnie panował w domu panował ład i spokój. Czyste, schludne lecz nie pedantycznie uporządkowane mieszkanie, sprawiało wrażenie przytulnego. Usiadłem w swoim pokoju, na tapczanie,odczuwając jakiś spokój a może była to wdzięczność, że nie przynależałem do oglądanej wcześniej rodzinki. -Krzysiek, obiad, gdzie tak długo łaziłeś?-usłyszałem utyskiwania starszego brata, wtem pojąłem,ze wszystko wraca do normy. Szedłem pocieszony za zapachem ugotowanej zupy ogórkowej i smażonych kotletów przy kuchni, były to najmilsze i najlepsze zapachy jakich jeszcze do niedawna nie doceniałem. Nazajutrz dzień deszczowy się zbudził. Słońce zasnute chmurami sprawiało wrażenie obrażonego, jakby zamiaru nie miało spoglądać na ludzka niedolę. Po szybkim zachłyśnięciu się herbatą i wgryzieniu się w kilka pajd chleba, ociągając się leniwie, wyszedłem na zaciemniony i tak samo jak ja smutny świat. Szedłem pieszo, z wolna, zwracałem uwagę tylko na szybko poruszające się samochody. Zrodziła się wtedy w mej duszy tęsknota,że kiedyś i ja będę mógł swobodnie poruszać się wymarzonym i wybranym przez siebie pojazdem.Droga choć wyboista dobiegła kresu, ujrzałem budynek szary, ponury tak samo jak złowrogo ciemne chmury, Dookoła wyrastały chude brzozy, tym razem miały w sobie coś złowieszczego.Ich konary wyzute z liści machały mi jakby chciały dodać mi przed czymś otuchy. Niebawem pchnąłem dębowe drzwi i z duszą na ramieniu, przemaszerowałem do szatni, nucąc sobie popularną piosnkę popową, aby dodać sobie otuchy.Gdy tylko zmieniałem obuwie z polnych na szkole, wtem ujrzałem sylwetkę grubego coraz to wyraźnie rysującą się. -Te Krzychu, niech Cię diabli po co łazisz do mojej chaty?-głos nielubianego kolegi wyrażał rozdzierający gniew. Nim zdołałem słowo usprawiedliwienia wymówić, wtem napotkałem czerwoną pięść, która zdawała się rozsadzać mi skronie.Upadłem i zatoczyłem się po skurzonej podłodze porysowaną brzydkim wzorem linoleum. Pstrokaty wzory co rusz zbliżały to oddalały ode mnie. -Jezu, ratunku- zawołałem z wysiłkiem, trzymając się obolałej głowy i walcząc niemo i pasywnie z kolejnymi coraz bardziej natarczywymi uderzeniami. Z oddali dobiegały  do mych obolałych uszu kakofonie różnorakich odgłosów. Zdawało się mej młodzieńczej duszy ,że odpłynąłem gdzieś daleko.tam dokąd pofrunąłem, poczułem upajający spokój, nieznany mi błogostan dosięgnął mojego jestestwa.Chciałem tam tkwić i pozostać tam na zawsze.Jednakże gdy tylko świetliste niezidentyfikowane istoty poruszały się nieznaną mi siłą miłości ku mnie, wrażenie miałem ze mój błogostan już sięga zenitu.Uśmiechałem się najszerzej wywyższony wybraństwem, ogarniały i napływały ku mnie co rusz nieznane mi nigdy uczucia spokoju. Wtem bolesne szarpnięcia odczułem,co zmąciły mój spokój. Wykluczając mnie z mej wyśnionej krainy. Poczułem zawód, rozczarowanie, tęsknotę za tym co już było niemal w zasięgu mojej duszy.na powrót upadałem tak nisko jak nisko zostałem umieszczony na szpitalnym, niewygodnym łożu.Poczułem jak do mych oczu dopływają bolesne łzy, niemocy, przerażenia. -Gdzie ja byłem?- wymówiłem do zamglonego pomieszczenia, w którym bytowały roztworzone członkowie mojej rodziny. Bezbłędnie rozpoznałem wszystkich. Tym razem ich wizyta wcale mnie nie cieszyłem. czułem się zawiedziony i oszukany.Bowiem boleśnie pragnąłem powrócić do statu gdzie chwilę temu gościłem. -Chcę tam wrócić- wymówiłem płacząc. Szpitalne poplątane kable, oplatujące mnie na wskroś tłumiły moje reakcje. Ograniczające mnie sprzęty, zadawały mi nieludzki ból a zarazem trzymały mnie przy życiu doczesnym, boleśnie dawały o sobie teraz znać.Tęsknota się we mnie zmogła, rozczarowanie fizycznie dręczyło pasmem przegranego powrotu. -Krzysiu, jak dobrze,że jesteś. Modliłam się-twarz matki, okryta łzami i starsza o dekadę, przyglądała mi się z z uwagą. -Tata zawiadomił pogotowie, ten dureń z patologicznej rodziny prawie Cię zabił- łkała matka, nie dopuszczając mnie do głosu. -Szkoda,że mnie nie zabił. Wiesz byłem gdzieś jakby  w bajce, tak cudnie tam było-wyrzekłem  poruszony szczerze. -Bredzisz Krzysiu, odpocznij biedaku. Spokojnie,zaraz muszę zadzwonić do taty- tama podtrzymująca rozpacz matki, opuściła z wolna wyłaniając czysty uzdrawiający płacz z rodzicielki. -Żyje ten nasz maluch, żyje!-wołała wybiegając przed siebie. -Krzychu, brachu, jak dobrze Cię mieć z powrotem -głos brata zdawał się do niego nie należeć, drżał jakoś usłużnie. Zamknąłem ciążące mi powieki, usiłowałem przywołać lub chociaż odtworzyć swój błogostan, lecz daremny to był trud. Czuwałem zrezygnowany, wsłuchując się nie chętnie w odgłosy swej zgromadzonej rodziny. Nie zdolny bylem do odwzajemnienia entuzjazmu, gdyż zmęczenie na powrót nie dało  mi dłużej cieszyć się zdobytą przytomnością.Popadłem w sen lekki, oddychałem wraz z aparaturą płytko choć przytomnie.

Rozdział III.

Dzień za dniem upływał niemal w tym samym takcie, te same widoki oglądałem zza ledwie zasuniętej firany, co wcale nie zdobiła za małe okienko, szpitalnej sali. Patrzyłem ze smutkiem na nieśpiesznie poruszające się naprzód obce życie. Moje chłopięce życie przykute, tkwiło na twardym łożu ciasnej salki szpitalnej.Bezczynnie leżąc, patrząc smętnie na sączące się ropnie wyhodowane tuż przy pozostałościach po źle wykonanych wenflonach.Traciłem stopniowo zainteresowanie bieżącymi sprawami, aktualne sprawy nie budziły we mnie wcale emocji. Sercem i duszą powracałem do swych wspaniałych, niepowtarzalnych, nie dających się z niczym porównać, wymykających się opisom mych prywatnych doznań. Obawiałem się komukolwiek zwierzyć z tego co tak mocno utkwiło i zapadło się moim w umyśle. Doskwierało mi grzeszne przeczucie i jakiś żal, że moje wegetowanie nadal jest kontynuowane, wbrew mym intencjom, wbrew mej woli. Zdziwiły mnie jednakże częste i nachalne odwiedziny moich znajomych ze szkoły, którzy upodobali sobie spędzać czas tuz przy mnie patrząc i obserwując mnie biernie spoczywającego. Nie chętnie nawiązywałem z nimi kontakt. Na wszelkie zapytania reagowałem zdawkowo, niezbyt uprzejmie. Nie dbałem o relacje koleżeńskie, nie były mi one bowiem do szczęścia potrzebne. Jedyne co  mnie zajmowało to pisanie potajemnych wierszy. Dedykowane były one memu życiu, które tak szybko zdołało stracić swój dawny sens. "Czemu Trwam?" Samotny, zdany na siebie w mroku trwam Tyle tylko potrafię wykonać, dla siebie sam. Cieszyć, radować beztrosko swe serce. Marzy ma dusza w rozsypce, rozterce. Pragnę się cieszyć, zabawić dziecinne. Światem upajać się, anielsko niewinnie. Biec, umykać w ramiona rwące potoki. Gdzie piękno dogląda obłoków widoki. Wiersz swój skreśliłem w podarowanym od ojca kajeciku. Początkowo przykazane miałem aby uczyć się z solidnie napisanych i nakazanych przez ojca wydarzeń historycznych, zapisanych kaligraficznie do połowy wszystkich kratkowanych kartek zeszytu. Bowiem zdaniem ojca "historia wszelka lubi się powtarzać", zatem najlepsze są lekcje, które niesie samo życie. Nie podzielam ojcowskich zamiłowań tego co było i bezpowrotnie się skończyło.Moja dusza śpiewał własne wersety i żyła własnym życiem płynącym z własnego nurtu wybijanego przez serce.Tym razem postanowiłem ukryć swój wierszyk gdzieś na okładce kajetu.Obawiałem się jednakże ,iż moja 'twórczość" wpadnie w niepowołane ręce i tym samym stanę się powodem do śmiechu maluczkich i małostkowych jednostek. Nazajutrz gdy słońce jaskrawo świeciło wysoko na niebie a jego promienie, przedostając się przez szyby okienne,mocno jarzyły moje zaspane oblicze. Skromną salę szpitalną, w której odzyskiwałem zdrowie, jasna poświata, jakoś świeżo otulała.Z zamyślenia wyrwały mnie zamaszyste kroki ojca.Jego postura zdawała się mi mniejsza, skulona dźwiganymi na plecach zmartwieniami. Bez słowa rozsiadł się na brzegu mego łózka, z przyniesionych siatek wywalał ku mnie kolorowe wiktuały i wsłuchiwał się w dobywający się lekki śpiew słowika, którego smaczny śpiew zadziwiał o tej porze roku. Odzyskując świadomość wpatrywałem się ostrożnie na postarzałą i ogorzałą twarz ojca.Trwał tam smutno w zamyśleniu a z jego poszarzałych oczu ukradkiem opadały mokre łzy.Poczułem się nieswojo, widząc ojca tak złamanego na duchu. -Tato co ci jest, wszystko gra?-usłyszałem swój ochrypły głos. -Ze mną  wszystko w najlepszym porządku. Będziesz chodził do innej szkoły, przeniosłem Cię biedaku-dodał ojciec z wysiłkiem, akcentując ostatnie słowa. -Jak to dlaczego? -wołałem zaniepokojony,przyglądając się pokaźnych rozmiarów pomarańczy, które śmiesznie turlały się po moim łożu jakby chciały mnie rozbawić. -W tej szkole co byłeś są bardzo źli ludzie, podli do szpiku- odparł ojciec na jednym oddechu, ocierając pot z czoła,zmiętą chusteczką. -No tak- dodałem od siebie. Wtem przypomniałem sobie w skrócie, tych wszystkich, którzy znałem ze szkoły i przyznać musiałem uczciwie, iż perspektywa rozstania się z nimi wszystkimi zdawała się nader kusząca. Nie dotknął mnie wcale ni brak ni tęsknota. -Super tato, a co za szkołą do, której mnie zapisałeś?-zapytałem odważnie, przezwyciężając nieśmiałość początkową. -To jest szkoła prowadzona przez ojców jezuitów, będziesz tam autobusem dojeżdżał. To dobra szkoła-zakończył ojciec przemowę. Pojąłem,że wypowiedź sporo ojca wysiłku kosztowała, lecz po chwili ojciec się jakby ożywił. -To skosztuj te pomarańcze, potrzebujesz dużo witamin-odparł ojciec ze śmiechem. Bez słowa uniosłem się do pozycji siedzącej, oprócz zawirowania w głowie nie czułem wcale bólu. Lecz moje wypoczęte ciało poczęła rozsadzać niespożyta energia. Postanowiłem radośnie biec wzdłuż i wrzesz pomieszczenia jak odkrywca, upajając się na powrót wolnością. -O wyzdrowiałeś, to cud-policzki ojca zdawały się iskrzyć wesoło.Twarz jego jakby odmłodniała o kilka dobrych lat, w przeciągu tych kilku chwil. Skacząc i dokazując, widziałem zza korytarza niemrawo kroczące pielęgniarki, które obojętnym i zmęczonym wzrokiem, ledwo odwzajemniały moje spojrzenie. -Dziwne -szepnąłem. -A co dziwne?-zapytał ojciec, pałaszując przyniesione prze siebie pomarańcze. -Lekarze, pielęgniarki tak olewali mnie, prawie tu nie zaglądali, ruszali się jak duchy-dodałem oburzony. -Tak to już jest, wszystko na świecie takie istnieje bezduszne, zapatrzone w siebie. Człowiekiem drugim zainteresują się wtedy ażeby sobie poplotkować, wyszydzić i samemu poczuć się lepszym- zakończył swój monolog, mój mądry ojciec. W duchu musiałem przyznać rację starszemu. -Jutro z rana Cię stąd zabieramy, wytrzymaj do jutra-odrzekł ojciec i po chwili dodał. -Muszę jeszcze porozmawiać z tą pożal się Boże służba medyczną, którzy to twierdzą,że cudu doznałeś, tez mi coś -zaśmiał się ojciec, niemal dławiąc się pomarańczem. Miałem palącą potrzebę aby dowiedzieć się więcej o swych kolegach o szkole z którą się rozstawałem. -No połóż się już, zaraz mają kolację tu podać, pożal się Boże papkę dla tych co nie mają zębów ani żołądków- zakpił ojciec. Ta wesołość zarażała także i mnie bo po chwili, śmialiśmy się obaj do rozpuku jak nigdy dotąd, zdrowym pokrzepiającym śmiechem.

Rozdział IV

Dzień następny zbudził się rytmicznym śpiewem słowika, dobywającym się z wolności toczącej się na zewnątrz budynku.Obudziła mnie ponadto tęsknota, za wolnością, której nie dane mi było zakosztować. Jakże dałbym wszystko aby wszystko aby cofnąć czas o te kilka zmarnowane miesiące, tu niemrawo się posuwające. Moja dziecięca siła, zazwyczaj kipiąca energią i beztroską tym razem zawisła, ugrzęzła w okowach szpitala. czułem się bardziej starcem aniżeli chłopcem, którym wciąż byłem. Mimochodem pomyślałem o swej licznej klasie, do której niedawno miałem wstęp.Bez trudu wyobraziłem sobie ich beztroskę i znajomą lecz bezpieczną rutynę. Ubodło mnie,iż nikt z nich nie raczył choćby złożyć mi wizyty, nikogo nie obchodził mój stań. Jakbym już przestał należeć do ich wspólnoty. Zdrada bolała.Przyszło mi dojrzeć do roli myśliciela w zastraszająco szybkim tempie. Nie znałem swego stanu, domyśliłem się,iż w moim mózgu na skutek uderzenia i długiej utraty przytomności, musiały nastąpić jakieś niewykluczone,że nieodwracalne zmiany.Wzdrygnąłem się, pokonany prze smutek i własną, paraliżującą, samotność, niemoc. -Nie smuć się młodzieńcze, dziś Twój wypis, tatuś Cię zabiera po obiedzie, byłeś dzielny-głos młodej pielęgniarki, zagrzmiał choć wesoło, wyczuwało się urzędniczy dystans. -Dziękuję-usłyszałem swój ochrypły głos. Perspektywa powrotu do domu, ucieszyła mnie mniej niż się spodziewałem.Przypuszczałem,iż być może czekał mnie podobny szpital, podobne wylegiwanie i czekanie na cud.Szeptem wypowiedziane słowa, granie usłużnych grzecznych, tak by nie pogorszyć mojego stanu. Niebawem dostarczono mi papkowate jedzenie, które przywodziło na myśl pożywkę dla niemowląt.Nie wystarczała mi dieta o konsystencji i smaku bezbarwnej brei.Marzyła się mojemu żołądkowi solidna porcja pożywienia. Przywrócenie apetytu, wieńczyło poprawę zdrowia, gdzieś słyszałem te zapewnienia. One tez dodały mi otuchy.Za zakosztowaniu pozbawionej walorów smakowych papki, natychmiast pogrążył mnie mocny sen.Ujrzałem, przepiękne, soczyste łąki, skąpane w mieniący się blaskiem, przedziwnymi kwiatami.Olbrzymie tulipany i  stokrotki, zdawały się wydawać uprzejme głosy. zamarłem. Tuz za nimi wtulona do olbrzymiej wierzby stała, moja ukochana babcia Emilia. Znamienne, iż przemiła staruszka już nie żyła od trzech lat. Nagle zdałem sobie, przytomny sprawę.Podeszła do mnie, uśmiechnięta, jakby niemożliwie odmłodzona i upiększona, niemożliwie. Rozpoznałem babcię po ujmującym uśmiechu i lekkim chodzie. -Nie martw się-przemówiła. Zbliżyłem się do jej niemożliwie serdecznej postury, skąpanej w kwiecistej poświacie.Sięgałem do jej ramienia. Oniemiały, upajałem się nieziemskim pięknem, którego bylem świadkiem. -Życie to ziemskie, jest po to by pokonywać przeszkody,godnie znosić swój los, czas ziemski płynie szybko. Jak się będziesz dobrze sprawował to się tu spotkamy, obiecuję-odrzekła. -Babciu zabierz mnie proszę!-wyciągnąłem swa wychudzona dłoń do swej ukochanej babci, lecz ona niejako rozproszyła się we mgle.Cudowny widok, jakby oddalał się to zanikał. w sercu i duszy poczułem bolesny zawód i rozczarowanie. -Babciu! weź mnie- krzyknąłem. Poczułem na policzku zrazu bolesną obecność własnych, niewykrzyczanych łez. Przede mną stała, jakoś mocno starsza niż zazwyczaj moja matka i z niepokojem przyglądała się mi intensywnie długo w milczenie. -Chłopcze Ty postradałeś chyba zmysły?Co się z Tobą dzieje?-Głos rodzicielki był zmęczony i szorstki. -Zastanawiam się z ojcem czy nie lepiej by było umieścić Cie w szpitalu na umysłowo chorych-wyrzekła. Słowa matki, zabolały, poniżyły i dokumentnie dotknęły moją godność. -Jak śmiesz mnie umieszczać z czubkami, nie zgadzam się!-załkałem głośno, urażony do żywego. -Czemu Ty nic nie rozumiesz? Nic mi nie jest potrzebuje spokoju, dobrego słowa i otuchy -zapłakałem. -Lekarze i pielęgniarki skarżą się na Ciebie, ponoć  z duchami rozmawiasz, to straszne. Z żywymi trzeba rozmawiać a nie z duchami-zakpiła matka, chowając urazę. -Kiedy ja widziałem babcie Emilkę we śnie, to nic takiego chyba-wypaliłem szczerze. -Niby nic, muszę z psychologiem porozmawiać-dodała, głaskając mnie po bujnej czuprynie. -Dobra pogadaj z psychologiem, ale mnie do czubków nie wyrzucaj, wolę umrzeć, błagam-zawołałem. -Dobrze, obiecuję-matka bez przekonania odrzekła, nie patrząc na mnie. -Jestem zupełnie zdrowy, jakiś gruby skurczybyk mnie pobił to jego zamknijcie w zakładzie -wypaliłem. -Dobrze już , cicho, cicho-załkała. -Zabierzcie mnie do domu, ojciec obiecał mnie zabrać, proszę -nie ustawałem. -W porządku, tak będzie najlepiej- usłyszałem ledwie szept. -Jestem zdrowy-wymówiłem wbrew sobie, na przekór innym.Stanąłem na równe nogi,wtem poczułem znajome mrowienie w okolicach czaszki i jakiś nieprzyjemny szum, poprzedzający tępy ból głowy. -Uf, niedobrze-wyrzekłem z wysiłkiem,rozczarowany swą niemocą położyłem się z powrotem na niewygodnym szpitalnym łożu. -Widzisz to nie jest takie proste jak myślisz-odparła smutny głosem, marszcząc swe czoło. -W porządku poleżę w domu ile będzie trzeba, tylko nigdzie mnie nie odsyłajcie, proszę, będę się pilnie uczył by nadrobić zaległości w szkole -błagałem. -Tak będzie, tylko mi z tymi duchami nie wyjeżdżaj bo dzieci się Ciebie boją, ze jesteś jaki nawiedzony, słyszysz-głos matki drżał. Strach także udzielił się mnie. po raz pierwszy w swym krótkim życiu żałowałem,że nie umarłem naprawdę. Moje osobiste doświadczenie, utwierdziło mnie w niezbitym przekonaniu o istnieniu znacznie prawdziwszego i piękniejszego życia od tego, które tu pędzimy, ślepi i niczego nie świadomi. Szkoda,że ludzie zwłaszcza nie młodzi nie zadają sobie pytania zwłaszcza o to co nastąpi potem?

Rozdział V .

Czas biegł niepostrzeżenie szybko i wcale nie przynosił wyczekiwanej ulgi. Po powrocie do domu, pojąłem, iż przepędziłem na szpitalnym łożu całą zimę i początek wiosny. czyżbym tak długo był nieprzytomny i zapomniany.Jak to możliwe,ze nie pamiętam wcale Świąt ani kolęd.Nie pamiętam zupełnie uroczystego powitania Nowego Roku, to wszystko nieświadomość mi odebrała.Pamiętam najbardziej strzępki rozmów z najbliższymi z rodziny i bezduszny skład medyczny. Nikogo z żywych ponadto.Jak to możliwe? Moje smutne myśli, rozpoznała, matka moja, gdyż przystanęła tuz przy mnie z parującym talerzem zupy grochowej. Tkwiła w milczeniu nade mną, niezdolna do słów, patrzyła ponuro. -Połóż ten talerz na stole, bo jeszcze mnie oparzysz-odparłem, siląc się na dowcip. -Dobrze masz zjeść wszystko. Potem zaczniesz chodzić, musisz chodzić. Jak się czujesz?-rzekła nieskładnie, jakby ważyła każde wypowiedziane słowo. -A jak mam się czuć?Nie róbcie ze mnie wariata. Pójdę do innej szkoły jak kazał ojciec i wszystko wróci do normy-odparłem spokojnie, pozbywając się napięcia. które powstało od niewypowiedzianych słów. -A w ogóle gdzie ojciec?-dodałem. -W sądzie jest. Młody bandyta z patologicznej rodzinie ma kłopoty. Jego matka prawie oszalała.Wyobraź sobie ,że znów to babsko  jest w ciąży. Ci ludzie nie mają ani serca ani rozumu-rzekła, powoli z wysiłkiem, słaniając się obok wersalki, przylegającej do mojego łoża. -W porządku już o tym zapomniałem, nie chcę o tym rozmawiać -usłyszałem swój rześki głos i zarz potem z apetytem pochłonąłem przyniesioną zupę.Spojrzałem za okno, na niebie rysowały się olbrzymie kłębiaste, deszczowe chmury. -W tym roku mamy zimna wiosnę, nic nie straciłeś dzieciaku, wylegując się w łóżku-dodała rodzicielka, jakby czytała w moich myślach. -Do szkoły pójdziesz od września,to od Ciebie zależy jak się z nauką indywidualnie przyłożysz- matka zaśmiała się po raz pierwszy od dawien dawna. -Jak to nie rozumiem?-wypaliłem. -Będziesz miał indywidualny tok, sam sobie będziesz przerabiał książki i podręczniki. Potem miał będziesz w nowej szkole egzamin, na ile go zdasz do tej klasy zostaniesz zapisany.Zrozumiałeś już?-rodzicielka wyjaśniła zmęczonym głosem,marszcząc swe przedwcześnie naznaczone wiekiem policzki. -Mamo postarzałaś się strasznie-wypaliłem znienacka. -Ostatnio los nas nie oszczędzał, no i Ty też wyrosłeś no proszę-wysoki głos matki wybrzmiał wzruszeniem. -Pielęgniarki mówiły,że Ty z duchami rozmawiasz,zamiast z nimi.No żywymi.Prawda to?-Głos kobiety znów jakby się łamał. -Nie chcę już o tym rozmawiać. Zostawcie mnie-krzyknąłem. -No wiesz gadanie z duchami to objaw jakiejś psychozy. To się normalnym ludziom nie zdarza -kobieta wyszła zamaszyście, walcząc z powstałym gniewem. Tymczasem nawykły do samotności, ponownie zostałem sam,w swej ciasnej klitce okrutnie osamotniony i niezrozumiany. Za drzwiami mojej izby toczyło się zwykle życie rodzinne. Podsłuchiwałem odgłosy pozostałych członków rodziny. Ich beztroska i codzienna radość, działała na mnie przygnębiająco.Smagało mnie dotkliwie,najbardziej wykluczenie, brak dostępu do ich codzienności, zwykłej krzątaniny.Walcząc o swoja młodzieńczą godność a może w jej imieniu wypadłem do oświeconego salonu, w którym toczyło się życie rodzinne.Czułem w skroniach znajome pulsowanie i lekki, tępy ból rozchodzący się wzdłuż kręgosłupa. Lecz szczupłe me kończyny dolne, spragnione były ruchu. Spojrzałem swej licznej rodzinie, prosto w twarz. walczyli z nieśmiałością a może już z zawstydzeniem. -Dlaczego mnie nie odwiedzacie, czemu traktujecie mnie jak trędowatego? co wam zrobiłem takiego?-usłyszałem swój drżący głos.Zaległa a raczej zawisła ciężka cisza, powietrza zdawało się jakby ołów zawierać. -A co ci chodzi?-głos zabrała moja siostra, najbardziej rozpieszczona pupilka. Sam szczerze nie przepadałem za jej towarzystwem. gdyby ode mnie zależała, ilość rodzeństwa, jej bym nie policzył do grona rodziny. -A czy ty chłopcze nie powinieneś odpoczywać, leżeć. Nie znasz zaleceń lekarza?-głos ojca na powrót posiadł dydaktyczna tonację, obcą, przydatną najbardziej do dyscyplinowania, niezdarnych uczniów w klasie. -Nie jesteśmy już  w szkole, traktujcie mnie jak swojego a  nie jak kogoś obcego.Po jaka cholerę wydaliście mnie na świat? Po to aby mnie olewać i szeptać wtedy jak się zbliżam lub oddalam-tym razem ja załkałem.Lecz nie znalazłem potrzebnego mi pocieszenia. -Krzysiu to nie tak, jesteś jeszcze jakby chory-głos mamy wyrażał litość. -Nie jestem chory, nic mi nie ma. wy mnie tak traktujecie, chcielibyście mnie zamknąć w zakładzie bo tak wygodnie dla was-spuściłem głowę, pełna bólu i by zakryć narastającą we mnie obcą złość i przeszywający mnie na wskroś gniew. -Krzysiek wracaj do łóżka, nie trać czasu na swe żale.Musisz odpocząć -głos brata był rzeczowy, lecz także brzmiał obco.Stałem jeszcze chwilę, obecny w gronie rodzinnym lecz oddzielony od niej murem wykluczenia. -Krzysiek, zaraz tu ma przyjść pani doktor na konsultacje, sprawuj się dobrze- głos matki brzmiał ostrzegawczo. -Nie bójcie się nie narobię wam wstydu.-Odwróciłem się na pięcie i oddaliłem się od hermetycznie zamkniętego grona. Do moich nozdrzy dobiegał jeszcze odór, spalonej kapusty, potrawy, która na ogól przyprawiała mnie o mdłości.Jej siarkowy opar tym razem dodatkowo mnie drażnił. Dopadłem swej odosobnionej klitki, położyłem się na swym wymiętym łożu. Natychmiast ogarnęło mnie przenikliwe znużenie, o zgrozo był środek dnia, a mi doskwierała, dotkliwa senność. W pomieszczeniu zapanował półmrok,aura zdawała się dopasowywać do mojego nastroju. Ogarnął mnie błogi nastrój. Do mych nozdrzy znów napłynął najmilszy zapach polnego lata, tenże nostalgiczny zapach znałem ze wczesnego dzieciństwa, z czasów gdy żyła jeszcze babcia Emilka.Przede mną rozpościerała się widowiskowo żywa łąka; wśród niej tańczyły na wietrze motyle, niemożliwie kolorowe, cykały świerszcze,dolatywały pasikoniki, kwiaty rozsiane po trawce jakby domagały się uwagi. Zza jasionu wyszła, szykownie przystrojona babcia, jakby ślicznie odmłodzona.Zbliżyła się do mnie. -Nie martw się Krzysiu, ja Ci będę zawsze pomagać i zawsze będę przy Tobie, nie martw się. Nigdy nie jestem sam-głos seniorki milo igrał na wietrze, jakby snuł cichą i serdeczną melodię.Ogarnęła mnie i wypełniła po brzegi me serce, czysta błogość i spokój.Gdy już ośmielony kroczyć chciałem w kierunku, wytyczonym mi przez babcie, wówczas cudowna wizja zniknęła, rozproszyła się we mglę, budząc najpierw moje czarne myśli i rozgoryczenie. -Krzyśku wstawaj!-szorstki dotyk, siostry nie wyrażał już troski a raczej nerwowy pośpiech. -Zostaw mnie w spokoju!-wydarłem się obrażony.Pod powiekami, czułem gorycz nagromadzonych łez, od niemego płaczu. -Obudź się lekarka przyjechała-dodała z odrazą. Jak za dotknięciem czarodziejskiej złej różdżki, przede mną wyłoniła się mało przyjemna kobieca postać w średnim wieku, raczej korpulentna i czerwona na twarzy. Przyobleczona w biały i poplamiony fartuch bardziej przywodziła na myśl, zwykłą prostą piekarkę. -Czarownica-wypaliłem do siostry, która zdążyła swą umalowaną twarzyczką wykonać kilka zmyślnych min, które wcale nie dodawały jej uroku. Dziewczyna wychodząc zdążyła jeszcze wystawić dyskretnie  swój czerwony jęzor. -Lepiej sobie ten jęzor w drzwiach przytrzaśnij -wypaliłem dotknięty do żywego. Nie zważając na obecność ponurej lekarki. -Co my tu mamy łobuzie. Krzysztof Bender lat 11.No no..-zachrypły, nieprzyjemny tembr wypowiedzi, roznosił się po pomieszczeniu. -Musimy Cię zbadać porządnie-dodała medyczka bez osobowo, nie racząc mnie nawet spojrzeniem. Swą olbrzymią kaczą głowę, ufryzowaną na kolor miedziany, niemal wepchnęła do swej przepastnej lekarskiej torby. Żylastymi dłońmi wyłowiła zrazu nic mi nie mówiące żelaziwa i poplątane kabelki.Rozpoznałem jeno stetoskop wśród olbrzymiej sterty, wyłożonej na stolik. -Przystąpimy do badania -powiedziała sucho. Z niechęcią poddałem się nieprzyjaznym mi wnikliwym badaniom, mierzeniom i obserwacjom.Czas dłużył się niemiłosiernie. Kobieta nie raczyła nawet nawiązać ze mną kontaktu wzrokowego.Czułem się bardziej jakbym był zepsutą rzeczą bądź jakimś wybrykiem natury, interesującym ze względu na odstępstwa od normy.Kobieta nadal bez osobowo dokonywała a to pomiarów a to niekiedy jakby czary czy gusła odprawiała.Wrażenie miałem, iż medyczka szepcze ze sobą, tylko sobie wiadome zaklęcia. Tymczasem ja spoglądałem za okno, tam bowiem dostrzegłem bardziej zajmujące me myśli. Widziałem źle zaparkowanego opla corsę, z pewnością musiał on należeć do lekarki. Do wysłużonego pojazdu w pewnym momencie zbliżyli się, trzej wyrośnięci młodociani z wyglądu drobni przestępcy. Lekarka zajęta uzupełnianiem swej długiej, pożółkłej karty, wrażenie sprawiała mocno skupionej. Świat zewnętrzny jakby nie wywierał na nią wpływu.Ja swym sokolim wzrokiem, ukradkiem zerkałem na otoczenie. Widziałem wyraźnie jak, niechlujnie odziani, młodociani przy pomocy brutalnej siły usiłowali przedostać się do środka auta. Najchudszy z nich użył, amatorskiej śruby, kilkakrotnie manewrował,dopóki drzwi nie zostały otwarte. Zamarłem.Poczułem, nawet ciarki rozlewające się po moim kręgosłupie oraz zdumienie, że w po południowa pora, po obiadowa, to znakomity czas, by okazja czyniła złodzieja. -O spryciarze-wypowiedziałem za głośno, wbrew sobie. Kobieta przerwała żmudne notowania,spojrzała przytomnie lecz oschle na mnie stojącego przy tapczanie, jakby wybita z tropu,że mnie wreszcie dostrzegła. Jej ogorzała twarz podążyła za mym wzrokiem. -O kurna co za skurwysyny, ja wam dam!-Korpulentne ciało kobiety, zawrzało, twarz poczerwieniała. Dopadła firany,potrząsnęła nimi, potem rozwarła z wprawą niedomknięte okno. Stojąc na baczność dobywała z siebie męskie, groźne groźby. Głos skrzeczał jak u zranionej czarownicy. Młodzi, niedoszli przestępcy,spłoszeni, zniknęli w okamgnieniu. -Co za czasy? Człowieka w biały dzień napadają, żyć nie dają, dokąd to zmierza ten paskudny, ludzki świat?-głos lekarki drżał. Nim zdołałem cokolwiek wymówić, patrzyłem z rozbawieniem jak ugodzona do żywego kobieta miota się bezradnie. Wreszcie chwyciła swe liczne sprzęty, które wcześniej przytaszczyła i jak burza gradowa wybiegła przed siebie.Odetchnąłem z ulgą.Nie wiedzieć czemu, aspołeczne postępowanie wyrostków, napawało mnie śmiechem.Po raz pierwszy sam ze sobą serdecznie się uśmiałem.Spojrzałem, ukryty za grubymi firanami, ponownie w kierunku podwórza. Zauważyłem kilku rozbawionych gapiów w różnym wieku będących, skupianych w zwartą grupkę i ze sobą deliberujących.Niebawem potem dało się słyszeć odgłos nadjeżdżającego policyjnego wozu.Mały opel tkwił między ludźmi ukryty, w stanie niezmienionym.Moją uwagę przykuło, dziwaczne zachowanie lekarki.Kobieta miotała się pomiędzy dociekliwymi gapiami. Wbiegała do swego pojazdu,wybiegała, dociekliwym gapiom zaciśniętą pięścią się odgrażała. potem  badała, macała  wnętrze auta z wprawą bojowego mechanika.Z z rosnącym przerażeniem przypatrywałem się nietuzinkowemu zachowaniu, doprowadzonej do szaleństwa poważanej kobiety.Liczba zainteresowanych darmowym spektaklem rosła, choć deszcz z nieba się wzmagał, choć targały konarami drzew nagłe złowrogie wiatry.Gniew natury, idealnie wpasowywał się  w podobną wściekłość badającej mnie lekarki. -Krzysku co się tak gapisz? Nie masz nic do roboty?-piskliwy  głos brata, mocno mnie zawstydził. -A co nie wolno mi. Patrz co za babsztyl z tej doktorki-dodałem. -Wiesz,że ona stwierdziła u ciebie jakąś depresję albo manię nie pamiętam dokładnie, spytaj rodziców- wyrzucił puste słowa brat z niechęcią, w jego wymowie dało się odczuć jeszcze  nutę pogardy. -Ona sama jest nienormalna, zobacz jak się zachowuje ta wariatka stara-wyrzekłem ugodzony. -W sumie racja.Wariatów widać nigdzie nie brakuje, w żadnym zawodzie i w żadnym wieku-słowa brata, przybrały oskarżycielki ton. Chłopak zmierzył mnie dokładnie wzrokiem i obdarzył  zagadkowym uśmiechem. Zamyślił się jakoś dłużej jakby chciał coś jeszcze wymówić, lecz nagle zamilczał wymownie. Bez słowy wyszedł.Jego patykowata postura i niezgrabne ruchy, zmagały tylko u mnie młodzieńczą wesołość. Usiadłem na swym wypłowiałym już tapczanie, przylegającym ściśle do przyściennej słomianki.Ogarnąłem spojrzenie wystrój ścian;dostrzegłem sporą ilość pobożnych obrazów.rozmieszczonych szeregiem, nieprzypadkowo, jakby w kolejności stopnia ich świętości.Gapiłem się na ich niewymowne, rozanielone twarze. Zazdrościłem ich tej beztroski, bezstronności i Nagrody, którą tam gdzieś  w górze odbywały.Mnie zaś samego,nie cieszyło wcale to moje młodzieńcze istnienie, gdyż nie odnajdywałem w chaosie przebywania wśród innych, najmniejszego sensu. Po co istnieje ten nasz świat i tylu ludzi jednocześnie?Czy zadają sobie trudu by znaleźć odpowiedz na pytanie-po co żyjemy? -Krzysiu, co tak rozmyślasz?-głos ojca przebijał się przez cienkie drzwi, które naraz zrazu przestały już odsłaniać mnie od ojca, którego ciekawość kazała mnie regularnie doglądać. -Co tak patrzysz w te obrazki? Myślisz,że w przyszłości będziesz taki jak oni-ojciec zaśmiał się chmurnie, pokazując swymi grubymi palcami obrazy przedstawiające sylwety świętych. -Tato, przestań ze mnie kpić i wyśmiewać mnie na każdym kroku- wyrzuciłem. -Jakbym mógł?- dodał ugodowo. W dłoni dzierżył, jak miał w zwyczaju sporo książek historycznych, swoje nieodłączne towarzystwo na dobre i złe. Przysiadł się obok mnie. Ostrożnie jakby niósł ze sobą wymarzone noworodki, powoli z czcią układał przyniesione księgi na

01 maja 2019   Dodaj komentarz
duchy  

Gospodyni.

Powiesć "Gospodyni" dedykuję wszystkim osobom zajmującym się prowadzeniem domu..

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

Pogoda tego dnia była więcej niż mroczna. Chociaż lipiec już w pełni panował, to nie sposób było nigdzie ujrzeć choćby nikłego promyka słońca. Deszcz z olbrzymich brunatno ołowianych chmur padał niezmiennie długo i obficie. Błyskawice, koloru piekielnego co rusz straszyły mieszkańców tak okrutnie,że tylko poganie nie modlili się tego dnia i oczy do Nieba pokornie nie wznosili.Zwierzęta od małego ptactwa po nieustraszone bydło tego południa kierowane instynktem przetrwania szukały pospiesznie schronienia.Zarazem żadne z nich nie zdołało wychylić swego przestraszonego łba ukrywanego po swojemu przed porażającymi i jaskrawymi piorunami. Każdy kto żyw był i sumienie prawidłowo wykształcone miał, porywał różaniec do rąk i prosił Boga aby to nie była Apokalipsa ani Sądny dzień poznany z Biblijnych kart.Tymczasem drzewa nawet dęby grube i postawne lipy, kładły się nisko ku ziemi, jakby i one odczuwały jakis strach. Wiatry przechodziły w huragany i zrywały lub porywały te mniej zabezpieczone dachy z chałup.Jedna z uboższych chałup co stała bardziej na odludziu, na skraju lasu, została gwałtownie dachu pozbawiona do rytmu wstrząsającego wyładowania atmosferycznego zagniewanej natury.

-Do jasnej cholery, ki diabeł się rodzi!-zawołał korpulentny  człowiek,w srednim wieku,ojciec rodziny, który nerwowo ćmił najtańsze papierosy. Siedział okrakiem na wskros okna z widokiem na przerażający spektakl przyrody.

-Przestań palić peta, po akuszerkę trzeba jechać, rodzic będę- krzyczała pulchna gospodyni, w stanie błogosławionym.

-Dach jest kurna pilniejszy, już przecieka, leje się nam na głowę!-zawodził przerażony, kopiąc stołek na którym wczesniej siedział.Zaraz na bacznosć  wstał i miotał się  wokół ciasnej kuchni, obawiając się widoku gotowej do porodu żony. Ciężarna leżała na posłaniu ułożonym z kilku ręczników i poduszek, wokół posłania krążyła grzecznie przeslicznej urody, starsza latorosl, wiek miała okreslony na dwa latka.

-Co się tak patrzy na pola i lasy, nic tam nie wypatrzy, po akuszerkę jedź, wody już mi się wylewają-przytomnie ogłaszała swe dolegliwosci ciężarna.

-A co będę wydawał na jaka znachorkę jak ja sam pomocny i znam się na porodach-wymówił mąż, gładząc swe sumiaste wąsiska i natychmiast przystanął wokół rodzącej.

-Źle mi jest, pomóż!- wołała tracąc siły, które zdążyły osłabnąć na skutek częstych skurczy, kobieta cierpiąc cierpliwie łkała, leżąc.

-Kundzia, lituj się, jeszcze chwila,kurna jeszcze chwila no!-ojciec rodziny, przeniósł przezornie przestraszoną dziewczynkę do izby obok i sam najął się do odebrania porodu.

Tymczasem krew już ciemna wylewając się z odkrytego już łona, teraz jakby zwielokrotniona i brutalniejsza wydobywała się o z odchylonych i obnażonych łydek rodzącej, przyprawiając o dreszcz potężnego lęku samozwańczego akuszera.

-Kurna co począć, przyj, przyj!-przysiadł ostrożnie obok i zrazu przypomniał sobie jak nader często bywał wzywany do porodu przy wszelkich domowych bydłach,czynnosci które wtedy popisowo i odruchowo wykonywał, teraz przydały się w tej nagłej chwili. Mechanicznie z wprawą, wyzbywajac się strachu,chowając w sobie napływającą co rusz panikę, teraz już polegając na instynkcie działania, jął wydobywać małe dziecię z łona swej połowicy. Błyskawice z oddali jeszcze potrzaskiwały jakby się po swojemu chciały odgrażać, deszcz siąpił coraz złosliwiej i wtargnął nawet przez odsłonięty dach do pomieszczenia w której poród się własnie odbywał.

-Kurna jakie szkaradne to dziecko, na dodatek dziewczynka, leje się licho na łeb-wrzasnął zmęczony rola położnika, udręczony ojciec rodziny.

-Pokaż ją Kazek- nakazała leżąca ciężarna z trudem łapiąc hausty powietrza, nawilżanego przez mżawkę.

-Brzydka i tłusciutka, nic takiego, wolałem chłopaka- Mężczyzna chwycił oburącz płaczącego w głos noworodka zawinął go o stary i dziurawy ręcznik, splamiony krwią matki  i podał go nieostrożnie swej żonie.

-Miałes racje, niezbyt to ładne, Bożenka była dużo piękniejsza, jak dwa lata temu ją rodziłam, pamiętasz?-westchnęła, patrząc pobieżnie na córkę. Teraz usilnie wypróbowała własną obwisłą piers usadzić do krzyczącej przeraźliwie gęby oseska.

-Jak ją nazwiemy?-zamyslił się Kazek.

-Pasuje jej Ewa bo grzesznie wygląda-zażartowała rodzicielka, spoglądając na łapczywie ssące niemowlę.

-Będzie i Ewa, oby nam krwi ta mała tłuscioszka nie napsuła, powiadają w jaką pogodę się rodzisz takis sam jest życie całe. To nie spoczniemy, oj nie- zaskomlał domowy położnik i jął sprzątać slady po porodzie,przy tym nerwowo palił porzucony obok niedopałek.

Nie zapanowała spodziewana radosc, bylo olbrzymie napięcie i jakis niepokój,które udzielało się domownikom, obserwujących w napięciu kaprysy pogodowe.

-Mam wrażenie,że ci na górze straszliwie się na nas obrazili, bo pożałowali nam dobrej pogody jako,ze lato mamy- drążył temat Kazimierz.

Niebawem starsze dziecko przybiegło do izby by zawitać nowo narodzone.Starsza z rodzeństwa Bożenka serdecznie jakby dorosle z wprawą utuliła najmłodsze.Dziewczynka usmiechała się do noworodka wdziecznie  dłuższą chwile lecz maleństwo nie odwzajemniało wcale swej radosci. Pulchna czerwona twarz noworodka, ukazała grymas i wbiła się niemrawo w obfite piersi matki.Matula i ojciec starali się po równo rozdawać swą miłosc dla dzieci.Większą jednak miłoscią pałali do starszej latorosli. Nie okazywali potrzebnego entuzjazmu dla drugiej córy.

-Uf, jak mnie ugryzła ta mała strasznie boli, ona mi piersi chce wydoić na amen-utyskiwała matka zdjęta codziennym bólem.

Jednakże na dodatek regularnie zbyt często, kupy rzadkie i nieprzyzwoicie pachnące ta sama kruszyna pozostawiała swiatu. Jeszcze bardziej głosne i przerażające płacze wydawała akurat gdy noc była, gdy inni domownicy pragnęli snu nieco zażyć.Jednak nie było już wcale żadnej nocy aby spokój i cisza mogła zapanować. Od tej pory każdy z domowników zmuszony był do ciężkiej pracy, a to przy przewijaniu, a to usypianiu, uspakajaniu, lulaniu, karmieniu i wsłuchiwaniu się w przerażający koncert, drażliwie działający na osrodki nerwowe. Skoro swit następował, ojciec dziecko postanawiał konia zapędzić i wozem po lekarza jechać by ratunku szukać. Jednak za każdym razem ustępował bo rankiem, dziecko poczciwie najedzone chrapało już uspokojone do poludnia a następnie dzieciątko rozpoczynało swe płacze coraz bardziej mocne i nieustępliwe. Żadnej robocizny domowej nie pozwalało rodzicom wykonać innej jak tylko przy sobie.Kiedykolwiek matka odchodziła tylko do kaflowej kuchni by nieco napalić w niej coby posiłek ciepły można było zjesc i ogrzać pomieszczenie, zrazu dziecię alarm podnosiło tak donosny,że rozpoczęta praca została przerwana. Gdy starsza latorosl  Bożenka na paluszkach przybiegła by utulić matkę swa spoconą od wysiłku, od razu z oddali donosny płacz najmłodszej się rozlegał, trwał tak długo dopóki, cierpliwosc rodzica bywała już na ukończeniu.Minął już rok cały od momentu porodu małej Ewy lecz nocne płacze nadal trwały, miało się wrażenie ze małą bawią zamęczanie dorosłych i wyrywanie ich z błogiego snu.

-Po cos my ją płodzili Kundziu, nie lepiej nam było przy jednej Bożence?-narzekał Kazimierz i zrazu udawał się do swego sekretnego miejsca przy kredensie i stamtąd wybierał dla siebie coraz mocniejszy alkohol, który namiętnie sączył duszkiem by znieczulić swe zmysły, podrażnione z niewyspania.

-Ryczy i ryczy, kiedy z tego wyrosnie?-utyskiwał opróżniając zupełnie flaszkę po trunku, zakupioną tanim kosztem.

-Nie pij pijaku tyle, lepiej pojedź po znachorkę może by cos doradziła?-małzonka stanęła obok pijącego i oboje w napięciu słyszeli głosny płacz najmłodszej.

-Nie stać mnie na znachorkę, zażąda pieniędzy jak za zboże a wyleczyć nie potrafi, jeszcze jakies gorsze licho wpędzi w dziecko-wysapał ciężko.

-To co poczniemy? Bożenki szkoda bo ona niewyspana chodzi choć się nie skarży nawet słowem. Wiesz Bożenka grzeczna była zawsze jak aniołek?-twarz kobiety na chwile się rozpromieniła.

-Co racja to racja- zawtórował ziewając.

Noc ciemna jak atrament spowijała całą wies, nie było nikogo kto by czuwał o tej porze, nawet psy zaprzestały szczekania, jedynie jak zawsze o tej porze dzieciatko państwa Baranów dobywało coraz bardziiej wyszukane okrzyki niezadowolenia.

-Połoz się Kundziu bo ledwo dychasz, ja cos zaradzę- odparł mąż dźwigając się z wysiłkiem z zajmowanego stołka.

Żona powłócząc nogami, sunęła do zimnego łoza ustawionego nieopodal, gdy utuliła umęczoną twarz do poduszki, natychmiast zapadła w głęboki sen, ignorując nieustępliwy płacz małej. Tymczasem pijany Kazimierz poczłapał potulnie ku płaczącej i z siły całej chuchnął swym pijanym oddechem ku zachodzącej płaczem.Ponowił swój wygłup jeszcze raz i długi chuchał.I natychmiast księżyc srebrzysty jakby sprawiał wrażenie podglądacza bo nieco pojasniało w pokoju dziecinnym  i jednoczesnie płacz dziecka ustał. Jeszcze dało się słyszeć słabe kwilenie maleństwa oraz widać było w intensywnym blasku czerwoną, napuchniętą  twarz małej. Kazimierz przyglądał się córce dłuższa chwilę z przyganą i mruczał nietrzeźwy.

-Teraz ja cie będę usypiał oparami z piwa, mała płaczko-rechotał.

Rozdział II.

Chłodne dni jesieni przechodziły nazbyt szybko w zimne, mroźne długie wieczory. W chałupie potrzebny był opał i ogrzewanie, co zapewniało by ciepło rodzinie całej.najgorzej ze wszystkich domowników chłody i niedogrzanie w izbie znosiła najmniejsza Ewa.Wrzeszczała wówczas tak gorliwie nieznosme, że nikomu z domownikom nie dane było spokojne oddychanie. Starsza nieco siostrzyczka usuwała się potulnie w cień i niekiedy sama swym cieniutkim głosikiem piosenki ludowe nuciła małej płaczce.

-Cichutko Ewa spij już bo późno bardzo-Bożenka zbudzona kolejnym cierpkim płaczem bobasa, przybiegła na malutkich bosych stópkach i by nie budzić pozostałych, pogrążonych we snie domownikach.Tej nocy zastała swego ojca palącego fajkę i dziwnie zamroczonego, który tkwił nad kołysanką blisko wpatrzony w najmłodszą.

-Co robisz tato? tak nie wolno, to szkodzi małym-Ponad dwuletnia Bożenka skarciła tatę.

Ten zastygł zawstydzony i dziwnie rozesmiany.

-Cisza słyszysz! to mój opatentowany sposób na usypianie tej płaczki, nie masz na nią sposobu-szeptał zachrypłym głosem palacza.

-Tak nie wolno bo to trucizna-dziewczynka broniła rezolutnie swego zdania.

-Nie waż się mówić tego mamie, słyszysz?-pomachał palcem groźnie. Ze starczych ust co naraz dobywał się szary obłok z pykającej fajki, niedbale wcisniętej pomiędzy poczerniałymi zębami ojca.

-Idź spać mała i nie pouczaj mnie już!-zabrzmiał pan Kazimierz.

Tymczasem leżąca na chwilę zaprzestała płakać jakby, po swojemu wsłuchiwała się w toczący się szept.

-Ty idź tato, ja tu zostanę z nią-rzekła dojrzale najstarsza pociecha.

Gdy ciężkie kroki ojca poczęły się oddalać, płacz jakby ustawał to nasilał się i przechodził w głuche charczenie.

-Tato z nią cos złego jest-krzyczała Bożenka do wtóru najmłodszej.

-Co gadasz?-ojciec rodziny powrócił, wyraźnie poruszony.

Zmierzył wzrokiem najpierw panujący w izbie półmrok i wygasły, niedający ciepła piec kaflowy, skromne szafy i wreszcie kołyskę z płaczącym maleństwem.

Dotknął rozgrzanej główki, poczuł dziwne zawroty głowy i zawołał porazony.

-Ona ma gorączkę, kurna ona jest chora na cos, co tera co tera?-chodził wokół łóżeczka, szukając pomysłu, wpatrywał się mocno w dwulatkę, licząc jakby na  olsnienie.

-Tata zabierzmy ją do szpitala- nalegała dziewczynka, dojrzałym spojrzeniem.

-Obudzę matkę i pojedziemy do znachora, mieszka tu taki-zawołał głosno, dumny ze swego natchnienia.

-Dobrze, chociaż doktor lepszy-rzekła dziewczynka.

-Dobrze, Ty tu zostań, bądź grzeczna w naszym domostwie-zagroził ojciec. Czym prędzej wrzaskiem basowym , wybudził małżonkę udręczoną opieką nad powiększoną rodziną

-Jestem już, co się dzieje z Ewą?-kobieta pochyliła się nad małą i jęła córke gorazckowo stroić w kolorowe szlafroczki dziecięce, sama zas w samym szlafroku żle przyodzianym tkwiła.

-Kaziu ubieraj się, weź konia i wóz, pojedziemy do znachora Wieska- zaordynowała.

-Jeno kufajkę naciągnę możemy pedzić do stajni-zamruczał, nerwowo stąpając po izbie.

Mała Bożenka posłusznie, samotnie pobiegła do okna i już w zamysleniu, jakby w półsnie oglądała, jak dwaj konie prowadzą w galopie drabiniasty wóz.Na nim rozpoznała wtulone w siebie postaci rodziców i jakies małe zawiniątko, które wspólnie trzymali. Księżyc podswietlał piękny, niemal basniowy krajobraz.Snieg prószył zamaszyscie, dziwnie srebrząc widziane z perspektywy okna; oddalających się rodziców z siostrzyczką zasnutych zimowa aurą.Nim dotarli pod zameczek zamieszkały przez znachora. W ogromnych oknach, widać było jeszcze slady głosnej biesiady, jakie lubował sobie mężczyzna urządzać.Zjadliwe szczekanie, całej gromady olbrzymich psów spowodowało, jakies poruszenie w zamku.Niebawem sam znachor pokazał się gosciom, osobiscie wytoczył się na zewnątrz domu, z wydychanego powietrza czuć było jeszcze niestrawiony alkohol

-Chodźcie, koniki niech postoją, siana zaraz dostaną-machnął rękom do gosci. Szli mocno wystraszeni ale i pełni nadziei.

-Dziecko mamy chore- krzykneła kobieta, gdy już przekroczyli próg nieskromnego wyposażenia.Wystawne, drogie zbytki wypadały z każdej sciany i upchanych zbytkami mebli.

-Ładnie tu macie- Kazimierz przywitał się  z ucztującymi przy stole.

Dostrzegł on wójta i plebana, arystokracje i nawet lekarza wiejskiego, siedzących przy obficie zastawionym stole;rozmaitymi jakby królewskimi daniami.Zachwycił się sliczną córką, dorastającą co zawodziła spiewnie jakies piesni po rusku. Wszystkim się przyglądał z zazdroscią, z powodu ich przepychu i beztroski tam panującej.

-Chodźcie, za mną tu leczę pacjentów-zagrzmiał znachor, przerywając konsternacje gosci i prowadząc to maleńkiego gabinetu, położonego na zapleczu zamku.

-Ależ  ona jest zdrowa- zasmiał się Wiesiek, oglądając już rozebrane do naga maleństwo.

Zrazu chwycił wyschle zioła, podobne do wiązki siana, widziane pod obrusem w  wigilijny wieczór i począł jakies sobie wiadome zaklęcia mruczeć pod nosem. Zioła rozrzucał po skromny, ascetycznym,pachnącym kadzidłami pomieszczeniu a następnie skłonił się komicznie maleństwu, które na ten czas bez płaczu i ruchu przyglądało się  znachorowi.

-Jest działa-zachwycił się ojciec rodziny.

-Mnie się to nie podoba idę tam po doktora-wrzasnęła nerwowo matka dziecka.

Mijając pysznie urządzone wnętrze i omijając rozpustę,naraz kobieta ile sił miała w płucach zawołała.

-Doktorze pomocy, pomocy- truchlała po matczynemu,żarliwie, jakby przeczuwała jakies nieszczescie gdzies wywołane.

-Już pędzę, siwy, maleńki wzrostem lekarz, wyprzedził kobietę i pierwszy znalazł się przy dziecku.

-Wynosić się stąd, chce być sam przy dziecku-niski medyk wyprosił pozostałych, co dumali nad zdrowiem dziecka.Rodzice stojąc na korytarzu, niemal płaczem się zanosili, nie wymawiali do siebie wcale słowa żadnego, podziwiali z zadroscią  panujące tam bogactwo.Znachor dumny z siebie powrócił do swego miejsca przy stole, a jego sumiasty wąs co rusz zatapiał się w tłustych, zapiekanych mięsach, a olbrzymi brzuch dumnie starczał, napełniając się zbytkami.

-Już zapraszam-wychylił maleńka główkę, łudząco przypominającą łebek ptaka.

Weszli bez słowa.Dziecko ubrane w swe spioszki spało smacznie, lekko pochrapując.

-Ten proszek mieszajcie z wodą i jej podawajcie, zapalenie płuc miała-rzekł wyniosle,podał ojcu niewielka buteleczkę. Na pożółkłej karteczce zapisał jeszcze po łacinie kilka nazw lekarstw i matce wręczył dumne.

-Dziękuję ile się należy?-wycedziła matka z niepokojem.

-To są drogie leki, a dziecko bardzo chore, to kosztuje wszystko pięć tysięcy-medyk zacharczał kaszląc.

-Ale my nie mamy tyle, my biedni ludzie- zawołała matka, tuląc znów płaczące niemowlę.

-To płacić mi proszę  w ratach, jak nie zapłacicie to was nikt leczył nie będzie, tu nie masz innych uczonych-zawołał wyniosle lekarz, wstał i oddalił się pysznie.

Zapanował złowroga cisza, małżonkowi popatrzyli na siebie z trwogą, swiadkiem ich smutku była chora córeczka, która płaczem swym oznajmiała swoją obecnosć.

-Chodźmy stąd lepiej Kundzia, nic tu po nas, te bogacze pożałują tego sknerstwa- gniewnie wydukał Kazimierz, usiłując utulić płaczącego malucha.

Wyszli odprowadzeni z oddali dochodzącymi smiechami biesiadujących i wartkim poszczekiwaniem psów miejscowych.

Rodzina tkwiąc na mrozie, rozpaczliwie poszukiwali swych koni i wóz, srodek transportu. Snieżyce zdołały pokryć zupełnie krajobraz swą bielą. Ogołocone drzewa dźwigały ciężkie czapki ze sniegu. Mróz mocno utrudniał rozmyslanie.

-Kundziu wejdźmy z powrotem, niech nas przenocują te bogate oszusty-zawołał ojciec rodziny.

Kunegunda tymczasem ku goscinie,wybiegła  trzymając chwiejnie swe dziecię, jęła łokciami uderzać na powrót w dębowe porta, domagając się litosci.

-Przyjmijcie nas na noc, pomocy, ratunku-krzyczała ile głosu w płucach zostało.Dziecko zamilkło, słabło, traciło przytomnosc.Kazimierz oddychał z wysiłkiem, dymiącym powietrzem i tracąc panowanie nad sobą, chwycił za uchwycone wzrokiem w nieładzie rzucone wiejskie widły, które jakby same domagały się teraz zastosowania.

-Otwierajcie bogate skurczybyki!-gnał i warczał ile sił mu gniew podsyłał.Dopadał pod każde oswietlone okno i tam się odgrażał, roziskrzony i gotowy na pojedynek.

-Panie, do psychiatryka lepiej się udaj a nie tu wystawaj-olbrzymie okno z trzaskiem otwarto,napita twarz znachora, zdawała się bawić cierpieniem przybyłych.

-Dziecko mi umiera a wy sobie kpicie-ryczała, zawodząc matka dziecka, przyglądając się z nadzieją znachorowi.

-Zostawcie nam dziecko a sami idźcie, my ją wyleczymy, wy tu nie potrzebni-zawołał znachor, gapiąc się intensywnie w spiące maleństwo.

-Niech będzie, jak ją usmiercicie to i wy smierć poniesiecie, załatwię to-żachnął się Kazimierz, wycierając zakatarzony nos o własny rękaw zimowego płaszcza.

-Wyjdzie normalnie przez drzwi i dziecko wam podamy-skamlał ojciec rodziny.

-Tak będzie, zaraz tam podejdę a wy za trzy dni przyjedźcie z pieniędzmi po ozdrowione  dziecko-zaordynował Wiesław i w okamgnieniu,sapiąc przybiegł do udręczonych rodziców i osobiscie odebrał od nich niemowlę.

-A konie same z wozem nawiały, szukajcie je po polu, daleko się nie oddaliły- gruchnął gromko i z wrodzonym sprytem niczym, polna sarna zbiegł z  dziecięciem do swego wytwornego zamku.

-Nie płacz Kundziu, dziwni ci ludzie, lecz wracajmy już, Bożenka sama w domu została-mąż z troską chwycił kobietę za ramie i szli pieszo,oboje, wspólnie trawiąc swe ciężkie mysli i ogrzewając swe zmarznięte ciała.

Tak sobie pomyslałem, że już mi wszystko jedno. Ratujmy to dobre dziecko co w  domu na nas czeka.A z tą Ewą niech się dzieje co ma się dziać-zasapał  ciężko mężczyzna.

-Nie mów tak, to niby nasze dziecko-zawstydziła się kobieta.

-Wiesz, bez niej jakos nam lżej było, mniej kłopotów było. Jak tylkoona na swiat przyszła to nieszczęscia i kłopoty się mnożą na potęgę-wycedził mężczyzna.

-Boje się ,że już jej nigdy nie zobaczymy- wystękała kobieta, spoglądając za zasnuty zimą, surowy krajobraz.

-Chodźmy szybciej bo zmarzniemy na amen, poza tym głodny jestem jak wilk- zasępił się.

Szli coraz wolniej i z coraz większym wysiłkiem, księżyc zawieszony wysoko na bezkresnym niebie, srebrząc zaspy snieżne, torował im drogę do domu.

-Spocznę na chwile bo nogi mnie bolą- poskarżył się mąż tak samo jak on zmęczonej kobiecie.

-Lepiej nie bo nigdy się nie obudzisz, wstawaj-kobieta potrząsnęła na wpół zgiętego ku ziemi męża.

-O tam jest jakis dom wejdźmy-zaordynował mąż kobiety, ciężko sapiąc.

Wlokąc swe na wpółżywe ciała, oboje dziwnie wtuleni, przemarznięci,pokustykali ku napotkanej chałupinie.

Kobieta co sił napierała na kołatkę starych drzwi i targając pordzewiałej klapki, krzyczała przeciągle, upuszczając dym z sinych ust.

-Otwierajcie, zlitujcie się bo zamarzniemy. Kazek oddychaj, żyj-darła się niemiłosiernie głosno, jakby od siły jej krzyku zależało ich życie.

Po chwili zbyt długiej i zbyt ociężałej, doczekali hałasliwego otwarcia dębowych,nieheblowanych drzwi.

-Wy tu czego o tej porze?-nerwowy tik sumiastego wąsa podstarzałego mężczyzny wyraził niezadowolenie.

-My się zgubili, pobłądzili, dajcie nam tylko ciepłego opierzenia i spoczynku an noc dobrzy ludzie-żebrała kobieta,przybierając pozycje kleczącą.

-A wy co dewotka jakas czy co? My nie wierzący są i nie przyjmujemy takich jak wy-gospodarz z wyższoscia spojrzał po przybyszach i już gotów był zamknąć skrzypiące, spróchniałe drzwi.

-Mój Kazek umiera zlitujcie się-gderała przytrzymując ciężkie drewno.

-Dobra chodźcie ale mi nie wybrudzić niczego, włazić-syknął obrażony.

Wnętrze chałupiny okazało się schludne i mocno ubogie.Po niedbale pozamiatanej izbie dreptała niezgrabna gospodyni, która wyraz twarzy miała wsciekły i obrażony.

Zmierzyła przybyłych niechętnie i słowa nie raczyła z nimi nawet wymówić,pomknęła na swe obok wystawione łoże skonstruowane ze słomy i paru burych dziurawych łachman tam poukładanych.

-Dziwnie tu-odparła przybyła i zobaczyła w innym ciasnym pomieszczeniu sporą gromadkę dzieciaków ułożonych w ubogich,mocno zużytych i niewygodnych łóżkach.

Gospodarz udał się do stajni, która graniczyła z izba kuchenną i tam szpetnie na całe gardło wyklinał znajdujące się bydło.

-Za dużo pożeracie cholery siana, nie dostaniecie nic, cicho cholery jedne-dar się obrażony, tak głosno,że aż wybudził spiące maleństwa.

-Małżonkowie zawstydzeni, przysiadli na rozpadłych stołkach i tuląc się do kaflowego pieca, zasypiali nareszcie, zapominając o zmęczeniu.

Po chwili zdawałoby się nieznacznej, poczuła przybyła,że ktos ją trąca zuchwale.

-Hej wy ludzie jakim prawem wtargnęliscie do naszego domu hej?-głos ten przynależał do chuderlawego, skrzywionego z biedy kilkuletniego chłopca.

-My pójdziemy zaraz, my tylko na chwilę tu żesmy wpadli bo umieralismy na mrozie?-drżącym głosem kobieta próbowała zatuszować donosne chrapanie męża.

-Jak będę dorosły to będę sędzia i karzę takich bezdomnych jak wy aresztować-mały chudzielec, pogardliwie mierzył zmęczonych.

-Kiełbaski i jajek bym zjadł, głodny strasznie jestem-sapał na jawie, z lekko obudzony Kazimierz.

-Wynocha mi stąd hołoto-chłopiec oskarżycielsko wymierzał palcem, oniemiałych małżonków.

-Chodżcie na strawę mam jeno ziemniaki i serwatkę, moja stara będzie wam podawać?-sumiasty gospodarz, w stajennych jeszcze ubraniach i zapachach, przystanął pomiędzy rozmawiającymi i przemocą, wypędził chłopca do sieni.

-Ty głupi i niedorozwinięty co wyzywasz obcych, pasem zaraz oberwiesz, chcesz?-gniewny tembr złosci rozchodził się po całej chałupinie, powodując niepokój pomiędzy przebywającymi tam ludźmi.

Gospodyni tymczasem kustykając przyniosła brzydka breję jadła,W obu talerzach tkwiły wbite brudne po poprzednich daniach łyżki.

-Żryjcie i już--nakazała gospodyni i  po chwili odeszła, z jeszcze bardziej obrażoną miną. Wygląd kobiety żywcem przypominał tamtego, gniewnego malca co teraz szlochał na głos, upokorzony i pobity przez ojca.

-Wstrętne to w smaku-narzekała kobieta.

-No jakby krowie wymię posmażone podali-dodał mąż kobiety.

-Posilmy się i chodźmy z tej chałupy -zasępiła się kobieta, podskakując wraz ze stołkiem.

Wychodząc zapamiętali jeszcze, stojącego w rozkroku sumiastego gospodarza wyrzucającego ordynarne słowa do syna.

-Józek z ciebie nic nie będzie, nic, rodzina Nieszewców to ludzie wielcy a nie mali jak ty. Zapamiętaj to sobie do głowy tępej -wydzierał się gospodarz, brzydko oglądając przestraszone własne, liczne potomstwo.

-Cóż za chamowaci ludzie-wyrzucił Kazimierz słowa przez odmrożone usta.

-Szkoda słów, chodźmy szybciej bo nasz Bożenka pewnie ze strachu zamiera-wykrztusiła małżonka, patrząc na piętrzące się dookoła zaspy snieżne.

-Już blisko, o patrz dym z komina  z naszej chałupy idzie- zauważył mężczyzna.

Szarobury dym z komina torował drogę przymarzniętym do szpiku z wolna człapiącym  małżonkom.

Po chwili zdawałoby się trwającej wieki całe, dotarli do własnej chałupy. Wewnątrz chaty, od strony sieni, dochodziły kwilenia niewyraźne, rozpoznali w tym odgłosie, obecnosć najmłodszej.

-O ludzie chyba już przywidzenia mam z tego mrozu i nieludzkiego zmęczenia- zasapał i zaraz krzyczał Kazimierz i czym prędzej odszukał źródła płaczu.

-O jest nasza Ewka- zakrztusiła się słowem matka dziewczynek. Oboje oniemieli z wrażenie,widzieli wtulone do siebie obie dziewczynki. Najmłodsza kciuk własny ssała i patrzyła ciekawie jak starsza siostrzyczka smacznie chrapie, umęczona opieką.Łzy z oczu zaczęły się zbierać rodzicom od podziwiania siostrzanej miłosci.

-Bożenko kochana skąd ją tu wzięłas i jak?-padały nieme pytania z ust rodziców.

Kaflowy piec z wolna przygasał i nie emitował już ciepła na ciasną izbę, w której się wszyscy znajdowali.

Niebawem Bożenka cicho jakby zawstydzenie otwarła oczęta swe zadziwione spotkaniem z rodzicami.

-Mamo byli tu tacy ludzie i Ewę przywiźli, powiedzieli że jej nic nie jest i powiedzieli też,że pocztą przyjdzie rachunek jakis -dziewczynka szeptem tłumaczyło długo i przytomnie.

-Kochane dziecko spij- matka objęła rezolutne dziecko i dodała wzruszona.

-To ty napaliłas w piecu?

-Tak ja, długo to trwało ale mi się udało, patrzyłam jak ty to robisz i się nauczyłam- rzekła czterolatka  z mocą.

-Ludzie ludzie, matka kiwała się to w tył to w przód, zawstydzona wtulając do siebie starszą córkę.

Mamo daj jej jesc, ona głodna, ja jej dałam kaszy manny wczorajszej, wszystko zjadła i już nie ma nic-relacjonowała dziewczynka z przejęciem.

-Już, już , tylko jeszcze krowy wydoję, ojciec zdaje się napoił nasze krówki, mleko też będzie-ucieszyła się kobieta z nadzieją. Niebawem wtulając się do swych dzieci i ona zasnęła umęczona pieszą podróżą posród trzaskających mrozów.

Niebawem switało, kolejny mroźny dzień zaczynał się budzić wraz z domownikami i zwierzętami domowymi, które to zaczynały się wyłaniać z każdego zakątka domostwa.

-Hej wstawać spiochy, mam mleczko z pierwszego udoju-dumny ojciec rodziny, w stroju stajennym przystanął przed barłogiem i zanurzając żylastą dłoń w pełnym aż po brzegi wypełnionym mlekiem w poobijanym wiaderku, począł spijać zachłannie płyn  z własnej mokrej dłoni.

-Skosztuj Kundzia-zachęcał.

-Połóż to wiadro na podłodze, wszyscy jestesmy głodni- zawołała kobieta, siorbiąc płyn bezposrednio z pordzewiałego wiadra.

-Bożenko poczęstuj się-nawoływał ojciec, ubawioną dziewczynkę.

-Dziękuję , wolę ugotowane mleko, takie surowe dziwnie smakuje- odparła dziewczynka ziewając i głaszcząc po główce, krzyczącą zaciekle najmłodszą siostrę.

Mimo ostrej zimowej aury, ostro promienie słońce przedostawały się do wnętrza izby, w której to wszyscy przebywali.

-Wiecie co? Dziwna ta Ewka niby smiertelnie chorowita była a już cudownie ozdrowiała; już mniej beczy w je za trzech- to dobry znak-oznajmił ojciec rodziny i pogłaskał po maleńkiej główce najpierw Bożenkę i zaraz swój wzrok skrzyżował ze wzrokiem najmłodszej

-Ciekawe jakich czarów użyli,że zdrowie znachorzy w niej wskrzesili?-zaciekawiła się matka, wpatrując się w najmłodszą córę, która zachłannie niemal krztusiła się zajadanym pokarmem z piersi.

-Komu przeznaczone życie dłuższe to tak zostanie kto krótki żywot  wiesć musi  też tak się stanie-ziewnął Kazimierz i powrócił do pilnych, stajennych zajęć

Tymczasem zima przeszła w wiosnę a ta w lato, by lato znów dobrnęło do zima i każda pora przynosiła te same zmartwienia i podobne troski.Lata kolejne wszak biegły tak prędko jakby sam szaleniec nastawiał mechanizm nadchodzenia kolejnych jesieni.Z każdym tylko rokiem przybywało coraz to więcej pracy albowiem istot do wykarmienia było już więcej.

Rozdział III

Jesień przyszła wraz z gwałtownymi i nader deszczami i gwiżdżącymi to znów nocą wiatrami. Obrażone żywioły co noc i za dnia dawały się mocno we znaki, zwłaszcza mieszkańcom lichych chałup.Państwo Burakowie gnębił zbyt niepomyslny upływ czasu i nieznosny obowiązek szkolny, jaki dotyczył zarówno starszej pociechy jak i już młodszej dziewczynki.

-Bożenka nawet lubi do szkoły uczęszczać, chętnie uczestniczy w zajęciach lecz z Ewką kłopoty są. Ewa jak tylko widzi szkoły wrzeszczeć zaczyna tak straszliwie,że mój Gniady staje się lękliwy i agresywny- narzekał Kazimierz zajadając się skwarkami przygotowanymi przez małżonkę.

-Może jutro będzie poprawa?Nie zrażaj się jeszcze-pocieszała jego luba, zapychając swój głodny żołądek breja ziemniaczaną.

-Nie, mi się widzi,że Ewce nie jest przeznaczone życie szkolne. Jak jutro będzie taki cyrk jak dzis to następnego dnia zrezygnujemy z edukacji dla Ewy-pogroził ojciec rodziny.

-Ona ma dopiero siedem lat to jeszcze malenstwo, niechaj pójdzie za rok od nowa-zadecydowała matka.

-Niech ci będzie ale to ty będziesz te małą prowadzać do szkoły. Ja chętnie z Bożenką przychodzę bo i pochwał na nią nie szczędzi ta wyrachowana pani nauczycielka-z duma wywnioskował mężczyzna i posłyszał jak z głębi sąsiednie izby dochodzą szpetne przekleństwa, wymawiane piskliwym głosem małej Ewy.

-Ja wolałem zawsze syna bo z córy marny pożytek-zasępił się ojciec rodziny.

-Nie ma co zawodzić, pójdzie za rok do szkoły, na razie nie kwapi się do nauki,-dodała małżonka ziewając. Z oddali dało się słyszeć tymczasem miarowe odgłosy dziecięcego szlochania i płaczu.

Pierwsza się matka poderwała bo u niej współczucie było ważniejsze.

-Bożenka kto cie tak urządził, ludy?-wrzeszczała wniebogłosy kobieta podnosząc z ziemi córkę, umazaną zsiadłym mlekiem.

-To Ewa wylała na mnie garnek ze zsiadłym mlekiem a potem mnie uderzyła tym garnkiem-szlochała dziewczynka z trudem podnosząc się z ziemi.

-Czemu to zrobiłas czemu taka nie dobra jestes wciąż?-kobieta pogroziła palcem mniejszej dziewczynce, która kpiącym usmiechem,oglądała przerażonych domowników.

-Starczy tego złego. Po co poczęlismy tę diablice i czemu wtedy nie zeszła?Czasem lepsza jest smierć niż skazanie złego choć małego człowieka na dalsze życie-wrzasnął obraźliwie ojciec rodziny zajęty pałaszowaniem słoniny.

-Co ty tam stary bluźnisz? Po co głosisz te stare dyrdymały jakbys jaki mędrzec był-wycedziła z wolna słowa, żona jego, zajęta pospiesznym sprzątaniem.

-Nie ja to wymyslam, cos karze mi te słowa wyrzucać z siebie. Gdybym nie mówił nic, oszalałbym zajęty przykrymi myslami na temat tej córy Ewy-zakrztusił się w momencie gdy nieprzyzwoite słowo przeszło mu na mysl.

-To w końcu córka nasza i na ten fakt nie masz już rady- wtórowała mu kobieta czyszcząc zabrudzoną wciąż podłogę.

-Mamo i tato nie mówcie tak. To wszystko moja wina. Zaczęło się od tego że poprosiłam ją kilka razy by mi bajkę przeczytała ale zapomniałam że ona nie potrafi czytać-Bożenka ukryła nisko wzrok  i popatrzyła niesmiało na młodszą siostrę.spojrzenia sióstr się skrzyżowały. Najmłodsza gniewnie popatrzyła na siostrę i zaraz wystawiła jej nieproporcjonalnie długi język.

-No i co w tym złego, dalej nie rozumiem?-podniosła skrzeczący głos ich matka.

-O to chodzi,że jej było przykro,że nie potrafi czytać a ja potrafię i to ją mocno zdenerwowało-dodała dziewczynka.

-Nie lubię jej bo ona się przechwala książkami i nudne rzeczy karze mi robić. Nie cierpię jej też za to ze tak ja chwalicie i się nią zachwycacie a mną nie -mała Ewa,tuptała krótkimi nóżkami  ledwie panując nad narastającym i potężnym starym gniewem.

-To nie tak;obie jestescie naszymi córkami, tylko,ze Bożenka jest grzeczniejsza a ty nie-dodała zranionym głosem ich matka, krztusząc się na skutek wykonywanego wysiłku.

-Mamo jak będę duża to ci będę pomagała,żebys nie musiała tak się męczyć- rzekła rezolutnie starsza siostra, oddalając się od milczącej Ewy, której twarz wyrażała ogromne napięcie.

-Kiedys cie zabiję i nie zdążysz dorosnąć- odgrażała się stara zawisć zakuta w ciele małej dziewczynki, która czerpała przyjemnosć z zadawania bólu starszej siostrze.

Tymczasem ojciec rodzinie, uparcie tkwił przy stole z kęsem wbitym w dziurawe zęby, patrząc na pogarszająca się aurę za oknem, szeptał sam ze sobą jakies tajemne zaklęcia, kiwając zapamiętale swoją do połowy osiwiała głową.

-Co to z tej małej cholery wyrosnie? Dobrze,że już mnie na tym swiecie nie będzie kiedy to się stanie-szeptał pół głosem, wpatrując się w ołowiane ciężkie chmury.

-Nie ma się co kłopotać tym co nieuniknione-spracowana żoną, usiadła obok męża i po raz pierwszy od dawien dawna, dzieliła z nim identyczne obawy.

Czas biegł niesłychanie szybko, nie przynosząc wcale żadnych zmian ani poprawy. Państwo Burakowie gnębili się najmłodsza córką, która bardzo odstawała pod względem zachowania od starszej siostry, Bożenki. Różniły się siostry obie niczym dzień i noc, niczym zima i lato. Nikt wierzyć nie chciał, że tak blisko są ze sobą spokrewnione.

Gdy już lato minęło i gdy chłody z deszczem znów dawały się mieszkańcom we znaki to wtedy Ewa kończyła ósmy rok. Dnia pewnego przyszedł polecony list do rodziny Buraków.Głowa rodziny czym prędzej zabrał się za czytanie korespondencji, nie wiele i tak rozumiał z czytanego pisma a to z powodu trudnej prawniczej nomenklatury, wydrukowanej na maszynie.

-Ki licho? Czego chcą?. Cos piszą groźnie o naszej Ewce, aresztować ja chcą za nieuctwo czy co? Nie kapuje nic. Pójdę  z tym do wójta, niechaj mi on to wyjasni-zaordynował zdziwionej małżonce i czym prędzej ruszył przed siebie ignorując ciekawskie spojrzenia domowników.

Powrócił ojciec rodziny równo z nadejsciem switu. Wyglądał na mocno udręczonego, chwiejnym krokiem tańczył w izbie po czym padł zmęczony na małżeńskie barłogi.

-Wstawaj no robota czeka. Do krów trzeba zajsc-Kunegunda targała zamaszyscie za kołnierz, małżonka swego, pijanego do utraty przytomnosci. Szarpała spiącego ile sił w rękach dzierżyła. Nareszcie rozespany, otworzył oczy zasnute bielmem.

-Czego tam mnie haratasz kobieto nie mądra?-wycedził obrażony.

-Co wójt powiedział?. Co znaczy to pismo co nam podesłali? Po ludzku to mi no tłumacz !-gderała kobieta, niezrażona złym stanem swego męża.

-Nie dobijaj mnie bardziej. Wójt wiele nie rozumiał. Pleban co tam się stołował u wójtów rzekł,że nasza Ewa będzie skierowana do szkoły specjalnej jak nauki nie podejmie a nas obłoża grzywną,że ja zaniedbalismy. Daj mi odetchnąć bo zaraz zwrócę to czym mnie karmili zeszłej nocy-zakrztusił się Kazimierz i ponownie zapadł na sen godny niemowlęcia.

-Pożytek z chłopa mam ja żaden. Więcej zawdzięczam sobie samej niż innym mędrcom-kobieta zapobiegawczo krążyła ze zmiotką i zamaszyscie scierała najpierw podłogi a następnie puste blaty stołu.

-Pomóc ci mamusiu?-grzeczny głos wdzięcznej Bożenki, oderwanej na chwilę od wykonywania zadanej lekcji,podziałał krzepiąco na skołatane nerwy zapracowanej kobiety.

-A co robi Ewa?-zapytała szybko jakby obawiała się odpowiedzi.

-Ewka siedzi pod stołem i szczypie mnie po nodze. Przeszkadza mi w lekcjach-rzekła rezolutnie.

-Ewka, wyłaź spod stołu-matka z wysiłkiem zajrzała do kryjówki najmłodszej i z całej siły jęła uderzać dziecko brudnymi szmatami.

-Ała, nie bij głupia-odgrażała się dziewczynka.

-Ja ci dam głupia. Do szkoły będziesz chodziła jak wszystkie dzieci, to ci się odechce głupot. Słyszysz mnie?-wydzierała się kobieta,ciężko wzdychając.

-Mamo daj spokój. Ona kiedys zmądrzeje, przyjdzie i na nią czas-rzekła rezolutnie Bożenka.

-Niektórzy ludzie, przychodzą na swiat nie w porę i nie nadający się do życia i tacy już pozostaną na zawsze. Takim odmieńcom biada. Tylko niewinni zbierają po temu razy-zasępiła się kobiecina i zaraz i ją samo złożyło zmęczenie.

-Mamo co ci jest?Ostatnio twój stan zdrowia mnie martwi?-pilna uczennica popatrzyła na matkę, która trzymała się za swój zbyt ociężały brzuch.

Kobieta podążyła za wzrokiem bystrej dziewczynki i dotykając ponownie swój wydatny brzuch, popadła w długą zadumę.

Rozdział IV.

Czas mijał wolno jakby chwile trwania także zapadły w sen.Zdawało się,że sam czas poczuwał się zmęczony swym biegiem i monotonią zmęczenia.

-Ejże obudź się Kundzia tak nie wolno, ty chyba krwawisz?-Kazimierz wstał już na trzeźwych nogach i wpatrywał się przytomnie i badawczo na ciężarną.

-Nic mi nie jest-rzekła kobieta obojętnie, podnosząc się z nieswieżych barłogów.

-Tym razem pójdę po szeptuchę. Poznałem taką jak byłem u weterynarza. Ona nam pomoże. Lekarzom ja nie wierze wcale, bo to oszusci i krętacze-zasępił się Kazimierz, macając z wprawa brzuch własnej połowicy.

-Co ty się znasz. W ciąży znów jestem, poród mam za dwa miesiące, jak policzyłam-rzekła kobieta podnosząc się z posłania.

Najstarsza córka wyzierała z izby obok. Zakończyła chwilę wczesniej odrabiać lekcję. Radosnie układała do tornistra kajety i przepastne książki, z których już przestała korzystać.

-Nie martwcie się tym razem będzie dzielny chłopczyk-wyraźnie i głosno wymówiła swe życzenia dziewczynka, tak by być usłyszaną.

-Obys ty rację miała, bo trzeciej dziewuszki już bym ja nie chciał wychowywać-zaklął zaraz z mocą i cicho pod nosem, jakby życzenie małej Bożenki zapragnął tym ziscić.

-Ja się nie nastawiam na chłopczyka, pragnę zdrowe i dobre dziecię począć-ciężarna spojrzała na pochmurne niebo i zaraz spoważniała, ponieważ ciężkie wspomnienia poprzedniego porodu naraz powróciły.

-Tym razem będzie inaczej, tym razem pocznie się wspaniały chłopiec-ojciec rodziny dumnie podniósł ku górze nalaną twarz i dojrzał zakrytą za firaną najmłodszą córkę.

-Hej Ewka co tam robisz?-głos ojca wyrażał narastający gniew.

-Nie chce tego dziecka, nie chce nikogo. Ja jestem tu najważniejsza, ja i tylko ja-wydzierała się piskliwie mała Ewka, gniewnie popychając mijane po drodze taborety. Biegnąc kopnęła jeszcze lewą nogą o krawędź krzesła zajmowanego przez przestraszoną Bożenkę i popatrzyła z niechęcią na siostrę.

-Kaziu masz ty rację zamów szeptuchę choćby na jutro, w tej naszej Ewce licho jakies siedzi-ciężarna, przyglądając się najmłodszej córce, kręciła swą głową z dobrze sobie znanym niepokojem.

-Nic mi nie jest, to was trzeba wszystkich leczyć. Nie dam się żadnej wiedźmie-krzyknęła dziewczynka w kierunku zasmuconych rodziców.

-Jutro się okaże kto z nas jest chory-małżonkowie popatrzyli ku sobie i dostrzegli za oknem, spustoszenie jakie czyniła kaprysna, późno wiosenna pogoda.

-Czuję,że niebawem cos się wydarzy cos strasznego, mam czasem takie odczucia. Czasem się one spełniają-rzekła kobieta zajmując z powrotem rozpadający się taboret.

Strach nagle ogarnął domowników bez wyjątku wszystkich, gdzieniegdzie słychać było z oddali rozjuszone pioruny i widać było już ciemne rozłożyste chmury

-Czuję,że moment porodu się zbliża-brzemiennej oczy nadbiegały już szklistym, nadchodzącym płaczem.

-Nie mów tak i tak nie mysl wcale a tak nie będzie. Uwierz mi. Odgoń te straszne mysli-wolał ojciec rodziny, przekrzykując zagniewany koncert pogodowy.

Czas jakby zamarł na chwile, przynosząc swe cierpkie a jakże piękne wydarzenie. Matka powija swe trzecie dziecię, w bólach umiarkowanych i tym razem moment porodu jakby pospieszył, oszczędzając tym razem cierpienia rodzącej.

-Mamy go jest chłopczyk, chłopczyk cały ja-przekrzykiwał swój radosny smiech szczesliwy ojciec. Bożenka stała cicho przy drzwiach izby, trzymając w dłoniach  niezastruganą kredką, jakby obawiała się naruszyć wielkie rodzinne wydarzenie. Dziewczynka tkwiła zamyslona, spoglądając na moment porodu, obserwowane wydarzenie wyzwoliło w dziecku nową dojrzałosc i uswiadomiło nieuchronnosc wydarzeń, nad którymi trzeba ponownie przejsc do porządku dziennego.Pojawił się nowy człowiek w rodzinie.Tymczasem najmłodsza Ewa chwile jeszcze zazdrosnie przysłuchiwała się zachwytom wydawanym przez ojca i zmęczonym jękom swej matki i czym prędzej wybiegła na zewnątrz. Przystanęła przy rozłożystej lipie i piąstkami swymi wszakże dziecinnymi to obejmowała to wyładowała swą starą złosc i nienawisc do nowo narodzonego.

-Po co mi on? Nie chce go tu. Jak oni mogli mi to zrobić?-skrzeczała i ubolewała donosnie zbyt długo i zbyt głosno tak, iż zaraz zawstydziła się że może jest podsłuchiwana. Obejrzała się dookoła. Dostrzegła nagle tuz za sklepem spożywczym drogi samochód z którego, wysiadał otyły, dobrze ubrany mężczyzna i udał się gdzies przed siebie,tylko sobie wiadomym kierunku. Obserwowała z coraz bardziej nasilająca się zazdroscią na obcego człowieka, która z każdym krokiem stawał się niewidoczny, ukryty za gęstym sitowiem. Do niego tez poczuła niechęć. Wtedy dostrzegła w polu swej obserwacji, ryżego szczupłego chłopca, który mógł być starszy najwyżej dwa lata od niej samej. Po raz pierwszy w jej osmioletnim życiu pojawiła się dziwna i dziko pełzająca w sercu namiętnosc.

-Ładny on, to sąsiad-powiedziała na głos, zachwycając się gibkoscią smarkacza. jednakże przypadkowo zasadzone brzozy zasłaniały dziewczynce  pożądany widok.

-Co on chce robić ten głuptas? zasmiała się i nadal wpatrywała się w  smarkacza jak urzeczona. Jej niewykształconym jeszcze ciałem wstrząsały dziwne odczucia nad którymi panować nie potrafiła, nie poznawała samą siebie.

-Oj chyba siku zrobiłam-zawstydziła się Ewa, wpatrując się w chłopca, coraz bardziej smiało. Chłopiec wreszcie  poczuł że jest obserwowany przez nieznajomą, jego ruchy stawały się bardziej nerwowe i szybsze.Kierowany ciekawoscią malec obszedł dookoła samochód po raz kolejny. Następnie rozpędzając się na swych patykowatych nogach chwycił za klamkę auta i wdarł się równym krokiem na siedzenie dla kierowcy.

Ewa czuła jak jej policzki płoną i obcy ogień zaczyna trawić jej jeszcze dziecinne ciało nowym doznaniem, zachwytem dla brawury nieznajomego.

Drogi samochód pod wpływem ciekawosci młodego sąsiada, zdawał się uruchamiać,lecz nadal tkwił w miejscu. Wokół pojazdu, zbierali się obcy ludzie i zaraz odchodzili zaspakajając swą ludzką ciekawosc. Ewa nadal tkwiła bez ruchu upajając się w samotnosci nowym, obcym uczuciem. Już dłonią sięgała do swych intymnych stref by sprawdzić swoje nowe odczucia, wtem zobaczyła jak z oddali zbliża się t

01 maja 2019   Dodaj komentarz

Wiatr ze wschodu

książkę, którą Ty trzymasz w reku ja dedykuję matce, siostrom i synowi. I Rozdział Stała na samym środku polana, niedbale ubrana cokolwiek niechlujnie, lecz nadzwyczaj dostojnie. Wokół jej spracowanej postury majaczyły rozległe łąki, mocno zapuszczone przez nieukoszone i złośliwie wrastające chwasty. Pastwiska nasycone żółcią od palącego słońca wysychały na zboczu, opalając swe suche trawy do upalnego powietrza. Chwiała się wśród skąpanej w ukropie ziemi, trawiona zmęczeniem, jeszcze ledwie spoglądała na suche zioła, na które już nie miała ochoty patrzeć. Rozpaczliwie brakowało kobiecie siły by trzymanymi w dłońmi grabiami, ponownie zaległą na łące trawę przerzucić na niewyschłą, zieloną jeszcze stronę. Czas się jakby zatrzymał i trwał, upajając się ciężką robocizna Teresy, która już tylko liczyła na choćby koniec dnia, na błogi chłód nocy, który wcale nie miał zamiaru nadejść. Poderwała grabie i jeszcze ostatnią siła woli poruszała ciężkimi bryłami trawy, jeszcze nie padając ze zmęczenia, westchnęła przeciągle. -Święta Maryjo, Matko Boża ..-mruczała coraz bardziej wolniej i ciszej i z coraz to większym wysiłkiem. -Zdrowaśki tu będzie klepała, ni ma tak, robić trza-ochrypły głos wydobył się z gardzieli starego pochyłego jegomościa. Jego bezzębna szczęka podobna do wysłużonych grabi na chwile się otworzyła i jeszcze jakieś nieartykułowane słowa z niej powypadały ale już niezbyt wyraźne. Staruszek swoim zwyczajem lubił poruszać swą szczerbatą szczęką jakby sprawdzał czy nie została ona zaklejona przez ciągłe jej zaciskanie. Teresa lekceważąc jego obecność jeszcze raz spoglądnęła na urokliwie rozpościerające się pagórki i otoczone wstęgą jakby wąskie potoki. Tuz nad horyzontem pomarańczowa kula urokliwego zachodu słońca, zaświeciła, dziś jakby jaśniej i jakby przejrzyściej. Kres dnia oznaczał odpoczynek od codziennej pańszczyzny życia. Starszy towarzysz jej trudnej pracy, poklepał własne bezzębne grabie, utulił je do piersi, jakby to one były mu bliskie, przyjazne i wlokąc je wśród wykoszonej łąki wracał do swego domostwa, nie zamieniając słowa nawet z rozmodloną Teresą. Chłopka ubóstwiała te chwile; lekkiego powietrza i urokliwie zachodzącego słońca, poczucia spracowania, bólu w nadgarstkach i we własnym ciele powstałego z udanego i dobrze wypełnionego wysiłku.Odczuwała teraz ogromne pragnienie, pragnęła bowiem nasycić się czysta wodą z mijanego teraz potoku. Spoglądała nabożnie dłużej z nadzieja na czysty jak jej łzy strumyk i już niemal namacalnie dotykała płytkiej wody, gdy jej zmęczone dłonie chwyciła złośliwie ukryta na dnie żaba kijanka. Odepchnęła ze złością intruza i moczyła swe zniszczone dłonie w wodzie, zaraz potem niezgrabnie wyzuła z obuwia nabrzmiałe stopy i rozkoszowała się błogością.Uczucie zmęczenia jakby na chwile odpłynęły i wtedy w jej żołądku rozpoczęły się długie skurcze wywołane głodem i wtedy poderwała się do swego domostwa mieszczącego się jeszcze nieopodal, radując swa duszę śpiewem 'Chwalcie łąki majone, góry doliny zielone..." Mimo udręczenia, parła jeszcze przed siebie, wlokąc za sobą dwie pary grabi i widły, jej nieodłączne narzędzia codziennej katorgi. Dotarła do zagajnika, który w miarę jej jednostajnego człapania stawał się coraz gęstszy ale wcale nie złowieszczy. Pomarańczowe barwy kończącego się zachodu mieniące się na tle horyzontu jakby kąpały mijane drzewa intensywnością swej nieziemskiej urody. Drobna, postura Teresy została jakby znienacka uwidoczniona przez łunę światła a jej kierunek torował kobiecie drogę do jej własnej chałupy. Szła skąpana w świetle konającego słońca, podobnego teraz i do niej samej pochyłej ale wewnętrznie uszczęśliwionej tą namacalną feerią duchowości, poczuła na chwilę swe wybraństwo, zdawało się jej samej że to sam Bóg do nie przemówił niczym Jahwe do Mojżesza na Górze Synaj. Przystanęła i rozejrzała się dumnie na otaczający ją las, tak samo zielony jak jej własne źrenice.Jej oczom ukazały się niezrównanej urody jagody i pyszne maliny kusząco rozpościerające się niemal na wyciągnięcie dłoni. Wyróżniona, rozpoczęła swą nieziemska ucztę, upajając się soczystą rozkoszą owoców. Gdy zaspokoiła swój apetyt poczęła łapczywie wrzucać cenne znaleziska do swych przepastnych kieszeni, uformowanych ze zwisających jej u bioder, zazwyczaj rozchełstanych koszul. Dumna ze swej zaradności, uradowana udaną uczta w samotności ujrzała już swa chatę będącą na wyciągniecie wzroku. Dumała już plany i swa wybujałą wyobraźnią widziała rząd malinowych słoików ustawionych uczciwie w ciemnej piwnicy. Tymczasem od strony pooranych pól kroczyła jakaś postać bez proporcji i szpetnie się odznaczająca od harmonii ziemskiej. Postać jakby namierzała Teresy obecność i z czasem zbliżała się coraz bardziej bezwstydnie i bardziej pokracznie. Teresa już zamiar miał zmienić tor swej stałej trasy i gotowa była wydłużyć drogę powrotu lecz dobiegający szkaradny jazgot z oddali udaremnij jej plany. -Coś tam nakradła, pokazuj!-złowroga pokraka stanęła naprzeciw Teresie i z wyrzutem pełnym wrogości poczęła bez ładu i składu diabelskim bełkotem oskarżać. -Aleś wierząca a z lasu zbierosz co nie Twoje i jeszcze po moim stajaniu się błąkasz i psy łażą ci wolno i wyją-w charkliwym jazgocie napastniczki nie było ludzkiego odruchu. W tych wypchanych zawiścią bluzgach czaiła się bezdenna pustka wypalona nienawiścią, okrutnie napastliwej, nieszczęśliwej wiedźmy. Do tej do człowieka niepodobnej, wylewającej tylko jad nienawiści poczwary przyszło się zmierzyć spracowanej i niewinnej jak dziecko Teresie. -Czego chcesz ode mnie? w ręku trzymam różaniec, modę się do Boga o Twoje nawrócenie - wyszeptała nabożnie pełna przestrachu, skulona postać Teresy. -Ty mi tu Matka Boską wyjeżdżasz? A schowaj se te zabobony do dupska, nic Ci one nie dadzą. Do sądu Cie podałam i zaraz będziesz aresztowana za te Twoje głupie religie i te psy co tak latają-obrzydliwa gęba napastniczki stawała się coraz okrutniej wykrzywiona szpetna maską pogardy i już niemal dało się wyczuć cuchnący jej odór zgnilizny wypełzający z jej bezdennej podłości.Jakby zapowiedzi jej przyszłego potępienia na wieki. -Jaszczurowa daj ty nam spokojnie żyć, Bóg Cie kiedyś skarze za to zło co siejesz-głos Teresy do tej pory obolały stawał się już coraz bardziej spokojny, jakby kojony wewnętrznym spokojem, nieulękłą mocą, z wyśpiewanych pieśni Maryjnych. Teresa minęła pospiesznie pokraczna postać Jaszczurowej i niemal błyskawicznie poderwała się do ucieczki.I chwile tylko a zdawało się jakby wieki później Teresa schowała się pod własny dach, bardziej umęczona strapiona niż zwykle. Akurat wtedy promienie już zakrytego słońca dopiero zniknęły, zrobiło się ciemno, szaro i jakby upiornie. Na dworze wszelakie drzewa i krzewy coraz mocniej falowały, niektóre sprawiały wrażenie jakby się kładły na ziemi . Wiatr przypominał już huragan . Zaczął siąpić drobniutki deszczyk, jak kapuśniaczek, ale dość szybko zamienił się w ulewę. Padał coraz mocniej na łąki, pola, drzewa, kwiaty, domy. Zaczęły tworzyć się coraz większe kałuże. To już nie tylko ulewa, błyskawice pojawiające się na niebie świadczyły o tym, że to burza. Zrobiło się coraz ciemniej. Pioruny co kilka sekund rozdzierały niebo, głośniejsze, bliższe i przerażające. Silny deszcz bębnił o szyby i dachy, jakby chciał wedrzeć się do środka budynków. Woda wystąpiła z przepełnionych przydrożnych rowów i płynęła już ulicą. Z rynien spływały wzburzone strumienie brudnej wody. Lało jak z cebra. Gdzieś z oddali dało się słyszeć donośny odgłos rozgniewanych grzmotów. Bezzębny staruszek stał blisko w oknie i podobnymi do suchych gałęzi dłońmi chwytał swej pomarszczonej twarzy zakończonej orlim nosem. -Uch, uch -naśladował prawie do taktu odgłosy nagłych, donośnych grzmotów. -Patrz, patrz!-zawołał nawet podniecony. -Pali się chałupa sąsiadki Jaszczurowej, tam zaś porządnie łupnęło- staruszek relacjonował nadzwyczajnie ubawiony. Tymczasem Teresa szepcąc swe ulubione modły spojrzała nie dowierzając na smolisty dym szaro-gęsty unoszący się sprawiedliwie ku niebu a dobywający się z mijanej wcześniej po drodze zaniedbanej chałupiny Jaszczurowej. II Rozdział. Poranek zawitał chłodem i wyraźnie rysującym się niepokojem, który coraz rychlej i niemal fizycznym bólem dawał się odczuć we wrażliwym sercu Teresy. Poderwała się bladym świtem, porzuciła swe barłogi i klękając przeżegnała się bardziej starannie i więcej niż zazwyczaj nabożnie do swych strapień i przeczuć. Uklęknęła przy obrazku Świętego Antoniego, przywieszonego nieco niechlubnie na niedbałym sznurku, którego zdążyły już z taka sama czułością pajęczyny do siebie przywiązać. Postać Świętego tego dnia zdawała się jakby bardziej strapiona i jej bliższa. -Święty Antosiu, Ty od spraw zagubionych i patronie ludzi zagubionych, pomóż mi, daj mi siłę do walki ze złem-słowa pobożnej niewiasty przechodziły już jakby ze szlochu w nabożny szacunek. Teresie zdawało się, iż Święty jakby ją rozumiał, jakby swą długą brodą poruszał i okiem zamrugał, dodając modlącej otuchy. Kobieta uradowana swym wyróżnieniem, Boga zaczęła wychwalać tym razem dyskretniej ciszej lecz z większym jeszcze poruszeniem. Gdzieś z oddali dało się słyszeć głośne prawie basowe zawodzenie, matowe ponure ale znajome. Teresa ignorując własny głód z żołądka i własne niedostatki, niczym automat z własnego rozkazu błyskawicznie już oporządzała zawartość nieopodal postawionej obory. Z szaleńczym poddaństwem oddawała się z przez nikogo nie opłacanej harówce, czyniła wędrówki i wspinaczki z wiązką siana przy sercu i na grzbiecie, tułała się po obejściu, gorliwie z wiadrami pełnymi wody przyprawionymi mulistą zawiesiną. Czynności jej własne wyprawiała gorliwie, bez gderanie, posłusznie choć świt jeszcze nie nastał. Gdy już Teresa zapłatę swa świeżą niosła w postaci mleka z pianką niemal pełnego wiadra, jej serce i dusza radowały się śpiewnie, zmęczenia jakby zamieniały się we wdzięczność. Już przysiadła do jeszcze nie nakrytego stroju. Już do garnuszków zalewała swą cenną zawartość z wiaderka. Ze wstydem pojęła że kuchnia kaflowa nie została porządnie ogrzana, lecz gdy już gniew chciała swój wyrazić, ujrzała jak człapie niezdarnie z naręczem drzewa bezzębny staruszek, jej wuj. Potem bez wprawy i bez namysłu upychał drewno do okopconego pieca.Teresa swobodnie starca wyręczała, daremne mu przy tym czyniąc wyrzuty i nauki. Pomna była że w pracach gospodarczych na siebie samą liczyć musi. Z wprawą przystąpiła do dalszych powinności i prężnie ogrzała zagraconą izbę, w której wspólnie przebywali. Teresa z lubością i ze smakiem rozkoszowała się potem ulubionym smakiem ciepłego mleka do którego wdrobiła sobie przedwczorajsze kawałki chleba. Staruszek chciwie pochłaniał to co było do zjedzenia bez grymasu i z upodobaniem oddając się gryzieniu suchej skórki wczorajszej pajdy chleba, która zanurzał w śmietanie, wczoraj zebranej i ukradkiem przechowanej by dziś upajać się jej smakiem i we własnych trzewiach ją trawiąc, po swojemu. Gdy już nasycenie przyszło, gdy obowiązki niewdzięcznie znów wzywały do skoszonej łąki oddalonej jak wczoraj daleko. Teresa z oddaniem szykowała się do codziennej niezłomnej wędrówki przy sianokosach. Staruszek tymczasem zanurzył swe niezdarne dłonie zakończone szponami w szaro-burym jestestwie kocura, którego życiowym fatum było koczowanie w pobliżu swego ulubionego starca. Dziadek jak co dzień znów niestosownie zabierał się do czułych niemal dziwacznych umizgów względem wyleniałego kota. Gładził go długo, przeciągle a bielmo w oczach starego ponownie wypełniało się łzami. Kochał bowiem to zwierzę,namiętnie i nazbyt głęboko i prawie ze wzajemnością. Jego starcza głowa pojęła,że tylko zwierzęta potrafią być godne miłości i pełne oddanie. Wiedział on, że daremno szukać u ludzi podobnej wierności. Starzec oddawał się szczerze tym nieokrzesanym pieszczotom wobec kota, tulił, ugniatał wyleniałą sierść, odczuwając wzajemną więź z dachowcem.Teresa już przy oborze widły i wysłużone grabie do prac naszykowała a potem jeszcze nawet przy lustrze szykownie swą chustę dziurawą na głowę swą nawiązała, do izby z powrotem zaszła, starszego w tym czasie nakryła na umizgach ze starym kocurem. -Zostaw go, Ty stary bujoku, zobacz jak tego kocurka do obłędu tymi szponami doprowadzasz-Głos Teresy był cichy, niecierpliwy a najbardziej gniewny. Kot posłusznie wyswobodził się z objęć starca i wzrokiem zahipnotyzowanym błądził dookoła nóg swego pana, jakby postradał zmysły. Wstawał, kładł się i znowu wstawał jakby go toczyła jakaś obłędna dolegliwość, której się widocznie nabawił poprzez chorobliwe przywiązanie do starca. Starca wprawiała w dumę zależność tej wyleniałej istoty do jego samego. -Chodźmy już na łąkę,siano przewracać, dość już czasu swego zmarnowałeś na pościeli-Teresa w tej ekipie była niewątpliwie samozwańczym szefem. Obydwoje poderwali się do czekającego ich jak co dzień kieratu. Wtem usłyszeli z oddali złośliwe ujadanie psa i turkot zbliżającego się starego motocyklu. Przeczucie Teresy nie było mylne bo chwile później pordzewiałą bramę chroniącą dobytku niewiasty szturmował przy akompaniamencie psich melodii tęgi lecz wesoły listonosz a w dłoni dzierżył dużą kopertę oznakowaną mnóstwem pieczątek urzędowych. -Tereniu do Ciebie list, jest on z sądu okręgowego polecony-wrzeszczał dumny z siebie siermiężny pracownik poczty. -Skąd? to musi być pomyłka!-kobieta nie dowierzała. -Nie ma mowy o pomyłce, proszę podpisik i już gotowe. Teresa drżącymi rękoma uczyniła niezgrabną parafkę na wskazanym druku, przy zgrzytach rozwalającej się bramy i przy asyście groźnych spojrzeń swych czujnych psów. Listonosz salutując odjechał, pozostawiając za sobą olbrzymie kłęby kurzu i dymu, które wznosząc się, dawały się porwać wiatrom i niebawem wdzierały się do nosa i gardzieli jak zły omen. Teresa oparła się o pochyła lipę i szukając wsparcia w jej olbrzymich konarach, zabrała się za studiowanie korespondencji.Spojrzała ukradkiem na starego wuja i zobaczyła zaciekawienie przemieszane się z letargicznym strachem w jego starczej twarzy. Stał bowiem nieruchomo i strachliwie niczym głaz. Teresa głośno nabrała do ust powietrza i półszeptem wyczytała na przemian słabnąc i modląc się gorliwie. Z trudem pojmowała cała powagę czynu iż, Sąd Rejonowy w Krowich Plackach wzywa ją Teresę Krowiak w charakterze podejrzanej na rozprawę dnia 11 lutego 1995 roku. Oskarżycielami są Mścisław i Mścisława Jaszczur. Czuła jak z żalu i rażącej niesprawiedliwości płonie jej wnętrze, trawione przez wyroki ludzkiej niedorzecznej podłości. Rozpoczęła litanie nawoływań do matki Boskiej i na chwilę dłuższą zanurzyła swą cierpiącą duszę w pobożnych pieniach. Z jej gorejącego ale nabożnego poddaństwa dobywały się wcale nie fałszywe wołania. -Z tej biednej ziemi, z tej łez doliny, tęskny się w Niebo unosi dźwięk.. Gdy tak oderwała duszę w stronę kultu Bożego, poczuła nagły, namacalny przypływ sił witalnych. Wcześniejszy lęk, strach jakby urósł do ukojenia i zasadził ziarno tlącej się nadziei. Poderwała się niemal jak żołnierz i chwyciła za grabie ułożone w nieładzie. Spojrzała na starego, zajętego teraz wydłubywaniem kleszczy z gęstego futra domowego pupila. -Idziemy na łąkę-zawołała na wuja. Szli w stronę oddalonych pastwisk, powoli, gęsiego, milcząc, każde z nich zajęte własnymi myślami. Ich dumania wznosiły się ku pięknie rozłożystych jasionów, złączonych między sobą jakby rękoma. Widzieli urokliwe jabłonie, przytupnęli obok jarzębin, dalej już za wierzba płaczką dostrzegli szpetną chałupę Jaszczurowej. Ukryli się miedzy gęstymi drzewami i zmęczeni przystanęli, nie musieli nasłuchiwać by usłyszeć, najbardziej szkaradne i ordynarne wyzwiska, szpetne zniekształcone złością słowa, które wyrzucali między sobą Jaszczurowa i jej groteskowo szkaradny małżonek. Obydwoje byli potworami tylko zaklętymi w cokolwiek ludzkim jestestwie, lecz tylko w tym porównaniu ich człowieczeństwo dobiegało kresu. Jaszczurowa, wieku była raczej starego, wzrost miała więcej niż średni, twarz zdeformowana złością, zamiast zębów posiadała ciemna jamę. Oczy skośne, nos przesadnie wielgachny i sękaty.Twarz poorana złością, starością i brakiem higieny, zakończona podwójnym podbródkiem. Włosy rzadkie i potargane, siwego koloru. Posturę miała rozlazłą, brzuch jakby olbrzymi, nogi krótkie kacze, wykrzywione, szeroko stawiane przy chodzie. Jej mężulek podobne miał cechy lecz był jeszcze szerszy i groźne lubił sprawiać wrażenie. Stali dziś naprzeciwko sobie, przy swej chałupie i wzajemną nienawiść sobie wyznawali. Koza, barany, indyki i kury na ich widok oniemieli, zamiar mieli oddalić się na wieki, lecz zamiast ucieczki rozdawali im swe najbardziej cuchnące odchody, których już nazbierała się gruba warstwa wokół nich samych.Teresa z ukrycia spoglądając, w bezpiecznej odległości trzymając się, zauważyła że wokół domostwa Jaszczurowej znajdują się także ponadto; odpady zwierzęce, niezdatne, stare rupiecie .Poniewierały wie wokół podwórza, resztki jadła chyba dla prosiąt usłane, wszystko były w nieładzie . Drzewa stworzone do życia tu w promieniu kilkudziesięciu metrów pousychały prawie na amen. Krzewy i liście wygląd miały cierpiący jakby już martwe były lub jakby konały. Rośliny nie uchowały się tam wcale, to co należało do własności Jaszczurów plamiła jakaś klątwa nienawiści, jakby natura targała się na własna śmierć, jakby już śmiercią poniekąd była. Krowiakowa już zamiar miała odwrócić się od makabrycznego widoku, lecz ciekawość zaprowadziła jej wzrok na opuszczony wychodek, kiedyś na jaskrawo- różowy nasmarowany dziecięcą chyba akwarelą, dziś z niego jątrzyły się resztki niedogasłego dymu. To on obumierał, zamieniając się w zgliszcza i on został kilka dni wcześniej dotknięty przez złowrogie pioruny, co być może słuszny obrały tym razem kierunek. Teresa z trudem tamowała napierający ja śmiech, z widoku groteskowego przedstawienia którego mimochodem była świadkiem. Już chciała zgrabnie niczym leśna łania, ukryć się przed wzrokiem mściwych dalszych sąsiadów. -Kurna, ale pierońsko łupnęło w wychodek Jaszczurów, dobrze zrobiło, uf!- Zaśmiał się zadowolony z powstałej szkody wuj Teresy. Nieszczęsny, głośny komentarz starego, któremu do tej pory udało się utkwić w milczeniu, zdradziecko teraz zdemaskował swą obecność. Otyły Jaszczur wytoczył się pod wpływem tych słów ze swego nienawistnego domostwa i począł grad swej nienawiści wylewać w starego. -Wynocha mi stamtąd wy dewoty, pierońskie, modlicie się o nieszczęścia i mieć je będziecie bo do Sądu pójdziecie i aresztują Was- Głos grubasa choć groźny nagle stał się bezwolny i zakończył się rykiem baranim, tak nie podobnym do ludzkiego. A jego otyły brzuch bezwstydnie wyłaził ze źle zapiętych portek. Teresa przezornie chwytając swych wysłużonych grabi, poczęła nerwowo oddalać się od miejsca nienawistnego, solennie sobie obiecując w duchu, że mijać będzie podobne nieszczęścia bardziej sumiennie. Staruszek o dziwo ubawiony człapał tuz za Teresa i niosąc w dłoniach własna parę grabi, przedrzeźniał jak echo usłyszane przed chwilą groźby . -Do sadu mnie podos, podos! Szydził sam do siebie, śmiejąc się z własnego dowcipu. III Rozdział Poranek budził się z wolna jakby nie chętnie, jakby jeszcze chciał przedłużyć nocny na ogól niezmącony spokój. Tego dnia Teresa zbyt ociężale zabierała się do czekających ją trudnych wyzwań, które tylko ona samo zdołałaby udźwignąć. Gdy oczy swe otworzyła, dostrzegła że pies z jęzorem przy brodzie patrzył znacząco na wylizaną miskę, którą powodowany instynktem głodu zdołał przytaszczyć we własnym pysku i jak wyrzut sumienia porzucić u stóp swej pani, akurat w momencie gdy Teresa przygotowywała się do porannej modlitwy. Kobieta wyprowadzona z lekka z równowagi, przerwała swe niezaczęte litania i jak automat wbiegła do ubogo wyposażonej lodówki. I wyrzucała trafnie do miski przedwczorajsze smalce, słoninki. Droższy salceson już wprawnym ruchem prawie celnie usiłowała porzucić głodnemu psu do otwartej paszczy,jak w letargu wytaczała mechanicznie to co zauważyła w lodówce. A wtedy jej pies uszczęśliwiony niemal tańczył oberka z powodu naszykowanej uczty. Jednak salceson nie trafił do gardzieli głodnego psa, ów cenny salceson w niemal mistrzowski sposób został schwytany starczymi rękoma starego wuja, który najwidoczniej wstrząśnięty pachnącymi daninami prosto z lodówki zdołał znienacka objawić się we właściwym momencie i czasie. Staruszek dumny ze swej zręczności, przeżuwał już teraz dokładnie swe trofeum. Siadając na swej skrzypiącej pryczy kilka kroków dalej oddalonej od psa i lodówki, zachłannie zapychał swój apetyt smacznym kawałem salcesonu. Patrzył już teraz z wyższością na oburzonego psa, który warknięciem wyrażał swa krzywdę, zauważył oniemiała Teresę, która teraz olbrzymim nożem kroiła pajdy chleba.Twarde skórki skib kobieta przeżuwała i tak zmiękczone rozdawała uniżonemu psu, który z każdym zjedzonym kęsem kraśniał i radością zarażał swa panią. Ambroży bo takież imię nadano mu na chrzcie świętym, wieki wieki temu, lecz nikt kogo znał tak do niego się nie zwracał .Zmuszony był tenże Ambroży zadowalać się przymiotnikami niekiedy mało parlamentarnymi bądź dziwacznymi zapożyczeniami od nazw różnorakich, których sam nie pamiętał i nie raczył zliczyć. Domyślał się , że kiedy o nim była mowa a bywało tak niezwykle rzadko to ton dyskusji stawał się niezbyt poważany a raczej nabierał tonu lekceważenia a bywało że litości lub żartu. Stary posiadał bowiem nieznane cechy radowania się z czegoś co kto inny ambitny lub za takiego się podający miałby za złe losowi i niebawem przeklinał by swe przeznaczenie. Lubił staruszek to co niezauważane i co nie zasługiwało na uwagę. Zdarzyło mu się spacerować bez celu ulicami wybranymi na chybił trafił, było tak i tego dnia. Wypadł bowiem kuchennymi drzwiami ze swej ciasnej chałupy, upajając się zapachem przekwitłych bzów, kroczył samotnie przed siebie i oddawał się własnym marzeniom, kontaktu z przechodniami nie skory był nawiązywać, nie pragnął ludzkiego towarzystwa, pysznił się własnym istnieniem. Gdy wyczuwał, że ściąga na siebie ciekawskie spojrzenia przechodniów, wtedy przystawał i zasalutował czym natychmiast płoszył obcych. A gdy tak błądząc maszerował i dumaniem się zmęczył, miał zwyczaj podnosić z ziemi resztki jakichś porzucanych rzeczy. Razu obecnego znalazł przy kontenerze stare walące się krzesło, dwie nogo od plastikowej lalki, zeszyt pożółkły z nieczytelnymi równaniami jakiegoś dawnego ucznia sprzed kilkudziesięciu lat, kawałek gazety z twarzą uroczą ucieszonej matrony. Poderwał rychło z ziemi, naprędce tak aby nikt iny go nie ubiegł i dumny ze swego znaleziska szedł pieszo, ucieszony i uradowany z nowego bogactwa. A jego starcze choć żwawe kończyny same prowadziły do swej skromnej izdebki, a droga powrotna zdawała się znacznie krótsza i jakby lżejsza, jakby go unosiły ku górze owe skryte znaleziska. Teresa znosiła cierpliwie błądzenia swego wuja, wobec jego dziwactw posiadała nadzwyczajną niemal od stworzeń anielskich zapożyczoną cierpliwość. Tego poranka kobieta modły nabożne do Boga poskładać nie umiała, słowa i myśli dobrze napoczęte, jakby wędrowały chaotycznie i rozbieżnie, dumała pobieżnie o swych codziennych sprawunkach, choć wcale nie pilnych lecz czasu i energii pochłaniały aż do późnego popołudnia,. Gdy swe dumania doprowadzała do dotkliwego pobolewania w głowie, wtedy jakby z oddali usłyszała zbyt natarczywe ujadanie psich melodii, jakby wszelkie zwierzęta domowe ze wsi całej skrzyknęły się po to aby fałszywe arie zawodzić tuz pod niedomkniętym oknem przy którym aktualnie wypoczywała. Zlękniona kobieta, skrzypiące okno popchnęła, rozwarła na całą rozciągłość zawiasów, odgłosy zamilkły. Zauważyła złowrogie chmury, wtedy ciężkie ołowiane upiornie wyglądały z zazwyczaj błękitnego nieba. Ich ponurej szarzyzny nie zdołały nawet ukryć puszyste korony drzew kasztanowca piętrzącego się blisko domostwa. Teresa przezornie domknęła okno, bo chłód studził jej bujne myśli. Nadbiegający stukot i warkot się zmógł. Niewiasta zamarła, stanęła jak wryta przyklejona do okna z którego sączył się chłód,znów zastygła jak rzeźba bo od progu usłyszała znajome charkniecie do akompaniamentu stukotu nóg podobnych do galopu koni arabskich. -Przyjechałem, Terecha cieszysz się?- Głos ten niewyraźny, charkliwy, należał do małżonka Teresy. -A jesteś Zbychu, czego tak wcześnie?- zamiast powitań, żona chłodno spojrzała na przybysza. Stali tak chwilę w ciasnej izbie, spoglądali na siebie lecz zdawało się, że siebie nie widzą, zajęci własnymi myślami.Mierzyli się krytycznie wzrokiem, zdziwieni że kiedyś sympatią do siebie pałali a może tak tylko się im zdawało, skoro ślubny kobierzec wspólny obrali. Od czasu dłuższego uczuciem do siebie nie mierzyli, wcale żadnym, popychała ich ku sobie wspólna niedola, połączył zaś zwykły wiejski rozsądek, który kazał popełniać pochopnie sakrament małżeństwa, gdy już młodość pobieżnie zdawała się niechybnie wymykać. Teresa obojętnie patrzyła na swego ślubnego, którego ciężka, fizycznie praca tam gdzieś na wschodzie szpetnie, dosadnie obeszła. Pozbawiła go i tak skromnej urody, jego bujna niegdyś czupryna dziś prezentowała się jak ptasie gniazdo. Mało oczka koloru niewiadomego, zmniejszyły się do wymiarów niemożliwych. Nos co dumnie wystawał z ptasiej twarzy, tego dnia jakby się jeszcze zgarbił i wyrósł. W pomieszczeniu zapanowało ciężkie jak ołów napięcie powstałe od niewypowiedzianych słów. -Czego tak szybko wróciłeś? Znowu coś tam spartaczyłeś i Cie wywalili?-w głosie niewiasty dało się wyczuć litość. -Odwrotnie byłem najlepszy i temu dali mi odpocząć-głos Zbyszka zabrzmiał kłamliwie. -Ciekawe, bo dopiero za miesiąc miałeś wrócić -Krowiakowa zawsze wiedziała lepiej, znała już niemal na wylot możliwości swego małżonka. Zbyszek tymczasem wlokąc swe przepastne torby, komicznie zawiązane sznurami podążył do swej izdebki, oddzielonej tekturowymi drzwiami od pomieszczenia w którym wcześniej rozmawiali. Rozsiadł na swym skrzypiących barłogach, które zastał w stanie takim samym jakim je porzucił miesiąc wcześniej gdy postanowił emigrować za pracą. Z otwartego na oścież okna wyrastały wprost jak na wyciągnięcie dłoni, białe, dumne bzy. Pachnąc dziś bardziej wydatnie niż zwykle. Zbyszka zastany widok rozweselił obficie taki, iż z jego ogromnego nosa dobywały się głośne charkanie, powstałe ze wzruszenia nad którym nie umiał zapanować. Teresa bez pukania wniosła mężowi na tacy parującą zupę z kapusty, którego woń intensywnością oparów ogromnie radowała obdarowanego. Zbyszek chciwie porwał przyniesiony obiad i głośno siorbiąc pochłaniał zawartość miski na stojąco. Gdy już dokładnie wyżłopał strawę, spojrzał z zadowoleniem na Teresę , żądając dokładki. Żona powróciła do kuchni, w której przed chwilą jeszcze stał parujący gar, daremnie skrobała łyżką pozostałości. Zdawała sobie sprawę, że męża nie ucieszą jej wysiłkowe skrobaniny. Wtem zerknęła do lodówki i sprytnie wydobyła z jej głębi tygodniową kiełbasę i wczorajsze skwarki, które błyskawicznie rozrzuciła na patelni i słuchając ich miłego odgłosu smażenia, mieszała widelcem naprędce, doprawiając jeszcze w pospiechu skrobaninami z gara.Ucieszona z efektu swej pracy i już wprawdzie gotowa na spotkanie z głodomorem , napotkała litościwe spojrzenie psa, który kierowany swym nieomylnym impulsem, rozpoznał że aromat kiełbasy jest mu bliski, albowiem to jego ulubiony odświętny smakołyk. Teresa na krótko walczyła z powstałymi wyrzutami sumienia. Głos wzniosła do Nieba i modły do Ducha Świętego swym ulubionym zwyczajem popełniać zamierzała. -Komu dać, który bardziej zasłużył i bardziej potrzebujący jest?- Toczyły jej czystą jak łza duszyczkę szczere dylematy. Krowiakowa wobec tego upuściła większą niż namierzała porcję naszykowanego jedzenia na nieopodal oczekującego jej ruchu pieska. Z impetem ruszyła ku tekturowym drzwiom, chwiejąc się nieco bo śliska maź omal nie doprowadziła do upadku hojną gospodynię. Teresa zastała męża na wyrzucaniu na podłogę zupełnie niedorzecznych i do niczego nie podobnych brył żelaza i kabli przewodowych, które nie nasuwały żadnych skojarzeń i przydatności żadnej ze sobą nie prezentowały. -Dobre Ci kupiłem prezenty?-Dumny Zbych zapytał Teresę gdy ta osłupiała kładła jedzenie u jego stóp. -Co to ma być, do czego mi te rupiecie? Dość że Ambroży chomikuje jakieś śmieci ze swych spacerów to Ty mi przywozisz z daleka nic nie warte rupiecie?A gdzie czekolada, ciastka jakieś chociaż?-Teresa z wyrzutem zapytała. Zbyszek zajęty chciwym smakowaniem obiadu, milczał zdziwiony pretensjami swej połowicy. Z oddali dobiegał szybki stukot. Niejako jakby spod ziemi wyrósł Ambroży z psem domowym, popychali oddzielające je wrota i z upodobaniem maniaka, zabrali się za oglądanie i obwąchiwanie sterty nieokreślonych brył żelastwa. -To mi się przyda.-Ambroży wykręcił bez wysiłku jakąś kolorowa śrubkę i korek. Dumny z eksperymentu, popędził ukryć się na swej skrzypiącej pryczy, gdzie w ciszy radował się nowym znaleziskiem. Teresa zabrała brudne naczynia i bez słowa oddaliła się w bezpieczność odległość, wyczuwając piętrzące się niepokoje Zbyszek po chciwym wylizaniu miski i ogarnięty nienawiścią wobec nachalnego spojrzenia psa.Gniewnym odruchem przepędził psa i zabrał się za swe majsterkowanie. Kręcąc swą małą główką, podobną do źle uskubanej kury, czynił komiczne miny i mamrocząc własne myśli, postanowił po dłuższym namyśle skontaktować zakończenia drutów z prądem. Sięgnął pordzewiałym, używanym kablem do gniazdka kontaktowego i szepcząc słowa ody do własnej odkrywczości zawył, głośno przeciągle -Kurna, działaj wiertarko cholerna!- Zdążył zawołać przesadnie wyraźnie.Opatrzność Boża tymczasem czuwała, przezornie i w ostatnim momencie odrzuciła żywym ciałem Zbyszkiem w pachnące objęcia wystającego bzu, na tyle bezpiecznie i z małym natężeniem aby chronić przed wyrzuceniem przez otwarte okno,śmiertelnie przerażonego i zdziwionego małżonka Teresy. Z oddali nadbiegła wylękniona Krowiakowa i całując krzyż Jezusa, dziękowała klęcząc za ocalenie życia jej niezbyt rozumnego małżonka. -Zostaw te złomowiska bo wyrzucę to na śmieci gdyż Bóg nie ma tyle cierpliwości co ja, następnym razem może być tragicznie-głos kobiety nabiegł szlochem i stosownym przerażeniem. Kobieta poderwała z podłogi większość niebezpiecznych przewodów i lekceważąc biadolenia i zaklinania swego "fachowego" męża całą masę niebezpiecznych rupieci umieściła daleko za oborą, nieopodal gnojowiska. Zbyszek usiadł zmartwiony na swych barłogach i strapiony, utulił swa małą główkę w zza długich kończynach dolnych. Zbyszek wieku był średniego, lecz fizyczna dorywcza praca na "czarno" przedwcześnie go postarzała. Był on wzrostu raczej wysokiego. W małej główce świeciły malutkie oczęta niedojrzałe jak u dziecka, nos olbrzymi, zgarbiony szpecił ptasią twarz mężczyzny. Włosy przerzedzone, płowo-siwe, słabo skrywały już zaawansowaną łysinę.Ręce za długie, jakby przyprawiane, odmawiały często podczas pracy współpracy i niezbyt były przydatne. Mało zaradne i nieskoordynowane w ruchach, jakby niedopasowane do całości. Nogi za długie, jakby bocianie, kroczyły nieco plącząc się podczas chodu.Całość sylwetki dopełniała komiczna kreatura, jakby namalowana akwarelą rękoma nieuzdolnionego plastycznie przedszkolaka.Miało się wrażenie że Stwórca był mocno niedysponowany wypuszczając na świat podobne stworzenie. Mrok powoli otulał ziemię pierzyną wczesnego podwieczorka, zaś tuz przy niedomkniętym oknie, tkwiła szczupła postać Teresy ledwie oświetlona, słabym światłem z gołej żarówki, uwieszonej u wierzchołka sufitu. Trwając w zamyśleniu niewiasta usłyszała donośne odgłosy swych krów, zamieszkujących nieopodal ustawiona oborę. -Pora dojenia-powiedziała półszeptem, niejako aby dodać sobie otuchy. Stojąc rozejrzała się nadzwyczaj ostrożnie i dojrzała gdzieś wysoko na horyzoncie, księżyc co srebrzył się w całej swej krasie, mieniąc się kolorami szlachetnego złota.Jakby pysznił się swym jestestwem, dumny ze swego przeznaczenia, eksponowania prawideł wyższych. Teresa wpatrując się w jego srebrną tarczę, poczuła nawet ukłucie zazdrości. Zazdrościła mu tej beztroski, swej mocy i twórczej siły, która zawdzięczał swemu hojnemu fatum Ona uboga kobieta, pędząca swój żywot w przestrachu, w niepewności jutra teraz nagle żal żywiła do Stwórcy, ze karze jej trwać w bezustannej niedoli, niepewnego jutra.Wiedziała, że w jej wcieleniu pewna jest tylko ciężka praca bez zapłaty i bez wdzięczności nawet słownej. Jej trudy uwierały i boleśnie raniły swoja realnością. Jej ucieczką stanowiły tylko modlitwy, skromne pienia zanoszone do Boga przebłagalne i pełne pokory, poddaństwa. Tchnięta nagle wewnętrznym impulsem a może siłę, poderwała zerdzewiałe wiadro, bezpośrednio z kranu zaczerpnęła tyle wody aby dopełnić całość i by niesiona woda się nie wylewała z wiadra. Dosypała jeszcze garść owsa i grysu do zawartości wiadra i pędem pobiegła do głodnych krów. Dotarła błyskawicznie do stajni, rozwarła na oścież ciężkie, dębowe drzwi. Jednak odór, który uderzał z wnętrza był niemal obezwładniający i męczył nozdrza swą, naturalną przetrawiona wonią. Teresa zbliżyła się do zwierząt, wiadro ustawiło pod nos raz jednej krowie, następnie sąsiadce tej starszej, która już żywot swój kończyła sprawiedliwie. Nad starszym zwierzęciem się pochyliła i niespodziewana czułość ogarnęła miękkie serce gospodyni. -Lubię Was moje mućki, tyle w Was wdzięczności,tylko od Was otrzymuje,że daremno jej szukać u ludzi-głos kobiecy mówiący szeptem, zdradzał w swym rytmie nawet nutkę wzruszenia. Zwierzęta, usłyszawszy zacny komplement znienacka poderwały swe olbrzymie głowy wysoko dumnie i jednocześnie jakby ujrzały niewidzialną dłoń dyrygenta, i obie naraz ze swych gardeł wydobyły długą melodię, śpiewną basową jakby ludzką. Teresa z uśmiechem na ustach, wypadła ze stajni i naprędce zwinnie jakby otrzymała dodatkowa moc, w podskokach po drabinie podreptała na strych i stamtąd olbrzymie pokłady siana jęła wydostawać z ciemnego kąty, który nawet o tak późnej porze zdawał się bardziej jaśnieć niż za dnia. Z upodobaniem dogadzała dobrym apetytom swych krów, które niezdarnie i zachłannie pochłaniały naniesione pajdy siana. -Jeszcze przed pójściem spać należałoby mleka wydobyć z pęczniejących wymion krówek-kobieta metodycznie planowała. Znów ignorując swe zmęczenie, chwyciła za opróżnione wiadra, stojące nieopodal, zaraz też taborecik odwrócony do góry dnem wprawnie uchwyciła i starannie kończyła ostatni etap swych samotnie wyprawianych czynności. Księżyc rozświecił się intensywniej niż zazwyczaj a jego podświetlana , gęsta łuna nagle przedostawała się do wnętrza obory, przebijając się przez zaparowane okienko, teraz tylko wypełniające swą funkcję-okna na świat. Przyjemny łoskot padającego mleka i wypełniającego powierzchnie wiadra, dodatkowo radował ducha zapracowanej kobiety, a poświata, podobna do aureoli wydobywająca się z księżyca niejako uświęciła ten ostatni poryw kończącej się doby. Poczuła fizyczny, pulsujący ból w swych spracowanych kończynach, siły zdawały się już odmawiać posłuszeństwa jednakże w tym utrudzeniu odczuwała przedziwną moc i światło ducha. Była to jej codzienna ofiara składana na ołtarzu miłości i wdzięczności Bogu za dary natury. Teresę usypiał tenże dobrze jej znany rytm. Jeszcze chwile zerknęła ku srebrzącemu się księżycowi, jedynemu świadkowi jej codziennych wydarzeń. Księżyc w tym momencie jakby wypalił swa świetność i zdawał się czernić i wtapiać w atramentową czerń nocy. Po chwili usłyszała głośne i miarowe psie ujadanie, instynktownie krowy zastygły w oborze i odruchowo zaczęła je trema ogarniać, strach udzielił się także prawie już sennej kobiecie. Ujadanie psich melodii znów się nasiliło i z oddali słychać było zbliżające się odgłosy podobne do marszu jakiejś leśnej dziczyzny. -Ki diabeł tu idzie?-Teresę ogarnął strach podobny do koszmaru. Trwała bowiem między jawa i snem i nie była pewna jaki stan obecnie bardziej przeważa. Tymczasem realność zdarzenia nabrała już realnych choć upiornych kształtów, zamieniając idącą postać w zmorę z krwi i kości sąsiadkę Jaszczurową. Napastniczka utkwiła złowieszczo tuz pod gęstym splotem utkanych misternie z nici pajęczych u wejścia do obory. Miało się wrażenie,że nawet pajączki sprzyjały Teresie, stawiając własną pułapkę i broniąc intruzowi dostępu do przerażonej gospodyni.Teresa obawiała się spojrzeć w kierunku tkwiącej tam zjawy, choć czuła intensywność jej palącego spojrzenie, -Twój pies zagryzł mi kury, najładniejsze-gdakanie przybyłej postaci paliło nienawiścią. Teresa z przerażenia wtuliła się w swą starą mućką, od której w tym momencie czyste mleko czerpała a zwierzę jakby swym opasłym cielskiem usiłowało zabarykadować dostęp swej pani do Jaszczurowej. Tkwiła tak wtulona i nie zdolna spojrzeć w stronę wylewanych oskarżeń. Głos zjawy zawył znów zwierzęco i frazował kolejne zarzuty. -Wasze psy bandyty mi zabili trzy indyki i te kurki, podam Was do kolegium-napastliwy tumult nie ustępował. Miało się wrażenie że trzymane w garści Jaszczurowej chude kury są całkiem żywe bo wydawały zdrowe gdakania, ruchy ich dziobów tłumione były kościstymi paluchami swej właścicielki. Wychudłe kury miały bowiem udawać martwe choć ich narastające ruchy brudnych łebków przeczyły śmierci i rwały się do życia. Lecz powstrzymywane przez złośliwą właścicielkę sprawiały wrażenie jedynie niewinnych zakładników .Przestraszona powstałym widokiem kobieta, poczęła modły do Boga nagle z dwojona siłą wydawać szeptem. -Nie chciej odrzucać modlitwy tej bo Twej litości błagamy Cię-Teresę niemal ogarnął płacz jak u przerażonego dziecka schwytanego w paszcze lwa. Niebawem zaś stała się rzecz niezwykła bo stara krowina o nazwie Jagoda co do tej pory jakby niema była, jakby już jej czas na tym łez padole dobiegał końca, w tej chwili otrzymała niemożliwą moc. Niewytłumaczalnie czyny nastały bo znienacka wcale niepordzewiałe łańcuchy krepujące do tej pory ruchy starej zwierzyny same zdołały się wyswobodzić, wypuszczając na wolność i obdarzając ogromnym impetem niewinna starą krowę. Krowa ta podrywając kopyta, wydostawszy się z wnętrza obory naparła z całą mocą w oniemiałą zjawę Jaszczurową. Zjawa zaczęła się pospiesznie oddalać i wrzeszczeć wniebogłosy. -Psychiczna krowa , psychiczna krowa- wyła ubodzona Jaszczurowa, wypuszczając ze swych objęć przyniesione rude kury, które nagle jakby zmartwychwstały bo biegły bezbłędnie i żwawo o własnych siłach w stronę zupełnie przeciwną niż ich obłąkana właścicielka. -Ale kino-głos Teresy wyrażał tym razem niebywałą radość zmieszaną z ulgą.Krowa Jagoda zaś po swym nocnym galopie, dumna ze swej misji i w świetle srebrzystej tarczy księżyca, wyglądała jak młode ciele, powróciła do swego miejsca w oborze bardzo potulnie. Gospodyni zaś bardzo zmęczona,wracając do swej małej izdebki nie miała wątpliwości że to wcale nie był sen. IV Rozdział . Świt przyniósł spokój i blade ukojenie. Z oddali słychać było muzykę wykonywaną przez narastający wiatr, który uderzał o chwiejny plastik i żelazne sprzęty porzucane przypadkiem wokół podwórza- towary i podarunki dostarczone z zachodu i porzucone tutaj przez Zbyszka. Drzewa poruszały swe rozłożyste konary coraz silniej manifestując swą moc albo bezsilność wobec potęgi przyrody. Wiatr przemieszczał i rozrzucał słabsze i bezwolne zdobycze, którym natura sama nadawała swe przeznaczenie i kierunek swej wędrówki.Teresa spoglądała z zaciekawieniem na siłę witalną głosu przyrody i w zadumie obserwowała kołyszące się korony kasztanowca, majestatycznie poruszane jakby jej samej ukłon oddawały. Przyjazne czuby drzew uchylały i prezentowały w całej okazałości na wysokość oczu Teresy misternie utkane przez drozdy malutkie gniazdeczka. Teresę rozczulał ów widok. Tchnięta swym nieomylnym wewnętrznym impulsem pognała w stronę dobiegającego z południa wiatru.Stanęła w cieniu kasztanowca a jej twarz smagały puszyste konary liści. Nasłuchiwała melodii i szumu wiatru tkliwego i uzdrawiającego w swym jednostajnym rytmie. Wtem usłyszała odgłos żałosny i nie dający się zidentyfikować ani umiejscowić. Rozejrzała się zaciekawiona w poszukiwaniu źródła głosu, który zrazu przeszedł w bolesny skowyt. Dźwięk stał się jeszcze donośniejszy i jakby walczący o przetrwanie jakby od siły jego głosu zależało przeżycie jego właściciela. Kobieta czyniła kilka kroków w kierunku tlącego się błagania. Zauważyła tuz obok na wzniesieniu gęstych i upiornie wyrośniętych pokrzyw leżącego porzuconego kura, który z pewnością byłby,dumnym wiejskim kogutem, gdyby zechciał ożyć. Kobietę ogarnęły olbrzymie pokłady współczucia i niewysłowionego miłosierdzia. Bez namysłu, kłaniając się sprawdziła puls zwierzęciu. Kur ledwie żył, istniał dzięki sile woli, która gasła w nim w miarę swego cierpienia. Kobieta starannie pogładziła porzucone zwierze i w porywie miłości, utuliła je jak matka tuli niemowlę. Kogut okazując swą wdzięczność zapiał przeciągle jakby go niespodziewane wyróżnienie nobilitowało.Teresa spojrzała na to zdane na nią samą, bezbronne stworzenie, wychudłe, młode, mocno umęczone, patrzące w nią z przestrachem oczętami podobnymi do malutkich paciorków. Niewiasta niezmiernie ostrożnie badała każdy fragment ciała poszkodowanego. W samą porę dostrzegła otwarte złamanie tuz nad rogową ostrogą na stopie rannego. Nie tracąc czasu, ani zimnej krwi i zachowując precyzję godną ofiarnego chirurga, kobieta przystąpiła do prowizorycznej operacji. Zwinnymi, płynnymi ruchami delikatnych dłoni, wiedziona bezbłędnym impulsem uzdrowiciela,dokonywała heroicznej czynności przywrócenia życia, stworzeniu tkwiącemu na granicy śmierci. Fachowo oszacowała iż znaleziony od dłuższego czasu nie przyjmował pokarmu, został bowiem bezdusznie porzucony na pewna śmierć. Z trudem opanowała cisnące się do jej czułego serca wzruszenie. Szczelnie utuliła gasnące życie, porzuconej istoty jakby pragnęła je instynktownie ochronić przed okrucieństwem świata.Nasłuchiwała z lękiem, w milczeniu marnego pulsu zwierzęcia, co rusz je utulając i siłą woli nadając mu siły do przeżycia. Z razu dobiegały ją miarowe i nerwowe kroki zbliżające się ku niej. Bez spoglądania wstecz, rozpoznała do kogo ten drapieżny chód należy. -Tereska rozumu Ci odjęła na starość, zakop to paskudztwo bo rosołu z tego nie będzie-bezduszny głos należący do Zdycha, uderzał we wrażliwe struny jego dobrodusznej żony. Teresa trzymała w objęciach bezbronne zwierzę, które w odpowiedzi nagle zatrzepotało swym lichym upierzeniem i cicho załkało. Zbigniew dziwacznie przebrany w czerwony damski płacz i zbyt szerokie spodnie w dłoniach dzierżył olbrzymią , niedopinającą się walizę podróżną, związaną niedbale prowizorycznymi łańcuchami ulepionymi ze starych sznurówek. Teresa westchnęła z zażenowania bo domyśliła się że wszystkie jej trzewiki mąż zdołał ogołocić z potrzebnych wiązadeł po ty by swój dobytek eksportowy jako tako zapakować. Zbyszek z wyższością spojrzał jeszcze na swa żonę zajętą, przywracaniem życia chudemu kogutowi. -Jadę do pracy do Moskwy tam będę miał niebo, a Ty wariatko pieścisz jakieś paskudne ptactwo, zamiast chwycić się lepszej roboty- Zbigniew zakpił mściwie, -Nie będę marnował czasu na głupie gadanie z Tobą, bo mi autobus odjedzie -mężczyzna chwycił rozwalająca się walizę, z której wypadały już stare kalesony i dziurawy niegustowny surdut. Pognał w stronę przystanku autobusowego, nie zaszczycając swej żony nawet przelotnym spojrzeniem i gubiąc po drodze niektóre części swej garderoby. Teresa ucieszona, podeszła ukradkiem ku zapomnianym częściom ubrania i w swym namyśle podumała o przydatności miękkich łachmanów. Z owych szmat uczyniła ciepłe gniazdo dla cierpiącego kura. Zwierzę starannie zaniosła i ułożyła w swej izbie obok kaflowego pieca, a z niedowiezionych rajtek męża wykonała ciepłe łoże a surdut przysłużył się za nakrycie wątłego jestestwa koguciego. Jednym susem wybawicielka pognała do piwnicy i stamtąd w garści najlepsze ziarna owsa wydobyła z wnętrza przepastnego wora i jęła nimi karmić ziarenko za ziarenkiem wprost i subtelnie do mizernego dzioba kura. Popychała żarliwie każde ziarenko, następnie chwyciła za pajdy chleba ułożone na stole i nimi zamierzała wypełniać wychudzony kufer koguci. Z każdym połkniętym ziarnem, z każdy następnym czułym gestem dobrodziejki, wracało tchnienie i nadzieja w uratowanie życia, porzuconemu kogutkowi. -Musze Ci dać wyjątkowe imię, wiem jako ze zostałeś cudownie odnaleziony, nazwę Cię Antoś-dumnie i czule modulowała swój głos jego wybawicielka. Wtem niespodziewanie, ów szczelnie ukryty kur, czystko, cicho a prawie ślicznie zapiał. -Kukurykuuuuuuuuuu - była to radosna aria, jakiej jeszcze, wyczulone ucho Teresy nie słyszało. Przyjaźń została zawarta. Gdy tak w milczeniu gładziła budzące się i uratowane życie, wtem usłyszała z odległej izby alarmujący dzwonek telefonu stacjonarnego. Niespiesznie pobiegła w kierunku natarczywego dzwonka, licząc na to ze dzwoniący zaprzestanie alarmu. Ciężko dysząc policzyła na głos do dziesięciu i z niechęcią chwyciła za słuchawkę telefonu i niezbyt uprzejmie zaczęła. -Czego tam?-głos Teresy wyrażał niechęć i nutkę złego przeczucia. -Tu Komenda Policji w Kurzej Woli-tubalny męski głos odwzajemniał niechęć. -Zastałem panią Teresę?Jest pani pilnie proszona o wstawienie się dziś na Komendzie Policji- policjant jednym tchem wymówił wyuczoną formułkę. Głos Teresy zadrżał powodowany strachem i rosnącym przerażeniem. -Taa, będę zaraz, przyjadę rowerem-odparła. Usłyszała niebawem dźwięk odkładanej słuchawki. Jej duszę zalała fala goryczy. Niechętnie oderwała wzrok od uratowanego kura. Upiła szklankę ukwaszonego mleka, którego rankiem zapomniała spożyć.Zaczerpnęła jeszcze jedną porcję z aluminiowego garnka i wypiła duszkiem jeszcze dwie takie same porcje. Jej szczupłą twarz okalały teraz białe wąsy. W pospiechu chwyciła za trzymany w szkatułce różaniec, by dodać sobie otuchy i przyodziewając się o zeszłoroczne palto, popędziła po swój niezawodny środek lokomocji-bardzo wysłużony rower damkę. Usadowiła się naprędce na nisko osadzone siodło i parła w kierunku niespodziewanego wezwania, w duchu wymieniając swe ulubione modły. Wiatr tym razem sprzyjał jej wędrówce bo dął w kierunku tym samym co obrany cel. Dotarła przed umówionym czasem, rower ustawiła obok szarego, budzącego grozę budynku. Ściskając w dłoni ukryty w kieszeni różaniec, dysząc zmęczeniem skierowała się bezbłędnie pod pierwsze przypadkowe wejście, tam została gestem przez olbrzymiego człowieka,groźnie wyglądającego zaproszona do ukrytej gdzieś w suterenach niewielkiej komórki. Pchnęła ciężkie, dębowe drzwi, a w jej nozdrza uderzył odór potu zmieszany z odorem palonych papierosów. W malutkim pomieszczeniu, wśród gęstych kłębów dymów siedziała młoda blondynka w mundurze policyjnym, dziwacznie umalowana. Jej przerysowany makijaż komicznie uwydatniał niemal końską urodę młodej policjantki. W głębi wąskiego pomieszczenia sterczał wysoki barczysty policjant, o surowej twarzy jakby wykutej w kamieniu. Urzędowo ogarnął surowym spojrzeniem drobną postać Teresy i ogromną dłonią wskazał na mały taboret. Teresa niechętnie zajęła niewygodne miejsce na skrzypiącym stołku. -Została tu pani wezwana, jak się pani z pewnością domyśla... chodzi o podpalenie wy... to znaczy wyjściowej toalety państwa Jaszczurów-kamienna twarz policjanta nie zdradzała żadnych emocji. Za to młoda policjantka z trudem hamowała napierającą nań wesołość. -To jakiś absurd, Bóg mi świadkiem, że jestem niewinna. Co mi jakiś wychodek szkodzi? Niech by se stał i śmierdział. Co za durne zarzuty na litość Boską!- głos Teresy niemal płonął gniewem. -Zostanie wszczęte postępowanie i zostaną powołani i biegle i się okaże kto zawinił-kamienna twarz otyłego mężczyzny nawet nie drgnęła. Powstałą cisze zagłuszał jednostajny stukot maszyny do pisania. Szczupła blondynka nagle wybuchła niestosownym śmiechem a jej przełożony niespodziewanie wydał komiczny rechot a jego twarz poczerwieniała niezdrowo, jakby od dawien dawna nie poddawał się spontanicznej reakcji. -Niech się pani nie martwi, nic pani nie grozi to nie pierwsza skarga złożona na panią przez Mścisława Jaszczura -tubalny głos policjanta na powrót stał się bez wyrazu. Teresa poczuła prawie natychmiastową ulgę, radość przyjemnie radowała jej skołatane nerwy. -Bóg zapłać, będę się za Państwa modlić-wdzięcznie odparła wezwana. -Proszę w najbliższych dniach się spodziewać biegłych będą oni szacować miejsce strat i mogą tez rozmawiać ze świadkami-ostrzegał z powagą starszy policjant. Teresa bez słowa odeszła mijając po drodze dumnych pracowników mundurowych z wyższością spoglądających na siebie wzajemnie. Kobieta śpiesznie pognała przed siebie, ze świeżego powietrza chłodnego dnia, zaczerpnęła potrzebną otuchę. Popędziła po swój rower, dosiadła go, powoli posuwała się w cieniu rosnących wierzb. Trawiła w sercu niedorzeczność ludzkiej podłości. Dumała nad ludzką nikczemnością, dla której zrozumienia nigdy nie odnajdywała Tymczasem jej stary wuj, dopiero powrócił ze swych samotnych i ulubionych bo pieszych wędrówek. W dłoni dzierżył mało przydatne pakunki. Wrócił dziś znacznie szybciej ze swych pieszych przechadzek bo głód go znienacka zmógł. Swe siermiężne kroki skierował wprost do kuchni, gdzie z pewnością liczył na ugotowany przez siostrzenicę obiad. Wpadł do przytulnego pomieszczenia, które nie nosiło nawet śladu spożywanego obiadu.Ujrzał pustą szklankę po wypitym mleku, w brzuchu między kiszkami poczuł głośne burczenie.Sprawnie zaś przyniesione znaleziska ułożył pod własną wersalkę i nacierając ręce, począł przeszukiwać lodówkę.Chwycił za pajdę sera i zachłannie upychał swą bezzębną szczękę, trzymanym kurczowo twarogiem. Posłyszał nagle kwilenie, które przeszło zrazu w głośne, zdrowiejące pomrukiwanie. -O kurka, kogucik-stary wuj zaśmiał się do zastałego widoku. - Zrobię z Ciebie koguciku porządny rosół- wlepił swój wzrok w bezbronne stworzenie, jego starcza gęba rozwarła się na oścież a z niej wypadła przeżuta część sera, która upadła wprost do dzioba wybudzonego ze śpiączki koguta. Stary chaotycznie począł czynić przygotowania do obiadu, zamierzał ubiec i zawstydzić Teresę i przyrządzić sprytny posiłek z wylegującego się kura. Ciężkim tupaniem wymaszerował do piwnicy, tam przepychając się ze stadem wybudzonych i gdakających kur, planował dostać się do narzędzi zbrodni, którymi z okazji świąt i niedzieli pozbawiał żywota dowolne ptactwo. Drób wybierał losowo, wybierał to co akurat napatoczyło się na drodze nienasyconemu staremu.Dostrzegł w mroku piwnicy ponad tuzin kur i kurcząt, okrakiem wykonując tor z przeszkodami, mijając drób przedarł się do ukrytego na dnie szafy schowka. Tam wymacał tępe noże i denaturat. -Mam, zaraz będę miał rosół jak się patrzy-radował się do swych myśli starszy jegomość. Wtem posłyszał cudze kroki, skoczne, szybkie wyraźnie nadchodzące. Podskoczył bo usłyszał głośny dźwięk podobny do odkładanie roweru. -Kogo tam niesie?-stary zawołał nie bez lęku a jego ochrypły głos niósł się echem po pustym wnętrzu sutereny. -Kogo się. się?- odpowiedziało mu echo. Drzwi do wnętrza pomieszczenia, rozwarły się na oścież wydając głośne, upiorne skrzypnięcie. Wraz z nim do piwnicy przedostało się uderzająco jasne światło, a zaduch piwniczny zachłannie pochłaniał świeżość pochodzącą z zewnątrz.Straszy wstrzymał oddech jakby z obawy ze świeży powiew wiatru wchłonie także i jego postać i pozbawi bezpiecznego, pewnego schronienia.Zasapał i nerwowo zamrugał ciężkimi powiekami. Zastany widok brał za majaki zmęczenia.Serce dziadka dudniło przestrachem. -Ambroży, litości coś tak zbladł jakbyś ducha zobaczył?-Teresa mierzyła zastygłą przestrachem postać starego wuja, w dłoniach dzierżącego długi, tępy nóż i wściekle fioletowa ciecz do połowy wypełniającą butelkę po wódce. -O Boże Tylko nie mojego Antosia!- głos Teresy łamał się przestrachem. Kobieta chaotycznie najpierw kręciła się wokół własnej osi, usiłując zapanować nad złowrogim przeczuciem i z trudem panowała nad ogarniającym ją gniewem. Butelkę z denaturatem, staremu wyrwała i z wrzaskiem wyrzuciła do nieopodal znajdującego się kosza na śmieci. Noża wuj nie pozwolił sobie wytracić, trzymał go mocno w swych żylastych dłoniach.Wuj patrzył bez słowa z litością na siostrzenicę walecznie biegnącą przed siebie, która w galopie gubiła swe pozbawione sznurowadeł trzewiki. A jej drobna postać błyskawicznie ginęła w mroku piwnicy, w asyście głośnego gdakania mijanych kur .Kobieta bosą stopą uderzyła w tekturową przeszkodę i błyskawicznie pognała do pomieszczenia kuchennego gdzie spodziewała się zastać uratowanego kura. Był, oddychał miarowo, okryty niemal zupełnie tym samym surdutem.Chwyciła to bezbronne stworzenie i pomknęła do kryjówki, należącej do jej męża, który ku radości swej żony, pędził swobodny żywot gdzieś daleko na robotach na zachodzie. Obejrzała z niechęcią opuszczone pomieszczenie męża;drażniły jej źrenice; rozrzucona w nieładzie odzież i podarte skarpety. Zastała otwarte szuflady na oścież, z każdej wystawały nieaktualne już niezapłacone i zapłacone rachunki oraz zbędne rzeczy o przedawnionej ważności. Wysuszone kwiaty porozstawiane bez ładu na parapetach i wystające badyle doniczkowe, domagały się wody i opieki. Ustawiła na miękkim dywanie uratowanego kura i pognała naprędce do kuchni po chlebek dla niego. Z niezwykła siłą i determinacją gorliwego żołnierza, czynności domowe dziś czyniła nadzwyczaj starannie, bez ociągania i jakby z większa ochotą i cierpliwością. Obiad niebawem przyszykowała pachnący i wykwitnie smaczny. Zużyła same warzywa i jajek kilka, wyczarowała proste i dogadzające podniebieniu danie.Wuj kilkakrotnie po dokładkę sięgał i z gara głębokiego wyjmował dla siebie gęste warzywa.Mlaskał i cieszył się z uczty tak przyrządzonej. Tymczasem kogucik w sąsiednim pokoju kuracji kosztował i z chwila każdą następną do zdrowia powracał, czym radował miękkie serce swej gospodyni. V Rozdział. Dzień następny przyszedł wraz ze skwarem gorąca i coraz to nową porcją wczesnoletnich upałów. Gdzieś w oddali słychać było śliczne i wyszukane melodie drozda. Każda następna nie powtarzała rytmu, inaczej snuła melodię, zdawało się że i ptaki cieszą się z nastania Święta Bożego Ciała. Teresę także radowały i śpiewnie nastawiały odświętne chwilę. Naszykowała, kwiecista i zwiewną sukienkę, dopasowała pod kolor tulipanów brązowe czółenka. Torebkę ze skaju dostroiła do stroju i w garści trzymała. Włosy naszykowała paradnie aż nazbyt, bo misterna fryzura zdawało się w aureolę chciała się przeobrazić. Tak przygotowana, lekkim chodem prawie tanecznie wuja Ambrożego wylewnie pożegnała,pouczyła cierpliwie do postępowania należytego na czas jej nieobecności w gospodarstwie. Przezornie na klucz zamknęła uratowanego kuracjusza Antosia w pokoju obok, okno mu wcześniej lekko przychyliła aby mu śpiew ptaków rozweselał powrót do zdrowia. Ustawiła spore porcje żywności tuż obok wezgłowia rekonwalescenta. Dumna ze swej zaradności, przeżegnała się dwa razy nabożnie i pieszo do Kościoła na rozpoczynające się nabożeństwo zmierzała. Parła przed siebie, samotnie i żwawo a jej strojna suknie przyjemnie przy skromnym wietrze łomotała. Kobieta spoglądała na rozłożyste pagórki, bujną roślinnością podszyte, jej nozdrza przyjemnie drażniły zapachy rozsiewane przez kwitnące jaśminy. Patrzyła na mijane okolice lecz wcale je nie podziwiała bo znała je już na pamięć.Wtem przystanęła przy rozświetlonym i paradnie udekorowanym obrazie Bogurodzicy. Jej oczy napełniły się łzami wzruszenia.Kroczyła dalej dumnie aż ujrzała olbrzymia wieżę kościoła i tam się udała. Zewsząd napływały powodzie różnorakich wiernych paradnie przyodzianych. Maszerowały tez dzieci ubrane na ludowo i ukwiecone odświętnie. Zewsząd biły dzwony potężnie jakby moc nadprzyrodzoną posiadały. Teresa zmieszała się z tłumem i z nimi napierała na rozpoczęte już nabożeństwo. Upajały ją śpiewy uroczyste i nabożne, w każdy wsłuchiwała się duszą cała i uczestniczyła nazbyt poważnie. Gdy już śpiewy przycichły a msza święta za szybko dobiegła końca, duchowni z Monstrancją pod baldachimem zmierzali do ołtarzy czterech,ich pochód znaczyły wonie cokolwiek podniosłe i napełnione kadzidłem. Organista rozpoczął ulubioną pieśń Teresy "Zróbcie Mu miejsce Pan idzie z Nieba..."Pobożny lud wypychał wnętrze Świątyni i z wolno przesuwał się w stronę odległych pól. Pieśni uroczyste niosły się wraz z powolnym poruszeniem wiernych. Tłum nieprzerwany zdawał się nie kończyć wcale.Teresa kroczyła gdzieś z wolna pośrodku. Jej dusza radowała się wielce a lica płonęły zachwytem. Podziwiała dzieci zajęte sypaniem kwiatów, rozdzwonione i roześmiane promiennie i czysto. Oglądała niekiedy z ledwie tłumionym zachwytem ślicznie przystrojone dróżki. Zewsząd powiewały kolorowe wstążki co chciały się do tęczy upodobnić. Wietrzyk lekko i ostrożnie powiewał jakby mu zależało na tym by misterne robótki do dekoracji przeznaczone nieco poruszyć, roztańczyć i dodać im odświętnego powabu. Niski, ochrypły głos organisty wyśpiewując czyste hymny pochwalne, niekiedy łamał się fałszem jakby go wzruszenie chwytało za gardło a może drażniły go wonie mocnego kadzenia.Dookoła kroczyły noga za nogą kobiece postacie, raczej starsze i bardziej pochyłe. Z rzadka z tłumu dało się uchwycić młodzież bądź co młodsze damy. Jeżeli z tłumu wyróżniała się choćby urodą młodsza niewiasta, wtedy jej myśli i zachowanie wcale nie zdradzało skupienia. Zdawało się, iż głaszcze swe stroje, dekolt wypina, wytęża swe wdzięki i pyszni się swą młodością. Teresa niezbyt przychylnie widziała pobożność u młodych. Raziły jej skrytą dusze; powierzchowne i z obowiązku wykonywane praktyki religijne. Rozmodlona dusza Teresa głębszego znaczenia poszukiwała. Na otaczający ją gęsty tłum z grzeczności patrzyła,rozglądała się tylko wtedy gdy paliły jej skromne lica cudze zaciekawienia. Rozległy pochód zamykała para dziwacznych, odmiennych postaci. Stanowili je państwo Jaszczurowie. Obydwoje w zimowe kożuchy szczelnie przyodziani. Żona Jaszczurowa obok zimowego, spłowiałego kożucha, przebrana była w kalesony koloru jaskrawożółt
01 maja 2019   Dodaj komentarz

wiersze egzystencjalne.c.d

 

"Miłujemy"

Nieodwzajemniona, bolesna ta trwoga

co odrywa serce z zapomnienia

tkwi niczym, drzazgu, placzem odziana

zaplatana, cierpka i bez pocalunku

jednak brniemy w miłosci co nie ma dna

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

"Nic nie jest pewne"

 

Trwasz niczym pióro na wietrze

podmuch przenosi cie w dal

nie jesteś pewien czy bliżej

czy dalej zmierzasz do celu

 

nie ma pewnosci jutra i nocy

nie wiesz co będzie potem

czy kogoś ujrzysz nazajutrz

ludzie istnieją tylko na chwilę

 

Twoje trwanie jest wieczne

oni przychodzą i odchodzą

witaja lub żegnają w pośpiechu

ludzie są coraz bardziej na niby

 

Trwasz samotnie z palętą pytań

bez barw i świateł na drodze

Ktoś ciebie woła najciszej

jak łza co popłynęla najbliżej.

 

'Bez polotu"

Bez polotu i bez marzeń

żywot czołga się bez wrażeń.

Nie ma słów tęsknych

zapachów i czynow nieulękłych.

Brak naszego spotkania

zbyt gęsto płaczu i narzekania

Nie widać jutrzenki,

Trwanie upodabnia się do drzemki.

nie masz już powrotu

Twoje serce wciąż dudni bez polotu.

 

"Smierć czy to już życie?"

Co znaczy życie co smierc wyznacza?

Kędy swe granice oddech przekracza?

Dopóty bije serce i cichnie tchnienie.

To wtedy zaczyna sie przeznaczenie,

 

 Jestes tu, czy tylko się tobie zdaje?

Smierć życiu sekrety swe wyznaje

 Płacz cichnie stając się smiechem

 Niemoc z sił opada, zostaje echem,.

 

Wróg twój wydaje się być bliskim.

Nienawisc wyłania się z miłostki.

Nedzą może być żywot krezusa.

gdy ból jego dumy nie wzrusza.

 

Bieda  bogaci się przy pomocy

Dzień upodobnia się do nocy

Gdy smierc zaglądnie ci w oczy.

Nadzieja spotkania wtem wkroczy

 

 

'Ten kres"

Obóstwiam ten kres za tajemnice i prawdę.

Raduje ta pewnosć,że po ludzku przepadnę

Nie bedzie mi teskno za tym co tak uwierało.

Za przemijającym ochłapem bo i ono bolało.

 

Zapomnę o bezdusznych co palcem wytykali

Patrzyli slepo w mrok i nie dostrzegali bieli.

Szydzili, kpili po cichu, na głos sami,z tłumem.

Znali cudze winy i nie grzeszyli tylko rozumem.

 

Pociesza mnie pewne z wami rozstanie na amen.

Żywot pełen strat za wczasu spisuje testament

Wiem,nie będę pamietać i wspominać was wcale.

 Nie wnoscie mi wieńca specionego z jadu i żalu..

 

Nie było żywego co by mi dawał z serca otuchy.

 Na moje zawołania i litania człowiek był głuchy.

Nadchodzi kresów kres ,duszy czas umiłowany.

My zas kamienie rzucane przez Boga na szaniec

 

"Ofiarowana"

Ofiarowałas się innym, duszą całą na tacy.

A oni byli niewdzięczni, zawistni i podli tacy.

Oddawałas im swe tajemnice i liche swe siły.

Trwoniłas im zdrowie,dla nich serce Twe biło.

 

Uczynki Twe najpiękniejsze dla siebie rwali

Najcichsze Twe dobro,oni sobie przypisywali.

Tym co piekła zaznali, niebo chyliłas sercem

Słowa podzięki Ci nie okazali,już nigdy więcej.

 

Już ciało Twe żywi się dobrem najswiętszym.

Serce Twe na Ołtarzu, darem największym.

Piesnią chwały żyjesz i modlitwą się stajesz

Dobry chlebie, który innym Miłosc rozdajesz

 

 

 

"W ciszy"

Trwam w ciszy co porusza obłoki na górze.

Co przeszywa, ból zastaje i osiada na dłużej.

Koją mnie umilkłe dźwięki brzozowej głuszy.

Uspokaja i kocie mruczenie gdy nikt nie słyszy.

 

Trwam w zapomnieniu, tu lęk mnie nie tyczy.

Ukrywam się przed tłumem, on się nie liczy.

Ciemny wrzask gubi się w krzyku i  zapada.

Oswobodzony ze zgiełku,do uczty zasiadam.

 

Karmię się ciszą i spokojem do syta najadam.

Oddech wiatru i łyk strumienia tajnie skradam.

Serca samo ożywia i już na duszy lżej i ciszej.

Sięgam po lek, co leczy rany zadane  życiem.

 

 

 

'Bez wzajemnosci'

Coraz mniej Cię miłuje,bos Ty życie bez miłosci.

Coraz więcej Cie przechodzę aż do szpiku kosci.

Ja ci oddaję mą pasję i skrywane na dnie radosci.

Ty się odwdzięczasz uczuciem bez wzajemnosci.

 

Czekam cała duszą na spotkanie marzeń mych.

Codzień rysuje plan poprawy, opłakuje mój byt.

Przyglądam się swiatu, który o mnie nie pamiata.

Nie przynosi bukietu róż, choćby w moje swięto.

 

Proszę o to co nie kosztuje nic, a nie ma ceny.

Wokół wciąż narasta ludzi tłum; podły niewierny.

Ochłapy rozrzuca,rozdaje ciernie i rozczarowuje.

Bo wsród ludzi miłosci i życzliwosci tylko brakuje.

 

 

'Do portu spełnienia"

Do słów co znaczą więcej niż marzenia.

Do portu spełnienia bez ich smugi cienia.

Do mety najbliższej co dogania życzenia.

Wznieca, dobywa, zsyła miłe wspomnienia.

 

Do oczy bez płaczu i ust bez słowa żalu.

Do słońca promieni, skrytych jak całus.

Do miłosci popartej czystymi czynami.

Do swiatłych idei, które zostają z nami.

 

Do snów niesionych skrzydłami motyla.

Do mysli pogodnych, niech wiatr rozsyła.

Do spokoju w duszy i w sercu ukojenia.

Niech, że firmament nieba nam przychyla.

 

'Polały się łzy"

Polały się łzy me czyste, rzęsiste.

Za lata dziecięce, odległe, mgliste.

W tańcu nieutulonej iskry młodosci.

Za czas damski wyzuty z madrosci..

Za czasy najdalsze i coraz bliższe.

Polały się łzy me czyste rzęsiste..

 

 

"Do kraju tego.."

Do kraju tego gdzie kruszynę nadziei

podnoszę z ziemi by się dobrem podzielić.

i by wsród ludu znosne było przebywanie.

Tęskno mi Panie.

Do kraju tego gdzie chlubą wyziera uczciwosc

Gdzie mieszkańca tchnie czasem nobliwosc.

I wtedy najmilsze z nim staje się przebywanie

Tęskno mi Panie.

Tęskno mi wszakże gdy widok ludzkiej niedoli.

Wzruszenie nieboraka i najmniejszy gest ukoi.

Nędzarza jeno nie stać na miłych słów litanie

Tęskno mi Panie..

 

Tęskno mi  jeszcze do tych co wzruszeń nie kryli

I do tych co zapamiętali jak chleb w bólu zdobyli.

Do tych udręczonych nieustannym kołataniem

Tęskno mi Panie.

Do kraju tego, gdzie bliźnich szczere pokłony.

Brzmią jak najswiętsze, ton dźwięków dzwony.

Do mocy uderzeń serc i modlitw dusz czuwanie.

Tęskno mi Panie.

Do tych co słowa danego,i najwyższego honoru

bronić pragną z godnoscią nie wstrzynając sporu.

Do działań wielkich i małych co na wieki pozostanie.

Tęskno mi Panie

 

'Tonę we mgle"

Tonę we mgle co spowija mój sen.

Nasłuchuję dźwięk póki drga spiew.

Konam przy swiatłach tęczy barw.

Tam wyziera jutrzenką połysk dnia.

 

Księżyc co noc melodię tkliwą zanosi

Gwiazdom własne sekrety w dal głosi.

Wznieca swój dar w rozległej ciszy.

Spogląda na ziemię i nic nie słyszy.

 

Chmury spowija tajemny gwizd mroku

Wpatrzone nadziwić nie mogą widoku

Spoufalając się z rozdygotanym wiatrem.

Siarczysty deszcz panuje nad swiatem

 

'Wyczerpałem limit '

Wyczerpałem limit bezdennych żali,

Limit strachu wyzierających z oddali.

Przechodziłem więcej gnusnej nędzy.

Od łzawych kropli potu posród miedzy.

 

Wyczerpałem limit  przegranych skarg.

od dźwigania swych niedoli,zgięty garb.

Przez kołatanie do niespełnionej nadziei.

Inni ludzie naprzykrzali, smierci chcieli.

 

Zatopiłem blask niespełnionych szans.

Przysporzyłem igrzysk rzeszy mas.

W uprzykrzonym klęskami żywocie.

Oglądam odmianę losów na odwrocie

 

 

 

"Nie spocznę"

Nie spocznę, nim to co żyje nienazwane

Zostanie ku serc pokrzepieniu pokazane.

Jak niewinne, zbolałe twarze smaga wiatr.

Jak o smutek nędzarza upomina się płacz.

 

Nie spocznę nim to co żyje nienazwane

Upomni się o to co nie zostało pokarane.

Zamówi melodię słowika głodzonej ziemi.

Skieruje blask gwiazd w koronę z cierni

 

Nie spocznę nim to co żyje nienazwane.

I co było znieważane,bez tchu zabijane.

I to co pochłaniał grad zawistnych strzał.

Ugodzi siebie, zgładzi przerażeń zła kat.

 

Nie spocznę nim to co żyje nienazwane.

Żar chwał pozna stworzenie zapomniane.

Tym dla których czysciec na ziemi trwa.

Niechaj pojmą mnogosc swiata szans.

 

 

 

"Nagrodą jest smierć"

Gdy w życiu swym odczuwasz brak nadziei.

Gdy żywot mknie wbrew i na czworo dzieli.

Gdy upadasz, zataczasz i kłaniasz nisko,

A każdy kolejny krok boli upadkiem blisko.

 

Podnosisz się a inni opluwają Twe siły.

Zgasły już swiatła te co niegdys się tliły

Płaczesz pokonany, obolały i samotny.

Rozpaczasz nad losem przewrotnym.

 

Gdy żywot wraz z cierpieniem dławi.

Gdy człowiek okrutnosć innych sławi.

Ziemia do piekła podobna się staje.

Wtedy gdy smierc nagrodą zostaje.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

"Ocalmy nasze serca"

Nie masz nic bardziej dotkliwego.

nie poznasz nic co ugodzi żywego.

Tym co splata się zimą i parnym latem

Co targa za dnia i nocą groźnym wiatrem.

 

Tym jest doznanie ciernia w sercu człowieka.

Co sprawiedliwie ugodzi a potem znów ucieka.

Tym jest zaznanie znoju, niczym opadła powieka.

bo tylko miłosc w życiu tym z przybyciem zwleka.

 

Nie masz napoju co pragnienia twe ugasić może.

Nie masz żyznego kwiatu zasianego na ugorze.

Nie widzisz chmury co deszczu nie zwiastuje.

Czekasz i cierpisz i tylko to naprawdę czujesz.

 

"Do krainy tej.."

Do krainy tej gdzie pokój trwa.

Gdzie zgoda ze spokojem gra.

Gdzie kwitną zimą liście drzew.

Gdzie panoszy się ptasi śpiew.

 

Tam gdzie nie ma jęku i płaczu.

Gdzie człowiek sobie  wybacza.

Gdzie szczęście nie przemija,

gdzie nikogo się już nie zabija.

 

Zamieszkajmy  i przetrwajmy.

Duszę własną w ciele scalmy.

Tam Kraina Rajska na wieki trwa..

Tu ziemskiemu padołu jutra brak.

 

 

'Walka .."

Wojny toczą ludzie bez serca

I bez duszy bo ich zło zwiesza,

Kładą klęskę światu i marności.

To jest przegrana mas ludzkości.

 

To jest piekło brudnej nienawiści.

gdy w gruzach się klątwa ziści.

Gdzie zionie gniewem potwarz

tam sięga zenitu potępień twarz.

 

Nie masz życia są cmentarze.

Co swe życie oddają w darze.

O poległych płoną żywe znicze.

Pieśni ołtarza są mszą kotwicą.

 

 

 

"Wynagradzaj mi'

Za ludzi co me lica obrzucają kamieniami

Co skracają mi oddech cierpkimi biczami

Co ganiają by uderzyć twarz mą rękami.

Po co płaczemy gdy poczujemy się sami?

 

Towarzystwo zła bardziej szkodzi i zabija.

Ludzka namiętność czym prędzej omija.

Nic co ludzkie stałością nie przetrwa.

Zostanie z człowieka to co sens ma.

 

Ludzkość mierzy krótkie bytowanie.

Dziś jesteś żyw a jutro nie z nami.

Świat traci na podłości człowieka.

którego po śmierci nic już nie czeka.

 

 

 

 

 

"Czasie łaskawy bądź"

 

Czasie mój, nielitościwy, nie obliczalny

Za prędko liczysz me wiosny, bezkarny.

Ze mną rozprawiasz się źle i szkaradnie,

Marnuję dany mi dar,cierpiąc niemoralnie.

 

Daj mi żyć tylko właściwie i nie na brudno.

Podpowiadaj gdy żyje się mi zbyt trudno!

Czasie- stawaj się porą znośną,pokorną.

Spraw bym widział stronę nocy pogodną.

 

Czasie! zatrzymaj się, trwaj gdy wesoło.

Czasie! smutki bolesne sprawnie koloruj.

Czasie! zlituj się bądź TY sprawiedliwy.

Tych, co już opuszczasz bądź litościwy.

 

 

 

 

 

"O śmierci! podłych zabieraj"

Śmierci, niezgłębiona żywym po wsze czasy tajemnico.

Wysłanniczko  piekieł, hadesu, raju, usłużna dziewico.

Przybywaj jedynie po pyszniących się, starców złych

Co za życia gnębią słabszych, zbieraj ze świata tych.

 

Co mają się większymi bo dary zgromadzili większe.

Co czynią się władcami bo panowanie mają jeszcze.

O śmierci pukaj do sumienia,duszy świata bogacza.

Zbieraj  rychło z zapłakanej ziemi starego pieniacza.

 

Przynoś raju z daleka cierpiącym nieustannie ziemian.

Zlituj się nad bezbronnymi i ucz ich dobrych przemian.

O śmierci podaruj życie tym co nie zaznali oddechu.

Wybawiaj tych, których ludzie pozbawiali uśmiechu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

"Sensem życia jest"

 

Sensem życia jest pojenie kota na nowo.

Sensem jest cierpienie gdy innym wesoło.

Sensu nadaje tez czekanie na spełnienie.

Powstaniesz gdy dostąpi myśl ziszczenie.

 

Sensem jest patrzenie na maleńkie ziarna.

Gdy nie widzisz kędy przekracza miarka.

Gdy spoglądasz w wygrzewające słońce.

Przyglądasz się  wyzierającej biedronce.

 

Sensu dodaje dziecko Twemu istnieniu

Bo sam wiesz, znikniesz w jego cieniu.

Sensem jest znoszenie nawet niedoli.

Kres kresu największy sens wyzwoli.

 

 

"Trwam, stroskany, pokonany"

Nie wstaję bo siły brak mi wcale

Czarna noc wdziera się bardziej.

Otchłań nicości poszerza miary.

Staję się nagi, obdarty zbyt mały.

Na świecie całym nikt marniejszy.

Nikt kogo żywot cierniem większy.

Nikt kogo nędza okrywa i kładzie.

Nikt komu żywot tak krótki, wadzi.

Rozpacz na manowce prowadzi.

Ubóstwo i bezsens wiernie służy.

Przyjdź, poratuj mnie Aniele Stróżu

 

 

"Tam jest nadzieja'

Utykam, niosąc ciężar swego istnienia.

Opłakuję swe liczne przegrane mienia.

Cierpię bezustannie, bo na tym polega.

Życie na łez padole, które i tak ucieka.

Czasem samotnie lub z tymi co ubliżą.

Zawsze wśród tych co dążą by poniżyć

Niech przemija, niech zakończy się rejs.

Gdzie jest ciągły brak pierwszych miejsc

Choć Odyseusz do Itaki wszak powrócił.

Niech i mój zły los na dobre się odwróci.

 

 

 

 

 

 

 

 

"Z żalem"

z żalem i bezwstydnie niesiesz swój los

jesteś jak pusty, wyschły w słońcu kłos.

Brniesz bez celu do kresu swych dni.

gdzie na mecie nie oczekuje Cię nikt.

Leziesz naprzód jak kulawy, zły pies.

lecz on wiernie wyczekuje zmierzch.

Ty jesteś wypełniony żalem i goryczą.

Twój ślepy los stał się zepsutą pryczą.

"Ten ból życiem jest'

Dopóty trwa cierpienie i znój.

Dopóty dźwigasz istnienia ból.

Dopóty kroczysz poszarpany.

Dopóty maszerujesz Ty ranny.

Znaczy to,że żyjesz prawdziwie.

Znaczy że oddychasz właściwie.

Ziemski pobyt znaczy męki czas.

Odchodzenie to rozpaczy kres.

 

 

 

 

"We mgle"

Gdzie opad nie dopuszcza suszy.

Gdzie płacz nie nadbiega z głuszy.

Gdzie szmer miesza się z echem.

Tam głupiec porusza się śmiechem

Wyszydza, kpi z nierządu i popełnia.

winy i grzechy,a pamięć duszę gnębi.

Brnie upodlony, w bagnie marności.

Wyrażając usilną potrzebę  miłości

 

 

" Kroczymy nadzy"

Kroczymy nadzy, bezlitośni, samotni.

Sterowani tylko światem przewrotnym.

Zdążamy znieczuleni, bez bólu i twarzy.

Zbłąkani, wyzuci, którym dobro się marzy.

Patrzymy w niebo wysokie, ono nas omija.

Odmawiając godności, gdzie wróg zabija.

Spójrzcie niebiosa na piekło nam nadane.

Okażcie nam Litość Królestwa Wybrane.

 

"Racje miałeś Platonie"

Wiekopomne mądrości zawarłeś Platonie.

Opisując nieśmiertelność duszy w Fedonie.

Poznałeś,że ciało jest więzieniem dla duszy.

Dlatego dusza w ciele doznaje zrazu katuszy.

 

Miłośnicy materii wyrzekli by się zbawienia

Byle im  dobrobyt służył tylko do bawienia.

Świat żyje, stale odradzając się przemienia

A dusza pierwiastek boski jest niezmienna.

 

Ciało nasze żywot ma ściśle tu zapisany.

Na krótkie wygasłe wspomnienia opisany.

Troszczmy się najlepiej by dusza wygrała.

By ze zmarłego ciała Ona zmartwychwstała.

 

 

"W poszukiwaniu sensu"

Jesteś tu jakby na chwilę a jednak za krórko

Tkwisz w  tym bezładzie, opływasz obłudą.

Cierpisz wciąż niezmiennie, głębiej, ciemniej

Na tym polega  trwanie w kostnicy błędnej.

 

Chcesz się wydostać, na zawsze wydobyć.

Dla siebie i sobie spokoju wiecznego zdobyć.

Jak będzie w przyszłości wolnej od bezsensu?

Wiedz, iż to nastąpi w pełni świadom zmysłów.

 

 

"Jeszcze tli się nadzieja"

Póki oddech mój zaledwie cicho szeleści

Póki serce me cierpień bez liku pomieści.

Póki będę udawał uśmiechem spełnienie.

Póki wierzył będę w sens bytu ziszczenie.

 

Zamieszka w mej dusza widmo nadzieja.

Rozsierdzi swym oczekiwaniem lot cienia.

Myślę o marzeniach opadłych dnem na dnie.

Zakrytych kurzem czasu co bólem się rwie.

 

Niechaj przyjdzie dla nich pora i ich trwanie.

Spraw Mocarzu, Mocny niechaj tak się stanie.

 

"Tęcza zawisła"

W pogardzie deszczowym i w nieznośnym brzasku przyrody.
Zawisła Tęcza kolorami mieniąc swe soczyste nastroje.
Płowy uśmiech brzozy nabrał koloru dosięgając jej urody.
Wiatr zazdrościł jej barw i sam poszarpywał życia zdroje.
Słońce wzeszło już jakby chciało scalić mękę gnuśnej pogody.
Tym pachnie życie co przeżyło więcej nim zdoła kres położyć.
Potrzebne wiatry i burze co smagają wędrówkę bez wygody.
Miej siłę i patrz wyżej a ujrzysz otuchę by jeszcze i znów dążyć.

 

 

Dzięki Ci składam Boże.

Żeś zgodził się wydać światu moje istnienie.

Bym płaczem znaczył me wrota tchnienie.

Bym rozpaczą zaczynał dzień, niezmiennie.

Bym cierpiał i niewinny poczuwał się winny.

 

Za to że mą dusze gnębi pobyt w lichej norze.

Za to wszystko Dzięki Ci składam Boże

Za to ze utrzymujesz mnie przy żywocie.

Choć oczekuje szansy jak kot przy płocie.

 

Za to że pamiętasz abym miał zmartwienie.

Choć nie otrzymuje zapłaty a tylko kamienie.

Choć porzucony, zdeptany nadal się korzę.

Za to wszystko dzięki Ci składam Boże.

 

Choć wiesz ze każdy cios odbiera mi mowę.

Pozbawia mnie godności, opluwa mi głowę.

Depcze mi piety, policzkuje bym nie skarżył.

Bym opuszczony nadal Cię miłością darzył.

 

Choć Wszechmogący tak wiele możesz.

Za to wszystko dzięki Ci składam Boże,

Choć rozdajesz nierówno talenty losowo.

Dobra oddajesz tym co otrzymali zdrowo.

 

Rozpieszczasz tych co niegodni oznaczeń.

Tym co wdzięczności hojnej Ci nie raczą.

Za to ze z powodu ubóstwa, rojenia tworzę.

Za to wszystko dzięki Ci składam Boże.

 

Za to żem nie zaznał najmniejszej miłości.

Za to żem nie wiedział jak smakują radości.

Za to żem nie smakował poważania i dumy.

Jako żywy czułem przywiązanie do trumny.

Już mi  nawet Twa litość niewiele pomoże.

Za to wszystko dzięki Ci składam Boże.

 

"Czemu akurat ja"

Gdy widzę rozpacz własną, rozmazaną po twarzy.

W której ludzkie upodlenie się stygmatem waży.

Nie mam ja nic oprócz swych marzeń obcych.

Oprócz pragnień wymarłych, pognanych, obłych.

 

W uszach słyszę już swoją niedolę wystawioną

Do wiatru i ludziom czasem wydaję łzę ugodzoną.

Płaczę honorowo za tych co śmiech i wolność mają.

W moim sercu jeno szloch a w duszy smutki graja.

 

Chciałbym poczuć co to oddychać znaczy wesoło.

Co znaczy stawić przeszkodom cierniowe czoło.

Życie bądź dobre dla tych co dobro  hojnie rozdają.

Tym co chcą poznać sens tego czego nie dostają.

 

 

"Marzenia nie spełnione"

Istnieją marzenia i tylko takie bez spełnienia.

Gwiazdy nie świecą za dnia, bez urojenia.

Błyszcza nocą tym co mają moc wejrzenia.

Tym co wierzą tylko nie we własne życzenia

Marzenia mają sens by istniały w wyobraźni.

Dzięki iluzji otrzymujemy namiastkę przyjaźni.

Zycie nie będzie bankietem na Twoją cześć,

Istnienie; to bólów ból które należy  sobą wieść.

Dopóki trwała będzie Twego płaczu życia pieść.

Dopóty trzeba Ci będzie krzyż Pański słono nieść.

 

 

"Istniej dlatego.."

Rozpoznaje swe istnienie tylko po smagającej mnie męce.

Dlatego rozróżniam wszelakie, cierpienia poddana udręce.

Wiem jak łza smakuje żłobiona słono po policzku słonym.

Przywykłam do razów od tych co grali dobrocią skłonnych.

Ci co jeszcze wczoraj schylali  przede mną niskie ukłony.

Wyrzucają sobie w ukryciu groźne,fałszywe zabobony

01 maja 2019   Dodaj komentarz

wiersze o cierpieniu

"Jestes tu"

 

Puste płacze, zmysłe smutne

ciepłych słow zabrakło

gdzies przepadły wyznania nasze

zawisły na ksiezycu nocą

z Tobą łączę mysli moje

one chciały objąć serce

Ty mnie wcale nie pamiętasz

nie posyłasz mysli wokól

pokaż czasem swe oblicze

wskaż krainę blasku spiew

my będziemy gnać bez końcu

dniem co igra swiatłem swiec

 

 

 

 

 

 

 

"Czemu Ty matulu?

 

Czemuź Ty matulu wydałas mnie swiatu?

Pełnego niedoli, nadmiaru płaczu i żalu.

Czemu Twoje łono zadało Ci  wygnnanie?

Twój slubny gardził dochowanym wianem

 

Twe serce uswieccone miłowało ciernie.

Skryte modły ku niebu niosło nieustanne

Pragnęło czysty los, rozkoszą swiętować

Lsnić szczęsciem i duszę całą radować.

 

Z Twego lica nie wyzierały by złe udręki

Twe ramiona by nie dźwigały takiej męki

Serce Twe swiadczyłoby spokojną dolę.

Kłaniały by sie Tobie łany zbóż na polu.

 

Sadzałabys słoneczne azalie w kaplicy.

Naboźną mszą,wolniej czas by się liczył

Twój usmiech witał by pokorne mniszki.

Ty wciąż byłabys wsród swoich i bliskich..

 

 

'Oczekuję oddechu"

 

Oczekuję oddechów cichych, lekkich.

I by żywot pojał jak mógłby być wielki.

 Niech zacne motyle otulą puste oczy.

 By zaznały,jak żyjacych ból jednoczy.

 

Chcę wypatrywać znaków swiatłosci.

Kiedy pełzną wraz z mocą jasnosci.

Co przeszywaja na wskros polany

Wyrywaja chwasty złe nienazwane,

 

Oczekuje błogich chwil i przyjaźni.

Nie powstałych w iluzji i wyobraźni.

Kładę u stóp prosby i  zawierzenia.

Niechaj żal w ukojenie się zmienia.

 

Pragnę oddychać życia  tchnieniem.

Które by zawierały nutę natchnienia.

Szybowało ku nowym.wciąż mglistym

Wiodło ku nieodkrytom i wiekuistym.

 

 

 

 

 

 

'Gdy los uparcie nie sprzyja"

 

Gdy los uparcie upiera się przy niedoli.

Gdy cięzki krok,czołga się i serce boli.

Gdy los nielitosciwy pozbawia i szydzi.

Sprawia,że trwanie upokarza i wstydzi.

 

Nie ma  dla nas ratunku,zawodzi płacz

Losie zwróć nam nadzieję,drogę znacz.

Nie bładźmy co rusz, porzućmy ten znój.

Co lgnie do upadku, wywołuje tępy ból.

 

Nie pozbawiaj nas, przydatnych mocy.

Pragniemy swiatła gdy mkniemy po nocy.

 Prowadź ku wziosłym, blaskom swiatłym

Wskazuj bramy,kieruj nami i od zguby ratuj.

 

Dodawaj nieco otuchy, nam wędrowcom.

Wyboiste sciezki i zapadłe dukty prostuj.

 Ukazuj naszym szlakon horyzont słońca.

Niech nam wygnanie,nie trwa bez końca.

 

 

 

"U mnie żałoba wielka.."

 

Gdybys była tu przy mnie,sercem widoczna

Zima najsurowsza kwitła by kolorem wiosny

Pustka przy stole znaczyła by że zasiądziesz.

Cisza w duszy słuchałaby jak Ty się smiejesz 

 

A u  mnie żałoba wielka i gorzkie płyną żale.

 

Gdybys podarowała mi promyk słońca nocą.

Dawała otuchy że łzy wylane Niebo jednoczą

Gdybys wsród chmur pokazała mi życia blask.

Ukazała mi tęcze utkaną z radosci Twych barw.

 

A u mnie żałoba wielka i gorzkie płyną żale.

 

Gdybys opowiedziała jak Tobie płyną złote dni.

Czy wsród wielkiego wesela czasem teskno Ci?

Gdybys we snie w swym majestacie przybyła,

Garsc tajemnego szczescia dla nas bys zdobyła,

 

 A umnie żałoba wielka i gorzkie płyną zale.

 

 

"Twoje serce Matulu"

Twoje serce Matulu Niebem mi było na ziemi.

Milować mogło bez umiaru w darze w nadziei.

Oddawałas codzien za mnie swoje ciche trudy.

Twe miłosierdzie leczyło mnie z gniewu i obłudy.

 

Własne bolesne udręki  ofiarowałas Ty za mnie.

Gdy tonęłam w bagnie,ratowało mnie Twe ramię.

Przynosiłas mi pociechę najswiętszą bo Matczyną.

Ty mi stanowiłas na zawsze ucieczkę moją jedyną.

 

Dzis kosztujesz Niebiańskiej uczty przy swej Matuli.

Sliczny bławatek,lisc maliny Twój usmiech błogo tuli

W Twym ogrodzie wyzierają żywotne owoce i kwiaty.

Wszelkiej rasy szczenięta pragną byc Twym bratem.

 

Przy złotym pastwisku wypasają się krówki mleczne .

Wraz z Tobą Swięci tańczą i trwa szczęscie Wieczne.

Matulu wyczekuję całą swą duszą spotkania z Tobą,

Tak mi Ciebie brak,Tys najbliższą mi Swietą Osobą.

 

'Nie udało się"

Nie udało się, znówu i nie tym razem.

Przegrana otwiera starą, tę samą ranę.

Mijaja wieki a ty toczysz bój pokonany.

Los twój bezkresny na piasku zapisany.

 

Zaklinasz planety, gwiazdy pozywasz.

By Ci sprzyjały i były gdy je wzywasz.

By sciezki twe usłane zostały różami.

 By jutro nie było groźne i takie same

 

Nie udało się,znów i nie tym razem.

Bolejesz nad słowem niezapisanym.

Nad gniewem natury Tu rozpostartej.

Nad ciemnym księzycem niedotartym,

 

Modlisz się gorliwie,duszą namacalną.

Spiewasz w sercu hymnem błagalnym.

Przyjdz Królestwo Twoje i Wola Bądź.

Do lepszych czasów mnie stąd wznies.

 

'Tkwimy w iluzji"

Tkwimy ze sobą w pustce i osamotnieni

Planem o bogate jutro,myslą otumanieni.

Nastanie dzień kolejny i nic się nie zmieni.

Pozostaniemy,obdarci z idei i wykolejeni.

 

Potem spełnią się nie nasze oczekiwania.

Obcym tęcza złotem ukazuje błogi poranek.

Nam co dzień groźny wiatr huczy do słuchu.

Skwarne słońce poraża pioruna obuchem.

 

Uparcie liczymy na miłosć, odwzajemnienie.

Zaklinamy gwiazdy by przyniosły spełnienie.

 Im usilniej wzywamy dostatku zapewnienie.

Tym fatum daruję puste miejsce i więzienie.

 

 

Radosc tyczy tych co poznali edenu strony.

Zaznali miłosci w objęciach boskiego tronu.

Kres trwania jest narodzeniem na wieki całe.

Wyrazem prawdziwej miłosci i wielkiej chwały.

 

 

"Niech kres złego nastanie- dla Tomasza N."

 

Niechaj nastanie kres tylko tego co podłe..

Z mych powiek już nie popłyną te same łzy.

Niech odejdzie na zawsze ten kto sieje zło.

Dlaczego nikczemnosć tworzy do życia tło?

 

Odejdź i przemiń ty co zamęt wytwarzasz.

Ty co łżesz i wyższych uczuć nie posiadasz.

Ty co ubliżasz słabym, istotom bezbronnym.

Bądź potępiony na zawsze- odczłowieczony.

 

Dzis zdaje ci się,że swiat jest ci uległy i lekki.

Wyzbywaj się twych złudzeń ich czas przeszły.

Nadchodzi już czas gdy i ty gorzko zapłaczesz.

Dla Prawdy twe trwanie przekleństwem znaczy.

 

Nie masz litosci, wspóczucia dla obcego bólu.

Przepadniesz ty na zawsze do potępień wtóru

Przyszłosc twa straszy w ciemnych kolorach.

Nadchodzi wyrok, piekłem zbliża się twa pora.

 

 

"Czekałas..." 

Czekałas jako sucha trawa na swit wiosny.

Z powiek płynęły Ci łzy wzrokiem radosnym.

Oni nie przybyli,życzenia jakże liche ułożyli.

Choć ich przy Tobie brak, sercem jakby byli.

 

Czekałas na cud Pana Zmartwychwstania.

Cud się ziscił dla Twojego dla nich trwania.

Za Twoje udręki zadane codzienne i ciche.

Na ołtarzu wiernosci składane także dzisiaj.

 

Czekałas na promyk słońca z wyżyn Nieba.

Na podzielony na stole nikły okruch chleba.

Twe starcze dłonie paciorki skrycie składały.

By rozproszoną rodzinę swietą mocą scalały.

 

Czekałas uparcie na nastanie Wielkiej Nocy.

Z Tobą najpóźniejsze dziecię jest ku pomocy.

Starsze pociechy posyłają swe pozdrowienia,

A życie nasze się nie kończy lecz się zmienia.

 

 

"Do krainy .."

Do krainy gdzie  płaczu już nie ma.

Tam gdzie nie zatrzęsła się ziemia.

Do dnia w kolorze pąsowej tęczy.

Gdzie smutek duszy już nie dręczy.

 

Gdzie słychać barwny lot motyla.

Tam gdzie iskra czaru pomknęła.

Gdzie księżyc złotem łunę sciele.

Do żarliwych hymnów w kosciele

 

Gdzie czuła mać tuli swe dziecię.

i kwiat usłany u stóp nutą wleci.

Chmury kołyszą do błogiego snu.

A łzy Twe użyźniają cierpki grunt

 

 Do krainy basni nieskończonych

Do zdroju pragnień spełnionych,

 Do powitań utkanych z pejzaży.

I do raju utworzonego z marzeń.

 

 

 

 

 

"Niebyła'

Nie powstaniesz a i tak się zbawisz

Nie złączone ciała w mgle nie scalisz.

Nie przydarzysz się daremno z bólu.

Nie wyszlochasz jak matka do wtóru.

 

Nie popełnią cię liche żądze czarta.

Ni małżonków łoże w nucie Mozarta.

i nie sfruniesz na dźwięk maszyny.

Nie wydarzą się wcale twe urodziny

 

Nie poczniesz się dla smug swiata.

I dla niespełnionych życzeń brata.

Nie zaznasz co znaczy upodlenie.

Trwanie bezkresne i przewinienie.

 

Nie poznasz ludzkiego poniżenia.

Bo życie to marzeń niespełnienie.

A bycie nie warte jest zaistnienia.

Potrzebne jak smierć bezimienna.

 

"Życzenie"

Nie spełniają się wytarte twe życzenia

Nie wywieram na tobie litego wrażenia.

Cierpkie słowa scielesz u startych stóp.

Swym jadem wykrętnym zadajesz ból.

 

 Cieszy cie najbardziej ma gorzka łza

 Raduje twoją bezdusznosc mój płacz.

Kpisz gdy na skutek ciężaru opadam.

Gdy tobie, pokonany cicho opowiadam.

 

Smiejesz się z mojej niemocy i troski.

Mój cios poniżenia tobie nie jest obcy,

Dzis cierpię ja, jutro to będziesz już ty.

Widzisz ty swiat głucho jak przez mgłę.

 

Wytykasz mi same przywary i przewiny.

Człowieku ulepiony z tak kruchej gliny.

Nic ty nie wiesz a sądy srogie wydajesz.

Niech los mój i twój wart życia zostanie.

 

 

"Oda do smierci"

O smierci zabierz mnie ku swej wolnosci

Wskaż mi drogę ku błogo czystej miłosci.

Gdzie nie masz cierpkich, zadanych ran.

Gdzie u szczyty wzniesień wita nas Pan

 

O smierci w ramiona czułe utul mą duszę.

Za srogie, za okrutne doznaje ja katuszę.

Wyjdź mi na przeciw,prowadź przez drogę.

Wskaż kierunek, bo ustaję trwać nie mogę.

 

Objaw mi nieznane, odległe, tajemne moce.

Pokaż jak swiatłe gwiazdy rozbłyskują nocą.

O czym grają ptaki,tańczące nad kepą róż?

Jak kołyszą się w polu falujące łany zbóż?

 

O smierci Swieta,niewiędnący wieńcu chwały.

Uwolnij moją niedolę, ulecz serce moje krwawe.

Utul mnie hojnie za życie co szczęscia nie dało.

Płyn ze mną do portu, na które tęsknie czekało

 

"Miłosci daremno szukasz"

Ciało Twe drga,dygocze tęsknym wejrzeniem.

Dusza wykrzykuje, tańczy i klęczy cierpieniem.

Gdybys szczere serce miał i nie pożądał więcej.

Mógłbys płaczących pocieszać,rozradować serce.

 

Mógłbys zaniesc słowa tym co czekają na spiew.

Tym co liczą na wzruszenia i lekki wiatru powiew.

Tym co liczą gwiazdy te nieosiągalne i na niebie.

Tym co nie marzą o codziennym,zwykłym chlebie.

 

Zaniesć szept otuchy tym co nie widzieli słońca.

Podarować bukiet stokrotek i tej polnej biedronce.

Zerwać grono owoców i smakować uschłymi ustami.

By dusza i ciało poznało ile dobra jeszcze przed nami.

 

'Samotny człowieku".

Wyciągasz dłonie po daremne miłowanie.

Wzdychasz i roisz po martwe kochanie.

Wypłakujesz powieki i serce rozdzierasz.

Tęsknisz i czekasz by ciosy znów zbierać

 

Błądzisz,szukasz maleńkiej iskry polotu.

Uczciwy i ugodzony dżwiekiem grzmotu.

Chciałbys odczuwać błogie uniesienie.

Po radosne i ciepłe wzbić się marzenie.

 

Warujesz u bram po szczytne cudze cele.

Tam wznieca się tęsknoty, na duszy i ciele.

Tam pochowane są łzy co miłosci nie znały.

I płaczą przyjaźnie, co daru serca nie dały.

 

 

 

 

 

 

"Ja się na swiat"

Ja się na ten swiat nie prosiłem wcale.

Nie sniem o koszmarze, który zastałem.

Nie takiego losu, nie tego zamawiałem.

Jedynie pobytu życzliwego zechciałbym.

 

Sniłbym o słońcu i chmurce maleńkiej.

Za lichy deszczyk składałbym podzięki.

Nawet za smutek własny i cudze żale..

Gdyby chwilą były,nie bluźniłbym wcale.

 

Mnie jednak pisane były same zgliszcza.

Trwanie w jaskini,w opuszczeniu czysca.

Bez płomyka nadziei, skazany na rojenia

Żale,bóle,straty otrzymały miano marzenia.

 

Chciałem jak inni spełnione mieć pociechy.

Chciałabym zakosztować i sennej uciechy.

Dotyk ciepłej dłoni w duszy czasem poczuć,

Przejsć na jasną stronę życia z darem uczuć.

 

"ja i mój krzyż"

 

Ja i krzyż mój ze sobą, do siebie przybici.

Sobie pisani, sobie wierni, ze sobą zżyci.

Cierpieniem i bólem torujący stałą drogę.

Duchowo objęci,oddani w tułacza trwogę

 

Na siebie skazani, do smierci stale razem.

Ból i sąd ludzki,zbija nas,ciężkim głazem.

Osadzeni we wnętrzu, ugodzeni zarazem.

Póki życie trwa, dopóty zostaniemy razem.

 

Karę odbywamy bo na życie nas skazano

Z jęku i wysiłku wykonani i tu nas oddano.

Ugodzeni, odarci z życia ofiarę składamy.

Za dar męki, bólu,dłonie kornie składamy

 

Miłuje Cię krzyżu mój,Ty przy mnie stale.

Gdy upadam Ty mi pozwalasz isc dalej.

Ty mi slesz nadzieję dalej niż do gwiazd.

Z Tobą ujrzę wieki całe, aż po kresu czas

 

"Smutek w duszy'

Niechaj smutek duszy już nie zamieszkuje.

Niechaj Twe serce spokój, lekki, błogi czuje.

Tu w pobliżu się weselą nie wiedzą o trwodze

Nie pojmują, jak błądzimy wciąż my w drodze.

 

Nie znamy ni dnia i godziny co dla nas zadano

Nie zgadniemy czy gdzies tam nas oczekiwano.

Trwamy w strachu na wyrok co zapadł na amen.

Z nami i bez nas ludnosc gna slepo, na pamieć.

 

Szukamy,sensu otuchy, nadziei jak potrafią inni.

Tam skryło się cudze wybranie,a my wciąż winni.

Tam rozdano trafione wygranie, my zas skresleni.

Być może los slepy się pomyli i ich z nami zamieni.

 

"Mam łzy nie żywe"

Mam łzy nie żywe co nadzieją zawieją

Poszukując zgody powieką się smieją

Płyną, boleją, wzbierają  i powstają.

Żwawe płacze z  ulgę się zamieniają

 

Nic ich nie ugasi, nie zatrzyma,utuli.

Ból serca pamięcią żywota rozczuli.

Przybędą dni spokojne, umocnione.

Ugaszą twe serce, obolałe, zranione/

 

Nastąpią dni gdy łzy już nie popłyną.

Szlochania w duszy nocą odpłyną.

Stracony zostanie ten co zabił brata.

Niewinni zatańczą melodią Mozarta

 

 

 

 

"Nie masz miłości"

Nie masz miłości w świecie całym

Są tylko ciernie,roje a potem już łzy

Szukasz sercem kochania daremno.

Gnasz, błądzisz,dotykasz niewiernosc.

 

Z oczu gorzkie łzy spływają po twarzy.

Miłość tęsknotą zmierzona nie zdarzy.

Nie masz Ty litości w świecie całym.

Czuwa ona w kręgu ukrytym, stałym.

 

Widzisz Ty rozpacz, piekła bez miary.

Klniesz świat za błądy w nim zadane.

Za życzeń,marzeń niespełnianych.

Za płaczów dziecka zasłyszanych.

 

Nie masz dobroci w świecie całym.

Świat zawiera tylko pył swój marny.

Nie czekajmy na raj,On  się ie stanie.

Edenie spójrz na nas, bliżej,błagamy..

 

 

 

 

 

" Milczące pola Katyńskie"

Nie skrywajcie żałoby, milczące pola Katyńskie.

Szlochajcie niemo skrywając ciała męczeńskie.

Płaczcie nad losem żywych, co czci nie mają.

Rozpaczajcie nad Tymi co honor Wam kalają.

 

Miłujcie najbardziej Tych, którzy przy Was konali.

Utulcie Tych co ostatnie tchnienie,tęskne oddali.

Obrońcie cześć niewinnych co przy Was zostali.

Nućcie słowa tym co młodymi na wieki się stali

 

"A gdy się wypełniły dni i przyszło zginąć wiosną.

Wybrańcy narodu do Nieba przeszli droga prostą

Z łez co padały brzozom-płaczkom żonkile wyrosną".

Dziś pola katyńskie szepczą ze sobą pieśń podniosłą.

 

 

"Czekanie"

Wiatr rozrywał uschłe gałęzie, nie czekając.

Pozrywał suche odnogi o oblicze nie dbając.

Zieleń oczekiwała do wiosny co trud niesie.

Liczyła na lot słowika co śpiew przyniesie

.

Misternie marzyła o kolejnym słońca lecie.

Wzdychała patrząc aż kwiat się wzniesie.

Dobywała swe dźwięki w cichym koncercie

Gdzie cud życia nastąpić nie musi na świecie.

 

 

"Pomyłka Stwórcy"

Przodkowie Twoi olbrzymie pokładali w Tobie nadzieje.

Bóg na myśl o Twym zaistnieniu do rozpuku się śmieje.

Chrzestni dumni,żeś jedynym został dziedzicem rodu.

Imię Stanisław Ci dopasowano podczas Twego porodu.

Gdy ujrzane Twe zmyślne oczodoły i poskręcane włoski.

Rojono,że wyrośniesz zrazu jak Stanisław Poniatowski.

Gdy niebawem później przystawiłeś dłonie do mostka.

Krzyczano,że zostaniesz święty jak Stanisław Kostka.

Gdy Ty niepilnowany wcale wydłubałeś ze słoika dżem.

Twój wzruszony przodek twierdził  to" Stanisław Lem"

A gdy podczas prac rolnych ubodła Cie krasa krowa.

Znachorka szepnęła "to Stanisław ze Szczepanowa"

Ludowe gusła sprawiły że pusta stała się Twa głowa.

Przez złe czary nie ziściła się nawet marzeń polowa.

Ty wyrastałeś wyzuty z lichego talenta i bez mądrości.

Z wiekiem nie nabywałeś rozumu, rosły Ci tylko kości.

Nie podarowano ci choćby skromnej z życia radości.

Zamiast przywilejów, wyposażono Cię w armię złości.

Cokolwiek dotykały Twe jakby przyprawiane koniczyny.

Zdawało się, że już znalezione klątwy i klęski przyczyny.

Dziś Twoi liczni potomkowie stawiają daremnie pytanie.

Dlaczego wypuściłeś na świat takie stworzenie o Panie?.

Stwórca milczy lecz zdaje się być wesoły i uśmiechnięty.

"Mój zamysł wobec Was niech zostanie dla was niepojęty"

 

 

 

 

"O Matko nasza"

Twe ziemskie bólem poczęte istnienie, Ofiarą zostało.

na Ołtarzu Miłości odprawiane, Słowa Ciałem się Stalo

Nie wybrana lecz naznaczona Ty Duszo Chrystusowa.

Twe obolałe ciało zdobi niewidzialna korona cierniowa.

 

Tyś drogą Ukrzyżowanego ofiarnie najwierniej podążała.

Tyś doczesne uciechy, zbytki cielesne do grobu schowała.

Tyś nie zaznała wcale ni grama dobra rozdanego na ziemi.

Nie chciałaś Ty swego domu,wybrałaś koczowanie w sieni

 

Tyś zabiegała jeno o mistyczne doznania i duchowe sprawy.

Duszą szepczesz melodię modlitwy dla Większej Chwały.

Każdym porem swej ogorzałej skóry tęsknotę manifestujesz.

Za cudami Odległymi, Czemu tym światem się nie zajmujesz?

 

Czemu sobie uczty ludzkiej i radości potrzebnej nie folgujesz?

Czemu sobie i dla siebie nagród zaszczytnych nie przyjmujesz?

Gdyby tylko Bóg Łaskawy cofnął czas do siedemdziesiątych lat?

Pozwolił Tobie skosztować Zakonnych Królestw i Hojnych Łask.

 

Gdyby przyjął Cię w Konsekrowane Wybraństwo Twe spragnione.

Twe nagie ciało w Najwyższe Bogactwa zostałoby Ubóstwione.

 

"Czekanie"

Wiatr rozrywał uschłe gałęzie, nie czekając.

Pozrywał suche odnogi o oblicze nie dbając.

Zieleń oczekiwała do wiosny co trud niesie.

Liczyła na lot słowika co śpiew przyniesie.

Misternie marzyła o kolejnym słońca lecie.

Wzdychała patrząc aż kwiat się wzniesie.

Dobywała swe dźwięki w cichym koncercie

Gdzie cud życia nastąpić nie musi na świecie.

 

 

"Rwący szloch"

Rozsadzał Cię szloch tonący we łzach smutku

Rozkroił mnie cios, usypany z jadu po cichutku.

Dosięgnął mnie znój pracy bez należnej zapłaty.

Bez znaczenia są moje cierpienia i dopięte łaty.

Nie gnam do przodu bo daremna to przygana.

Mój ukłon poniża mą godność od samego Pana.

Nie znaczę już nic, skopany przez lud mi srogi.

poniżony przez podły, obcy mi lud tylko wrogi.

 

"Gdy godność umrze"

Nie karz mi trwać gdy moja godność minie.

Gdy odejdzie chęć by wstać i iść we mgle.

Gdy zagubię choćby w sobie  nadziei garść

Chcę podążać dalej, nie padając na twarz.

Chcę jak inni cieszyć się dopóki  jestem tu.

Chcę radować się ścieżką choć brak tchu.

Niech poplątane drogi wiodą do spełnienia.

A kres mego cierpienia w Raj się zmienia.

 

 

 

Życie to ból.

Czujesz w sobie przejmujący ból?

to jest skaza wroga jak zimny mur.

Czujesz rozpacz głęboko  w sercu?

To jest stygmat bycia na miejscu

Czujesz cierpienie na dnie duszy?

Oznacza to że byt to zbiór katuszy.

Czujesz się poniewierany przez klęski?

Oznacza,że przezywasz wiek męski.

Czujesz jak gorzkie łzy żłobią Twe lica?

Kobietą się stajesz i trwasz męką krynica.

Dopóki Twe życie ziemskie się wolno toczy.

Mnogie cierpienia oglądać będą  Twe oczy.

 

Czołgam się po świecie.

Duch mój słaby pełza strumieniem bladym.

<p style="color: #333333; font-family: Arial, Helvetica, sans-ser&

01 maja 2019   Dodaj komentarz
< 1 2 3 4 5 6 7 8 9 >
Maksymilian1 | Blogi