książkę, którą Ty trzymasz w reku ja dedykuję matce, siostrom i synowi.
I Rozdział
Stała na samym środku polana, niedbale ubrana cokolwiek niechlujnie, lecz nadzwyczaj dostojnie. Wokół jej spracowanej postury majaczyły rozległe łąki, mocno zapuszczone przez nieukoszone i złośliwie wrastające chwasty. Pastwiska nasycone żółcią od palącego słońca wysychały na zboczu, opalając swe suche trawy do upalnego powietrza. Chwiała się wśród skąpanej w ukropie ziemi, trawiona zmęczeniem, jeszcze ledwie spoglądała na suche zioła, na które już nie miała ochoty patrzeć. Rozpaczliwie brakowało kobiecie siły by trzymanymi w dłońmi grabiami, ponownie zaległą na łące trawę przerzucić na niewyschłą, zieloną jeszcze stronę. Czas się jakby zatrzymał i trwał, upajając się ciężką robocizna Teresy, która już tylko liczyła na choćby koniec dnia, na błogi chłód nocy, który wcale nie miał zamiaru nadejść. Poderwała grabie i jeszcze ostatnią siła woli poruszała ciężkimi bryłami trawy, jeszcze nie padając ze zmęczenia, westchnęła przeciągle.
-Święta Maryjo, Matko Boża ..-mruczała coraz bardziej wolniej i ciszej i z coraz to większym wysiłkiem.
-Zdrowaśki tu będzie klepała, ni ma tak, robić trza-ochrypły głos wydobył się z gardzieli starego pochyłego jegomościa. Jego bezzębna szczęka podobna do wysłużonych grabi na chwile się otworzyła i jeszcze jakieś nieartykułowane słowa z niej powypadały ale już niezbyt wyraźne. Staruszek swoim zwyczajem lubił poruszać swą szczerbatą szczęką jakby sprawdzał czy nie została ona zaklejona przez ciągłe jej zaciskanie. Teresa lekceważąc jego obecność jeszcze raz spoglądnęła na urokliwie rozpościerające się pagórki i otoczone wstęgą jakby wąskie potoki. Tuz nad horyzontem pomarańczowa kula urokliwego zachodu słońca, zaświeciła, dziś jakby jaśniej i jakby przejrzyściej. Kres dnia oznaczał odpoczynek od codziennej pańszczyzny życia. Starszy towarzysz jej trudnej pracy, poklepał własne bezzębne grabie, utulił je do piersi, jakby to one były mu bliskie, przyjazne i wlokąc je wśród wykoszonej łąki wracał do swego domostwa, nie zamieniając słowa nawet z rozmodloną Teresą. Chłopka ubóstwiała te chwile; lekkiego powietrza i urokliwie zachodzącego słońca, poczucia spracowania, bólu w nadgarstkach i we własnym ciele powstałego z udanego i dobrze wypełnionego wysiłku.Odczuwała teraz ogromne pragnienie, pragnęła bowiem nasycić się czysta wodą z mijanego teraz potoku. Spoglądała nabożnie dłużej z nadzieja na czysty jak jej łzy strumyk i już niemal namacalnie dotykała płytkiej wody, gdy jej zmęczone dłonie chwyciła złośliwie ukryta na dnie żaba kijanka. Odepchnęła ze złością intruza i moczyła swe zniszczone dłonie w wodzie, zaraz potem niezgrabnie wyzuła z obuwia nabrzmiałe stopy i rozkoszowała się błogością.Uczucie zmęczenia jakby na chwile odpłynęły i wtedy w jej żołądku rozpoczęły się długie skurcze wywołane głodem i wtedy poderwała się do swego domostwa mieszczącego się jeszcze nieopodal, radując swa duszę śpiewem 'Chwalcie łąki majone, góry doliny zielone..." Mimo udręczenia, parła jeszcze przed siebie, wlokąc za sobą dwie pary grabi i widły, jej nieodłączne narzędzia codziennej katorgi. Dotarła do zagajnika, który w miarę jej jednostajnego człapania stawał się coraz gęstszy ale wcale nie złowieszczy. Pomarańczowe barwy kończącego się zachodu mieniące się na tle horyzontu jakby kąpały mijane drzewa intensywnością swej nieziemskiej urody. Drobna, postura Teresy została jakby znienacka uwidoczniona przez łunę światła a jej kierunek torował kobiecie drogę do jej własnej chałupy. Szła skąpana w świetle konającego słońca, podobnego teraz i do niej samej pochyłej ale wewnętrznie uszczęśliwionej tą namacalną feerią duchowości, poczuła na chwilę swe wybraństwo, zdawało się jej samej że to sam Bóg do nie przemówił niczym Jahwe do Mojżesza na Górze Synaj. Przystanęła i rozejrzała się dumnie na otaczający ją las, tak samo zielony jak jej własne źrenice.Jej oczom ukazały się niezrównanej urody jagody i pyszne maliny kusząco rozpościerające się niemal na wyciągnięcie dłoni. Wyróżniona, rozpoczęła swą nieziemska ucztę, upajając się soczystą rozkoszą owoców. Gdy zaspokoiła swój apetyt poczęła łapczywie wrzucać cenne znaleziska do swych przepastnych kieszeni, uformowanych ze zwisających jej u bioder, zazwyczaj rozchełstanych koszul. Dumna ze swej zaradności, uradowana udaną uczta w samotności ujrzała już swa chatę będącą na wyciągniecie wzroku. Dumała już plany i swa wybujałą wyobraźnią widziała rząd malinowych słoików ustawionych uczciwie w ciemnej piwnicy. Tymczasem od strony pooranych pól kroczyła jakaś postać bez proporcji i szpetnie się odznaczająca od harmonii ziemskiej. Postać jakby namierzała Teresy obecność i z czasem zbliżała się coraz bardziej bezwstydnie i bardziej pokracznie. Teresa już zamiar miał zmienić tor swej stałej trasy i gotowa była wydłużyć drogę powrotu lecz dobiegający szkaradny jazgot z oddali udaremnij jej plany.
-Coś tam nakradła, pokazuj!-złowroga pokraka stanęła naprzeciw Teresie i z wyrzutem pełnym wrogości poczęła bez ładu i składu diabelskim bełkotem oskarżać.
-Aleś wierząca a z lasu zbierosz co nie Twoje i jeszcze po moim stajaniu się błąkasz i psy łażą ci wolno i wyją-w charkliwym jazgocie napastniczki nie było ludzkiego odruchu. W tych wypchanych zawiścią bluzgach czaiła się bezdenna pustka wypalona nienawiścią, okrutnie napastliwej, nieszczęśliwej wiedźmy. Do tej do człowieka niepodobnej, wylewającej tylko jad nienawiści poczwary przyszło się zmierzyć spracowanej i niewinnej jak dziecko Teresie. -Czego chcesz ode mnie? w ręku trzymam różaniec, modę się do Boga o Twoje nawrócenie - wyszeptała nabożnie pełna przestrachu, skulona postać Teresy.
-Ty mi tu Matka Boską wyjeżdżasz? A schowaj se te zabobony do dupska, nic Ci one nie dadzą. Do sądu Cie podałam i zaraz będziesz aresztowana za te Twoje głupie religie i te psy co tak latają-obrzydliwa gęba napastniczki stawała się coraz okrutniej wykrzywiona szpetna maską pogardy i już niemal dało się wyczuć cuchnący jej odór zgnilizny wypełzający z jej bezdennej podłości.Jakby zapowiedzi jej przyszłego potępienia na wieki.
-Jaszczurowa daj ty nam spokojnie żyć, Bóg Cie kiedyś skarze za to zło co siejesz-głos Teresy do tej pory obolały stawał się już coraz bardziej spokojny, jakby kojony wewnętrznym spokojem, nieulękłą mocą, z wyśpiewanych pieśni Maryjnych. Teresa minęła pospiesznie pokraczna postać Jaszczurowej i niemal błyskawicznie poderwała się do ucieczki.I chwile tylko a zdawało się jakby wieki później Teresa schowała się pod własny dach, bardziej umęczona strapiona niż zwykle. Akurat wtedy promienie już zakrytego słońca dopiero zniknęły, zrobiło się ciemno, szaro i jakby upiornie. Na dworze wszelakie drzewa i krzewy coraz mocniej falowały, niektóre sprawiały wrażenie jakby się kładły na ziemi . Wiatr przypominał już huragan . Zaczął siąpić drobniutki deszczyk, jak kapuśniaczek, ale dość szybko zamienił się w ulewę. Padał coraz mocniej na łąki, pola, drzewa, kwiaty, domy. Zaczęły tworzyć się coraz większe kałuże. To już nie tylko ulewa, błyskawice pojawiające się na niebie świadczyły o tym, że to burza. Zrobiło się coraz ciemniej. Pioruny co kilka sekund rozdzierały niebo, głośniejsze, bliższe i przerażające. Silny deszcz bębnił o szyby i dachy, jakby chciał wedrzeć się do środka budynków. Woda wystąpiła z przepełnionych przydrożnych rowów i płynęła już ulicą. Z rynien spływały wzburzone strumienie brudnej wody. Lało jak z cebra. Gdzieś z oddali dało się słyszeć donośny odgłos rozgniewanych grzmotów. Bezzębny staruszek stał blisko w oknie i podobnymi do suchych gałęzi dłońmi chwytał swej pomarszczonej twarzy zakończonej orlim nosem.
-Uch, uch -naśladował prawie do taktu odgłosy nagłych, donośnych grzmotów.
-Patrz, patrz!-zawołał nawet podniecony.
-Pali się chałupa sąsiadki Jaszczurowej, tam zaś porządnie łupnęło- staruszek relacjonował nadzwyczajnie ubawiony. Tymczasem Teresa szepcąc swe ulubione modły spojrzała nie dowierzając na smolisty dym szaro-gęsty unoszący się sprawiedliwie ku niebu a dobywający się z mijanej wcześniej po drodze zaniedbanej chałupiny Jaszczurowej.
II Rozdział.
Poranek zawitał chłodem i wyraźnie rysującym się niepokojem, który coraz rychlej i niemal fizycznym bólem dawał się odczuć we wrażliwym sercu Teresy. Poderwała się bladym świtem, porzuciła swe barłogi i klękając przeżegnała się bardziej starannie i więcej niż zazwyczaj nabożnie do swych strapień i przeczuć. Uklęknęła przy obrazku Świętego Antoniego, przywieszonego nieco niechlubnie na niedbałym sznurku, którego zdążyły już z taka sama czułością pajęczyny do siebie przywiązać. Postać Świętego tego dnia zdawała się jakby bardziej strapiona i jej bliższa. -Święty Antosiu, Ty od spraw zagubionych i patronie ludzi zagubionych, pomóż mi, daj mi siłę do walki ze złem-słowa pobożnej niewiasty przechodziły już jakby ze szlochu w nabożny szacunek. Teresie zdawało się, iż Święty jakby ją rozumiał, jakby swą długą brodą poruszał i okiem zamrugał, dodając modlącej otuchy. Kobieta uradowana swym wyróżnieniem, Boga zaczęła wychwalać tym razem dyskretniej ciszej lecz z większym jeszcze poruszeniem. Gdzieś z oddali dało się słyszeć głośne prawie basowe zawodzenie, matowe ponure ale znajome. Teresa ignorując własny głód z żołądka i własne niedostatki, niczym automat z własnego rozkazu błyskawicznie już oporządzała zawartość nieopodal postawionej obory. Z szaleńczym poddaństwem oddawała się z przez nikogo nie opłacanej harówce, czyniła wędrówki i wspinaczki z wiązką siana przy sercu i na grzbiecie, tułała się po obejściu, gorliwie z wiadrami pełnymi wody przyprawionymi mulistą zawiesiną. Czynności jej własne wyprawiała gorliwie, bez gderanie, posłusznie choć świt jeszcze nie nastał. Gdy już Teresa zapłatę swa świeżą niosła w postaci mleka z pianką niemal pełnego wiadra, jej serce i dusza radowały się śpiewnie, zmęczenia jakby zamieniały się we wdzięczność. Już przysiadła do jeszcze nie nakrytego stroju. Już do garnuszków zalewała swą cenną zawartość z wiaderka. Ze wstydem pojęła że kuchnia kaflowa nie została porządnie ogrzana, lecz gdy już gniew chciała swój wyrazić, ujrzała jak człapie niezdarnie z naręczem drzewa bezzębny staruszek, jej wuj. Potem bez wprawy i bez namysłu upychał drewno do okopconego pieca.Teresa swobodnie starca wyręczała, daremne mu przy tym czyniąc wyrzuty i nauki. Pomna była że w pracach gospodarczych na siebie samą liczyć musi. Z wprawą przystąpiła do dalszych powinności i prężnie ogrzała zagraconą izbę, w której wspólnie przebywali. Teresa z lubością i ze smakiem rozkoszowała się potem ulubionym smakiem ciepłego mleka do którego wdrobiła sobie przedwczorajsze kawałki chleba. Staruszek chciwie pochłaniał to co było do zjedzenia bez grymasu i z upodobaniem oddając się gryzieniu suchej skórki wczorajszej pajdy chleba, która zanurzał w śmietanie, wczoraj zebranej i ukradkiem przechowanej by dziś upajać się jej smakiem i we własnych trzewiach ją trawiąc, po swojemu. Gdy już nasycenie przyszło, gdy obowiązki niewdzięcznie znów wzywały do skoszonej łąki oddalonej jak wczoraj daleko. Teresa z oddaniem szykowała się do codziennej niezłomnej wędrówki przy sianokosach. Staruszek tymczasem zanurzył swe niezdarne dłonie zakończone szponami w szaro-burym jestestwie kocura, którego życiowym fatum było koczowanie w pobliżu swego ulubionego starca. Dziadek jak co dzień znów niestosownie zabierał się do czułych niemal dziwacznych umizgów względem wyleniałego kota. Gładził go długo, przeciągle a bielmo w oczach starego ponownie wypełniało się łzami. Kochał bowiem to zwierzę,namiętnie i nazbyt głęboko i prawie ze wzajemnością. Jego starcza głowa pojęła,że tylko zwierzęta potrafią być godne miłości i pełne oddanie. Wiedział on, że daremno szukać u ludzi podobnej wierności. Starzec oddawał się szczerze tym nieokrzesanym pieszczotom wobec kota, tulił, ugniatał wyleniałą sierść, odczuwając wzajemną więź z dachowcem.Teresa już przy oborze widły i wysłużone grabie do prac naszykowała a potem jeszcze nawet przy lustrze szykownie swą chustę dziurawą na głowę swą nawiązała, do izby z powrotem zaszła, starszego w tym czasie nakryła na umizgach ze starym kocurem. -Zostaw go, Ty stary bujoku, zobacz jak tego kocurka do obłędu tymi szponami doprowadzasz-Głos Teresy był cichy, niecierpliwy a najbardziej gniewny. Kot posłusznie wyswobodził się z objęć starca i wzrokiem zahipnotyzowanym błądził dookoła nóg swego pana, jakby postradał zmysły. Wstawał, kładł się i znowu wstawał jakby go toczyła jakaś obłędna dolegliwość, której się widocznie nabawił poprzez chorobliwe przywiązanie do starca. Starca wprawiała w dumę zależność tej wyleniałej istoty do jego samego.
-Chodźmy już na łąkę,siano przewracać, dość już czasu swego zmarnowałeś na pościeli-Teresa w tej ekipie była niewątpliwie samozwańczym szefem. Obydwoje poderwali się do czekającego ich jak co dzień kieratu. Wtem usłyszeli z oddali złośliwe ujadanie psa i turkot zbliżającego się starego motocyklu. Przeczucie Teresy nie było mylne bo chwile później pordzewiałą bramę chroniącą dobytku niewiasty szturmował przy akompaniamencie psich melodii tęgi lecz wesoły listonosz a w dłoni dzierżył dużą kopertę oznakowaną mnóstwem pieczątek urzędowych. -Tereniu do Ciebie list, jest on z sądu okręgowego polecony-wrzeszczał dumny z siebie siermiężny pracownik poczty. -Skąd? to musi być pomyłka!-kobieta nie dowierzała. -Nie ma mowy o pomyłce, proszę podpisik i już gotowe. Teresa drżącymi rękoma uczyniła niezgrabną parafkę na wskazanym druku, przy zgrzytach rozwalającej się bramy i przy asyście groźnych spojrzeń swych czujnych psów. Listonosz salutując odjechał, pozostawiając za sobą olbrzymie kłęby kurzu i dymu, które wznosząc się, dawały się porwać wiatrom i niebawem wdzierały się do nosa i gardzieli jak zły omen. Teresa oparła się o pochyła lipę i szukając wsparcia w jej olbrzymich konarach, zabrała się za studiowanie korespondencji.Spojrzała ukradkiem na starego wuja i zobaczyła zaciekawienie przemieszane się z letargicznym strachem w jego starczej twarzy. Stał bowiem nieruchomo i strachliwie niczym głaz. Teresa głośno nabrała do ust powietrza i półszeptem wyczytała na przemian słabnąc i modląc się gorliwie. Z trudem pojmowała cała powagę czynu iż, Sąd Rejonowy w Krowich Plackach wzywa ją Teresę Krowiak w charakterze podejrzanej na rozprawę dnia 11 lutego 1995 roku. Oskarżycielami są Mścisław i Mścisława Jaszczur. Czuła jak z żalu i rażącej niesprawiedliwości płonie jej wnętrze, trawione przez wyroki ludzkiej niedorzecznej podłości. Rozpoczęła litanie nawoływań do matki Boskiej i na chwilę dłuższą zanurzyła swą cierpiącą duszę w pobożnych pieniach. Z jej gorejącego ale nabożnego poddaństwa dobywały się wcale nie fałszywe wołania.
-Z tej biednej ziemi, z tej łez doliny, tęskny się w Niebo unosi dźwięk.. Gdy tak oderwała duszę w stronę kultu Bożego, poczuła nagły, namacalny przypływ sił witalnych. Wcześniejszy lęk, strach jakby urósł do ukojenia i zasadził ziarno tlącej się nadziei. Poderwała się niemal jak żołnierz i chwyciła za grabie ułożone w nieładzie. Spojrzała na starego, zajętego teraz wydłubywaniem kleszczy z gęstego futra domowego pupila.
-Idziemy na łąkę-zawołała na wuja. Szli w stronę oddalonych pastwisk, powoli, gęsiego, milcząc, każde z nich zajęte własnymi myślami. Ich dumania wznosiły się ku pięknie rozłożystych jasionów, złączonych między sobą jakby rękoma. Widzieli urokliwe jabłonie, przytupnęli obok jarzębin, dalej już za wierzba płaczką dostrzegli szpetną chałupę Jaszczurowej. Ukryli się miedzy gęstymi drzewami i zmęczeni przystanęli, nie musieli nasłuchiwać by usłyszeć, najbardziej szkaradne i ordynarne wyzwiska, szpetne zniekształcone złością słowa, które wyrzucali między sobą Jaszczurowa i jej groteskowo szkaradny małżonek. Obydwoje byli potworami tylko zaklętymi w cokolwiek ludzkim jestestwie, lecz tylko w tym porównaniu ich człowieczeństwo dobiegało kresu. Jaszczurowa, wieku była raczej starego, wzrost miała więcej niż średni, twarz zdeformowana złością, zamiast zębów posiadała ciemna jamę. Oczy skośne, nos przesadnie wielgachny i sękaty.Twarz poorana złością, starością i brakiem higieny, zakończona podwójnym podbródkiem. Włosy rzadkie i potargane, siwego koloru. Posturę miała rozlazłą, brzuch jakby olbrzymi, nogi krótkie kacze, wykrzywione, szeroko stawiane przy chodzie. Jej mężulek podobne miał cechy lecz był jeszcze szerszy i groźne lubił sprawiać wrażenie. Stali dziś naprzeciwko sobie, przy swej chałupie i wzajemną nienawiść sobie wyznawali. Koza, barany, indyki i kury na ich widok oniemieli, zamiar mieli oddalić się na wieki, lecz zamiast ucieczki rozdawali im swe najbardziej cuchnące odchody, których już nazbierała się gruba warstwa wokół nich samych.Teresa z ukrycia spoglądając, w bezpiecznej odległości trzymając się, zauważyła że wokół domostwa Jaszczurowej znajdują się także ponadto; odpady zwierzęce, niezdatne, stare rupiecie .Poniewierały wie wokół podwórza, resztki jadła chyba dla prosiąt usłane, wszystko były w nieładzie . Drzewa stworzone do życia tu w promieniu kilkudziesięciu metrów pousychały prawie na amen. Krzewy i liście wygląd miały cierpiący jakby już martwe były lub jakby konały. Rośliny nie uchowały się tam wcale, to co należało do własności Jaszczurów plamiła jakaś klątwa nienawiści, jakby natura targała się na własna śmierć, jakby już śmiercią poniekąd była.
Krowiakowa już zamiar miała odwrócić się od makabrycznego widoku, lecz ciekawość zaprowadziła jej wzrok na opuszczony wychodek, kiedyś na jaskrawo- różowy nasmarowany dziecięcą chyba akwarelą, dziś z niego jątrzyły się resztki niedogasłego dymu. To on obumierał, zamieniając się w zgliszcza i on został kilka dni wcześniej dotknięty przez złowrogie pioruny, co być może słuszny obrały tym razem kierunek. Teresa z trudem tamowała napierający ja śmiech, z widoku groteskowego przedstawienia którego mimochodem była świadkiem. Już chciała zgrabnie niczym leśna łania, ukryć się przed wzrokiem mściwych dalszych sąsiadów.
-Kurna, ale pierońsko łupnęło w wychodek Jaszczurów, dobrze zrobiło, uf!- Zaśmiał się zadowolony z powstałej szkody wuj Teresy. Nieszczęsny, głośny komentarz starego, któremu do tej pory udało się utkwić w milczeniu, zdradziecko teraz zdemaskował swą obecność. Otyły Jaszczur wytoczył się pod wpływem tych słów ze swego nienawistnego domostwa i począł grad swej nienawiści wylewać w starego.
-Wynocha mi stamtąd wy dewoty, pierońskie, modlicie się o nieszczęścia i mieć je będziecie bo do Sądu pójdziecie i aresztują Was- Głos grubasa choć groźny nagle stał się bezwolny i zakończył się rykiem baranim, tak nie podobnym do ludzkiego. A jego otyły brzuch bezwstydnie wyłaził ze źle zapiętych portek. Teresa przezornie chwytając swych wysłużonych grabi, poczęła nerwowo oddalać się od miejsca nienawistnego, solennie sobie obiecując w duchu, że mijać będzie podobne nieszczęścia bardziej sumiennie. Staruszek o dziwo ubawiony człapał tuz za Teresa i niosąc w dłoniach własna parę grabi, przedrzeźniał jak echo usłyszane przed chwilą groźby
. -Do sadu mnie podos, podos! Szydził sam do siebie, śmiejąc się z własnego dowcipu.
III Rozdział
Poranek budził się z wolna jakby nie chętnie, jakby jeszcze chciał przedłużyć nocny na ogól niezmącony spokój. Tego dnia Teresa zbyt ociężale zabierała się do czekających ją trudnych wyzwań, które tylko ona samo zdołałaby udźwignąć. Gdy oczy swe otworzyła, dostrzegła że pies z jęzorem przy brodzie patrzył znacząco na wylizaną miskę, którą powodowany instynktem głodu zdołał przytaszczyć we własnym pysku i jak wyrzut sumienia porzucić u stóp swej pani, akurat w momencie gdy Teresa przygotowywała się do porannej modlitwy. Kobieta wyprowadzona z lekka z równowagi, przerwała swe niezaczęte litania i jak automat wbiegła do ubogo wyposażonej lodówki. I wyrzucała trafnie do miski przedwczorajsze smalce, słoninki. Droższy salceson już wprawnym ruchem prawie celnie usiłowała porzucić głodnemu psu do otwartej paszczy,jak w letargu wytaczała mechanicznie to co zauważyła w lodówce. A wtedy jej pies uszczęśliwiony niemal tańczył oberka z powodu naszykowanej uczty. Jednak salceson nie trafił do gardzieli głodnego psa, ów cenny salceson w niemal mistrzowski sposób został schwytany starczymi rękoma starego wuja, który najwidoczniej wstrząśnięty pachnącymi daninami prosto z lodówki zdołał znienacka objawić się we właściwym momencie i czasie. Staruszek dumny ze swej zręczności, przeżuwał już teraz dokładnie swe trofeum. Siadając na swej skrzypiącej pryczy kilka kroków dalej oddalonej od psa i lodówki, zachłannie zapychał swój apetyt smacznym kawałem salcesonu. Patrzył już teraz z wyższością na oburzonego psa, który warknięciem wyrażał swa krzywdę, zauważył oniemiała Teresę, która teraz olbrzymim nożem kroiła pajdy chleba.Twarde skórki skib kobieta przeżuwała i tak zmiękczone rozdawała uniżonemu psu, który z każdym zjedzonym kęsem kraśniał i radością zarażał swa panią. Ambroży bo takież imię nadano mu na chrzcie świętym, wieki wieki temu, lecz nikt kogo znał tak do niego się nie zwracał .Zmuszony był tenże Ambroży zadowalać się przymiotnikami niekiedy mało parlamentarnymi bądź dziwacznymi zapożyczeniami od nazw różnorakich, których sam nie pamiętał i nie raczył zliczyć. Domyślał się , że kiedy o nim była mowa a bywało tak niezwykle rzadko to ton dyskusji stawał się niezbyt poważany a raczej nabierał tonu lekceważenia a bywało że litości lub żartu. Stary posiadał bowiem nieznane cechy radowania się z czegoś co kto inny ambitny lub za takiego się podający miałby za złe losowi i niebawem przeklinał by swe przeznaczenie. Lubił staruszek to co niezauważane i co nie zasługiwało na uwagę. Zdarzyło mu się spacerować bez celu ulicami wybranymi na chybił trafił, było tak i tego dnia. Wypadł bowiem kuchennymi drzwiami ze swej ciasnej chałupy, upajając się zapachem przekwitłych bzów, kroczył samotnie przed siebie i oddawał się własnym marzeniom, kontaktu z przechodniami nie skory był nawiązywać, nie pragnął ludzkiego towarzystwa, pysznił się własnym istnieniem. Gdy wyczuwał, że ściąga na siebie ciekawskie spojrzenia przechodniów, wtedy przystawał i zasalutował czym natychmiast płoszył obcych. A gdy tak błądząc maszerował i dumaniem się zmęczył, miał zwyczaj podnosić z ziemi resztki jakichś porzucanych rzeczy. Razu obecnego znalazł przy kontenerze stare walące się krzesło, dwie nogo od plastikowej lalki, zeszyt pożółkły z nieczytelnymi równaniami jakiegoś dawnego ucznia sprzed kilkudziesięciu lat, kawałek gazety z twarzą uroczą ucieszonej matrony. Poderwał rychło z ziemi, naprędce tak aby nikt iny go nie ubiegł i dumny ze swego znaleziska szedł pieszo, ucieszony i uradowany z nowego bogactwa. A jego starcze choć żwawe kończyny same prowadziły do swej skromnej izdebki, a droga powrotna zdawała się znacznie krótsza i jakby lżejsza, jakby go unosiły ku górze owe skryte znaleziska. Teresa znosiła cierpliwie błądzenia swego wuja, wobec jego dziwactw posiadała nadzwyczajną niemal od stworzeń anielskich zapożyczoną cierpliwość. Tego poranka kobieta modły nabożne do Boga poskładać nie umiała, słowa i myśli dobrze napoczęte, jakby wędrowały chaotycznie i rozbieżnie, dumała pobieżnie o swych codziennych sprawunkach, choć wcale nie pilnych lecz czasu i energii pochłaniały aż do późnego popołudnia,. Gdy swe dumania doprowadzała do dotkliwego pobolewania w głowie, wtedy jakby z oddali usłyszała zbyt natarczywe ujadanie psich melodii, jakby wszelkie zwierzęta domowe ze wsi całej skrzyknęły się po to aby fałszywe arie zawodzić tuz pod niedomkniętym oknem przy którym aktualnie wypoczywała. Zlękniona kobieta, skrzypiące okno popchnęła, rozwarła na całą rozciągłość zawiasów, odgłosy zamilkły. Zauważyła złowrogie chmury, wtedy ciężkie ołowiane upiornie wyglądały z zazwyczaj błękitnego nieba. Ich ponurej szarzyzny nie zdołały nawet ukryć puszyste korony drzew kasztanowca piętrzącego się blisko domostwa. Teresa przezornie domknęła okno, bo chłód studził jej bujne myśli. Nadbiegający stukot i warkot się zmógł. Niewiasta zamarła, stanęła jak wryta przyklejona do okna z którego sączył się chłód,znów zastygła jak rzeźba bo od progu usłyszała znajome charkniecie do akompaniamentu stukotu nóg podobnych do galopu koni arabskich.
-Przyjechałem, Terecha cieszysz się?- Głos ten niewyraźny, charkliwy, należał do małżonka Teresy.
-A jesteś Zbychu, czego tak wcześnie?- zamiast powitań, żona chłodno spojrzała na przybysza. Stali tak chwilę w ciasnej izbie, spoglądali na siebie lecz zdawało się, że siebie nie widzą, zajęci własnymi myślami.Mierzyli się krytycznie wzrokiem, zdziwieni że kiedyś sympatią do siebie pałali a może tak tylko się im zdawało, skoro ślubny kobierzec wspólny obrali. Od czasu dłuższego uczuciem do siebie nie mierzyli, wcale żadnym, popychała ich ku sobie wspólna niedola, połączył zaś zwykły wiejski rozsądek, który kazał popełniać pochopnie sakrament małżeństwa, gdy już młodość pobieżnie zdawała się niechybnie wymykać. Teresa obojętnie patrzyła na swego ślubnego, którego ciężka, fizycznie praca tam gdzieś na wschodzie szpetnie, dosadnie obeszła. Pozbawiła go i tak skromnej urody, jego bujna niegdyś czupryna dziś prezentowała się jak ptasie gniazdo. Mało oczka koloru niewiadomego, zmniejszyły się do wymiarów niemożliwych. Nos co dumnie wystawał z ptasiej twarzy, tego dnia jakby się jeszcze zgarbił i wyrósł. W pomieszczeniu zapanowało ciężkie jak ołów napięcie powstałe od niewypowiedzianych słów.
-Czego tak szybko wróciłeś? Znowu coś tam spartaczyłeś i Cie wywalili?-w głosie niewiasty dało się wyczuć litość.
-Odwrotnie byłem najlepszy i temu dali mi odpocząć-głos Zbyszka zabrzmiał kłamliwie.
-Ciekawe, bo dopiero za miesiąc miałeś wrócić -Krowiakowa zawsze wiedziała lepiej, znała już niemal na wylot możliwości swego małżonka. Zbyszek tymczasem wlokąc swe przepastne torby, komicznie zawiązane sznurami podążył do swej izdebki, oddzielonej tekturowymi drzwiami od pomieszczenia w którym wcześniej rozmawiali. Rozsiadł na swym skrzypiących barłogach, które zastał w stanie takim samym jakim je porzucił miesiąc wcześniej gdy postanowił emigrować za pracą. Z otwartego na oścież okna wyrastały wprost jak na wyciągnięcie dłoni, białe, dumne bzy. Pachnąc dziś bardziej wydatnie niż zwykle. Zbyszka zastany widok rozweselił obficie taki, iż z jego ogromnego nosa dobywały się głośne charkanie, powstałe ze wzruszenia nad którym nie umiał zapanować. Teresa bez pukania wniosła mężowi na tacy parującą zupę z kapusty, którego woń intensywnością oparów ogromnie radowała obdarowanego. Zbyszek chciwie porwał przyniesiony obiad i głośno siorbiąc pochłaniał zawartość miski na stojąco. Gdy już dokładnie wyżłopał strawę, spojrzał z zadowoleniem na Teresę , żądając dokładki. Żona powróciła do kuchni, w której przed chwilą jeszcze stał parujący gar, daremnie skrobała łyżką pozostałości. Zdawała sobie sprawę, że męża nie ucieszą jej wysiłkowe skrobaniny. Wtem zerknęła do lodówki i sprytnie wydobyła z jej głębi tygodniową kiełbasę i wczorajsze skwarki, które błyskawicznie rozrzuciła na patelni i słuchając ich miłego odgłosu smażenia, mieszała widelcem naprędce, doprawiając jeszcze w pospiechu skrobaninami z gara.Ucieszona z efektu swej pracy i już wprawdzie gotowa na spotkanie z głodomorem , napotkała litościwe spojrzenie psa, który kierowany swym nieomylnym impulsem, rozpoznał że aromat kiełbasy jest mu bliski, albowiem to jego ulubiony odświętny smakołyk. Teresa na krótko walczyła z powstałymi wyrzutami sumienia. Głos wzniosła do Nieba i modły do Ducha Świętego swym ulubionym zwyczajem popełniać zamierzała. -Komu dać, który bardziej zasłużył i bardziej potrzebujący jest?- Toczyły jej czystą jak łza duszyczkę szczere dylematy. Krowiakowa wobec tego upuściła większą niż namierzała porcję naszykowanego jedzenia na nieopodal oczekującego jej ruchu pieska. Z impetem ruszyła ku tekturowym drzwiom, chwiejąc się nieco bo śliska maź omal nie doprowadziła do upadku hojną gospodynię. Teresa zastała męża na wyrzucaniu na podłogę zupełnie niedorzecznych i do niczego nie podobnych brył żelaza i kabli przewodowych, które nie nasuwały żadnych skojarzeń i przydatności żadnej ze sobą nie prezentowały.
-Dobre Ci kupiłem prezenty?-Dumny Zbych zapytał Teresę gdy ta osłupiała kładła jedzenie u jego stóp.
-Co to ma być, do czego mi te rupiecie? Dość że Ambroży chomikuje jakieś śmieci ze swych spacerów to Ty mi przywozisz z daleka nic nie warte rupiecie?A gdzie czekolada, ciastka jakieś chociaż?-Teresa z wyrzutem zapytała. Zbyszek zajęty chciwym smakowaniem obiadu, milczał zdziwiony pretensjami swej połowicy. Z oddali dobiegał szybki stukot. Niejako jakby spod ziemi wyrósł Ambroży z psem domowym, popychali oddzielające je wrota i z upodobaniem maniaka, zabrali się za oglądanie i obwąchiwanie sterty nieokreślonych brył żelastwa.
-To mi się przyda.-Ambroży wykręcił bez wysiłku jakąś kolorowa śrubkę i korek. Dumny z eksperymentu, popędził ukryć się na swej skrzypiącej pryczy, gdzie w ciszy radował się nowym znaleziskiem. Teresa zabrała brudne naczynia i bez słowa oddaliła się w bezpieczność odległość, wyczuwając piętrzące się niepokoje Zbyszek po chciwym wylizaniu miski i ogarnięty nienawiścią wobec nachalnego spojrzenia psa.Gniewnym odruchem przepędził psa i zabrał się za swe majsterkowanie. Kręcąc swą małą główką, podobną do źle uskubanej kury, czynił komiczne miny i mamrocząc własne myśli, postanowił po dłuższym namyśle skontaktować zakończenia drutów z prądem. Sięgnął pordzewiałym, używanym kablem do gniazdka kontaktowego i szepcząc słowa ody do własnej odkrywczości zawył, głośno przeciągle
-Kurna, działaj wiertarko cholerna!- Zdążył zawołać przesadnie wyraźnie.Opatrzność Boża tymczasem czuwała, przezornie i w ostatnim momencie odrzuciła żywym ciałem Zbyszkiem w pachnące objęcia wystającego bzu, na tyle bezpiecznie i z małym natężeniem aby chronić przed wyrzuceniem przez otwarte okno,śmiertelnie przerażonego i zdziwionego małżonka Teresy. Z oddali nadbiegła wylękniona Krowiakowa i całując krzyż Jezusa, dziękowała klęcząc za ocalenie życia jej niezbyt rozumnego małżonka.
-Zostaw te złomowiska bo wyrzucę to na śmieci gdyż Bóg nie ma tyle cierpliwości co ja, następnym razem może być tragicznie-głos kobiety nabiegł szlochem i stosownym przerażeniem. Kobieta poderwała z podłogi większość niebezpiecznych przewodów i lekceważąc biadolenia i zaklinania swego "fachowego" męża całą masę niebezpiecznych rupieci umieściła daleko za oborą, nieopodal gnojowiska. Zbyszek usiadł zmartwiony na swych barłogach i strapiony, utulił swa małą główkę w zza długich kończynach dolnych. Zbyszek wieku był średniego, lecz fizyczna dorywcza praca na "czarno" przedwcześnie go postarzała. Był on wzrostu raczej wysokiego. W małej główce świeciły malutkie oczęta niedojrzałe jak u dziecka, nos olbrzymi, zgarbiony szpecił ptasią twarz mężczyzny. Włosy przerzedzone, płowo-siwe, słabo skrywały już zaawansowaną łysinę.Ręce za długie, jakby przyprawiane, odmawiały często podczas pracy współpracy i niezbyt były przydatne. Mało zaradne i nieskoordynowane w ruchach, jakby niedopasowane do całości. Nogi za długie, jakby bocianie, kroczyły nieco plącząc się podczas chodu.Całość sylwetki dopełniała komiczna kreatura, jakby namalowana akwarelą rękoma nieuzdolnionego plastycznie przedszkolaka.Miało się wrażenie że Stwórca był mocno niedysponowany wypuszczając na świat podobne stworzenie.
Mrok powoli otulał ziemię pierzyną wczesnego podwieczorka, zaś tuz przy niedomkniętym oknie, tkwiła szczupła postać Teresy ledwie oświetlona, słabym światłem z gołej żarówki, uwieszonej u wierzchołka sufitu. Trwając w zamyśleniu niewiasta usłyszała donośne odgłosy swych krów, zamieszkujących nieopodal ustawiona oborę.
-Pora dojenia-powiedziała półszeptem, niejako aby dodać sobie otuchy. Stojąc rozejrzała się nadzwyczaj ostrożnie i dojrzała gdzieś wysoko na horyzoncie, księżyc co srebrzył się w całej swej krasie, mieniąc się kolorami szlachetnego złota.Jakby pysznił się swym jestestwem, dumny ze swego przeznaczenia, eksponowania prawideł wyższych. Teresa wpatrując się w jego srebrną tarczę, poczuła nawet ukłucie zazdrości. Zazdrościła mu tej beztroski, swej mocy i twórczej siły, która zawdzięczał swemu hojnemu fatum Ona uboga kobieta, pędząca swój żywot w przestrachu, w niepewności jutra teraz nagle żal żywiła do Stwórcy, ze karze jej trwać w bezustannej niedoli, niepewnego jutra.Wiedziała, że w jej wcieleniu pewna jest tylko ciężka praca bez zapłaty i bez wdzięczności nawet słownej. Jej trudy uwierały i boleśnie raniły swoja realnością. Jej ucieczką stanowiły tylko modlitwy, skromne pienia zanoszone do Boga przebłagalne i pełne pokory, poddaństwa. Tchnięta nagle wewnętrznym impulsem a może siłę, poderwała zerdzewiałe wiadro, bezpośrednio z kranu zaczerpnęła tyle wody aby dopełnić całość i by niesiona woda się nie wylewała z wiadra. Dosypała jeszcze garść owsa i grysu do zawartości wiadra i pędem pobiegła do głodnych krów. Dotarła błyskawicznie do stajni, rozwarła na oścież ciężkie, dębowe drzwi. Jednak odór, który uderzał z wnętrza był niemal obezwładniający i męczył nozdrza swą, naturalną przetrawiona wonią. Teresa zbliżyła się do zwierząt, wiadro ustawiło pod nos raz jednej krowie, następnie sąsiadce tej starszej, która już żywot swój kończyła sprawiedliwie. Nad starszym zwierzęciem się pochyliła i niespodziewana czułość ogarnęła miękkie serce gospodyni.
-Lubię Was moje mućki, tyle w Was wdzięczności,tylko od Was otrzymuje,że daremno jej szukać u ludzi-głos kobiecy mówiący szeptem, zdradzał w swym rytmie nawet nutkę wzruszenia. Zwierzęta, usłyszawszy zacny komplement znienacka poderwały swe olbrzymie głowy wysoko dumnie i jednocześnie jakby ujrzały niewidzialną dłoń dyrygenta, i obie naraz ze swych gardeł wydobyły długą melodię, śpiewną basową jakby ludzką. Teresa z uśmiechem na ustach, wypadła ze stajni i naprędce zwinnie jakby otrzymała dodatkowa moc, w podskokach po drabinie podreptała na strych i stamtąd olbrzymie pokłady siana jęła wydostawać z ciemnego kąty, który nawet o tak późnej porze zdawał się bardziej jaśnieć niż za dnia. Z upodobaniem dogadzała dobrym apetytom swych krów, które niezdarnie i zachłannie pochłaniały naniesione pajdy siana. -Jeszcze przed pójściem spać należałoby mleka wydobyć z pęczniejących wymion krówek-kobieta metodycznie planowała. Znów ignorując swe zmęczenie, chwyciła za opróżnione wiadra, stojące nieopodal, zaraz też taborecik odwrócony do góry dnem wprawnie uchwyciła i starannie kończyła ostatni etap swych samotnie wyprawianych czynności. Księżyc rozświecił się intensywniej niż zazwyczaj a jego podświetlana , gęsta łuna nagle przedostawała się do wnętrza obory, przebijając się przez zaparowane okienko, teraz tylko wypełniające swą funkcję-okna na świat. Przyjemny łoskot padającego mleka i wypełniającego powierzchnie wiadra, dodatkowo radował ducha zapracowanej kobiety, a poświata, podobna do aureoli wydobywająca się z księżyca niejako uświęciła ten ostatni poryw kończącej się doby. Poczuła fizyczny, pulsujący ból w swych spracowanych kończynach, siły zdawały się już odmawiać posłuszeństwa jednakże w tym utrudzeniu odczuwała przedziwną moc i światło ducha. Była to jej codzienna ofiara składana na ołtarzu miłości i wdzięczności Bogu za dary natury. Teresę usypiał tenże dobrze jej znany rytm. Jeszcze chwile zerknęła ku srebrzącemu się księżycowi, jedynemu świadkowi jej codziennych wydarzeń. Księżyc w tym momencie jakby wypalił swa świetność i zdawał się czernić i wtapiać w atramentową czerń nocy. Po chwili usłyszała głośne i miarowe psie ujadanie, instynktownie krowy zastygły w oborze i odruchowo zaczęła je trema ogarniać, strach udzielił się także prawie już sennej kobiecie. Ujadanie psich melodii znów się nasiliło i z oddali słychać było zbliżające się odgłosy podobne do marszu jakiejś leśnej dziczyzny.
-Ki diabeł tu idzie?-Teresę ogarnął strach podobny do koszmaru. Trwała bowiem między jawa i snem i nie była pewna jaki stan obecnie bardziej przeważa. Tymczasem realność zdarzenia nabrała już realnych choć upiornych kształtów, zamieniając idącą postać w zmorę z krwi i kości sąsiadkę Jaszczurową. Napastniczka utkwiła złowieszczo tuz pod gęstym splotem utkanych misternie z nici pajęczych u wejścia do obory. Miało się wrażenie,że nawet pajączki sprzyjały Teresie, stawiając własną pułapkę i broniąc intruzowi dostępu do przerażonej gospodyni.Teresa obawiała się spojrzeć w kierunku tkwiącej tam zjawy, choć czuła intensywność jej palącego spojrzenie,
-Twój pies zagryzł mi kury, najładniejsze-gdakanie przybyłej postaci paliło nienawiścią. Teresa z przerażenia wtuliła się w swą starą mućką, od której w tym momencie czyste mleko czerpała a zwierzę jakby swym opasłym cielskiem usiłowało zabarykadować dostęp swej pani do Jaszczurowej. Tkwiła tak wtulona i nie zdolna spojrzeć w stronę wylewanych oskarżeń. Głos zjawy zawył znów zwierzęco i frazował kolejne zarzuty.
-Wasze psy bandyty mi zabili trzy indyki i te kurki, podam Was do kolegium-napastliwy tumult nie ustępował. Miało się wrażenie że trzymane w garści Jaszczurowej chude kury są całkiem żywe bo wydawały zdrowe gdakania, ruchy ich dziobów tłumione były kościstymi paluchami swej właścicielki. Wychudłe kury miały bowiem udawać martwe choć ich narastające ruchy brudnych łebków przeczyły śmierci i rwały się do życia. Lecz powstrzymywane przez złośliwą właścicielkę sprawiały wrażenie jedynie niewinnych zakładników .Przestraszona powstałym widokiem kobieta, poczęła modły do Boga nagle z dwojona siłą wydawać szeptem.
-Nie chciej odrzucać modlitwy tej bo Twej litości błagamy Cię-Teresę niemal ogarnął płacz jak u przerażonego dziecka schwytanego w paszcze lwa. Niebawem zaś stała się rzecz niezwykła bo stara krowina o nazwie Jagoda co do tej pory jakby niema była, jakby już jej czas na tym łez padole dobiegał końca, w tej chwili otrzymała niemożliwą moc. Niewytłumaczalnie czyny nastały bo znienacka wcale niepordzewiałe łańcuchy krepujące do tej pory ruchy starej zwierzyny same zdołały się wyswobodzić, wypuszczając na wolność i obdarzając ogromnym impetem niewinna starą krowę. Krowa ta podrywając kopyta, wydostawszy się z wnętrza obory naparła z całą mocą w oniemiałą zjawę Jaszczurową. Zjawa zaczęła się pospiesznie oddalać i wrzeszczeć wniebogłosy.
-Psychiczna krowa , psychiczna krowa- wyła ubodzona Jaszczurowa, wypuszczając ze swych objęć przyniesione rude kury, które nagle jakby zmartwychwstały bo biegły bezbłędnie i żwawo o własnych siłach w stronę zupełnie przeciwną niż ich obłąkana właścicielka.
-Ale kino-głos Teresy wyrażał tym razem niebywałą radość zmieszaną z ulgą.Krowa Jagoda zaś po swym nocnym galopie, dumna ze swej misji i w świetle srebrzystej tarczy księżyca, wyglądała jak młode ciele, powróciła do swego miejsca w oborze bardzo potulnie. Gospodyni zaś bardzo zmęczona,wracając do swej małej izdebki nie miała wątpliwości że to wcale nie był sen.
IV Rozdział .
Świt przyniósł spokój i blade ukojenie. Z oddali słychać było muzykę wykonywaną przez narastający wiatr, który uderzał o chwiejny plastik i żelazne sprzęty porzucane przypadkiem wokół podwórza- towary i podarunki dostarczone z zachodu i porzucone tutaj przez Zbyszka. Drzewa poruszały swe rozłożyste konary coraz silniej manifestując swą moc albo bezsilność wobec potęgi przyrody. Wiatr przemieszczał i rozrzucał słabsze i bezwolne zdobycze, którym natura sama nadawała swe przeznaczenie i kierunek swej wędrówki.Teresa spoglądała z zaciekawieniem na siłę witalną głosu przyrody i w zadumie obserwowała kołyszące się korony kasztanowca, majestatycznie poruszane jakby jej samej ukłon oddawały. Przyjazne czuby drzew uchylały i prezentowały w całej okazałości na wysokość oczu Teresy misternie utkane przez drozdy malutkie gniazdeczka. Teresę rozczulał ów widok. Tchnięta swym nieomylnym wewnętrznym impulsem pognała w stronę dobiegającego z południa wiatru.Stanęła w cieniu kasztanowca a jej twarz smagały puszyste konary liści. Nasłuchiwała melodii i szumu wiatru tkliwego i uzdrawiającego w swym jednostajnym rytmie. Wtem usłyszała odgłos żałosny i nie dający się zidentyfikować ani umiejscowić. Rozejrzała się zaciekawiona w poszukiwaniu źródła głosu, który zrazu przeszedł w bolesny skowyt. Dźwięk stał się jeszcze donośniejszy i jakby walczący o przetrwanie jakby od siły jego głosu zależało przeżycie jego właściciela. Kobieta czyniła kilka kroków w kierunku tlącego się błagania. Zauważyła tuz obok na wzniesieniu gęstych i upiornie wyrośniętych pokrzyw leżącego porzuconego kura, który z pewnością byłby,dumnym wiejskim kogutem, gdyby zechciał ożyć. Kobietę ogarnęły olbrzymie pokłady współczucia i niewysłowionego miłosierdzia. Bez namysłu, kłaniając się sprawdziła puls zwierzęciu. Kur ledwie żył, istniał dzięki sile woli, która gasła w nim w miarę swego cierpienia. Kobieta starannie pogładziła porzucone zwierze i w porywie miłości, utuliła je jak matka tuli niemowlę. Kogut okazując swą wdzięczność zapiał przeciągle jakby go niespodziewane wyróżnienie nobilitowało.Teresa spojrzała na to zdane na nią samą, bezbronne stworzenie, wychudłe, młode, mocno umęczone, patrzące w nią z przestrachem oczętami podobnymi do malutkich paciorków. Niewiasta niezmiernie ostrożnie badała każdy fragment ciała poszkodowanego. W samą porę dostrzegła otwarte złamanie tuz nad rogową ostrogą na stopie rannego. Nie tracąc czasu, ani zimnej krwi i zachowując precyzję godną ofiarnego chirurga, kobieta przystąpiła do prowizorycznej operacji. Zwinnymi, płynnymi ruchami delikatnych dłoni, wiedziona bezbłędnym impulsem uzdrowiciela,dokonywała heroicznej czynności przywrócenia życia, stworzeniu tkwiącemu na granicy śmierci. Fachowo oszacowała iż znaleziony od dłuższego czasu nie przyjmował pokarmu, został bowiem bezdusznie porzucony na pewna śmierć. Z trudem opanowała cisnące się do jej czułego serca wzruszenie. Szczelnie utuliła gasnące życie, porzuconej istoty jakby pragnęła je instynktownie ochronić przed okrucieństwem świata.Nasłuchiwała z lękiem, w milczeniu marnego pulsu zwierzęcia, co rusz je utulając i siłą woli nadając mu siły do przeżycia. Z razu dobiegały ją miarowe i nerwowe kroki zbliżające się ku niej. Bez spoglądania wstecz, rozpoznała do kogo ten drapieżny chód należy. -Tereska rozumu Ci odjęła na starość, zakop to paskudztwo bo rosołu z tego nie będzie-bezduszny głos należący do Zdycha, uderzał we wrażliwe struny jego dobrodusznej żony. Teresa trzymała w objęciach bezbronne zwierzę, które w odpowiedzi nagle zatrzepotało swym lichym upierzeniem i cicho załkało. Zbigniew dziwacznie przebrany w czerwony damski płacz i zbyt szerokie spodnie w dłoniach dzierżył olbrzymią , niedopinającą się walizę podróżną, związaną niedbale prowizorycznymi łańcuchami ulepionymi ze starych sznurówek. Teresa westchnęła z zażenowania bo domyśliła się że wszystkie jej trzewiki mąż zdołał ogołocić z potrzebnych wiązadeł po ty by swój dobytek eksportowy jako tako zapakować. Zbyszek z wyższością spojrzał jeszcze na swa żonę zajętą, przywracaniem życia chudemu kogutowi.
-Jadę do pracy do Moskwy tam będę miał niebo, a Ty wariatko pieścisz jakieś paskudne ptactwo, zamiast chwycić się lepszej roboty- Zbigniew zakpił mściwie,
-Nie będę marnował czasu na głupie gadanie z Tobą, bo mi autobus odjedzie -mężczyzna chwycił rozwalająca się walizę, z której wypadały już stare kalesony i dziurawy niegustowny surdut. Pognał w stronę przystanku autobusowego, nie zaszczycając swej żony nawet przelotnym spojrzeniem i gubiąc po drodze niektóre części swej garderoby. Teresa ucieszona, podeszła ukradkiem ku zapomnianym częściom ubrania i w swym namyśle podumała o przydatności miękkich łachmanów. Z owych szmat uczyniła ciepłe gniazdo dla cierpiącego kura. Zwierzę starannie zaniosła i ułożyła w swej izbie obok kaflowego pieca, a z niedowiezionych rajtek męża wykonała ciepłe łoże a surdut przysłużył się za nakrycie wątłego jestestwa koguciego. Jednym susem wybawicielka pognała do piwnicy i stamtąd w garści najlepsze ziarna owsa wydobyła z wnętrza przepastnego wora i jęła nimi karmić ziarenko za ziarenkiem wprost i subtelnie do mizernego dzioba kura. Popychała żarliwie każde ziarenko, następnie chwyciła za pajdy chleba ułożone na stole i nimi zamierzała wypełniać wychudzony kufer koguci. Z każdym połkniętym ziarnem, z każdy następnym czułym gestem dobrodziejki, wracało tchnienie i nadzieja w uratowanie życia, porzuconemu kogutkowi.
-Musze Ci dać wyjątkowe imię, wiem jako ze zostałeś cudownie odnaleziony, nazwę Cię Antoś-dumnie i czule modulowała swój głos jego wybawicielka. Wtem niespodziewanie, ów szczelnie ukryty kur, czystko, cicho a prawie ślicznie zapiał.
-Kukurykuuuuuuuuuu - była to radosna aria, jakiej jeszcze, wyczulone ucho Teresy nie słyszało. Przyjaźń została zawarta. Gdy tak w milczeniu gładziła budzące się i uratowane życie, wtem usłyszała z odległej izby alarmujący dzwonek telefonu stacjonarnego. Niespiesznie pobiegła w kierunku natarczywego dzwonka, licząc na to ze dzwoniący zaprzestanie alarmu. Ciężko dysząc policzyła na głos do dziesięciu i z niechęcią chwyciła za słuchawkę telefonu i niezbyt uprzejmie zaczęła.
-Czego tam?-głos Teresy wyrażał niechęć i nutkę złego przeczucia.
-Tu Komenda Policji w Kurzej Woli-tubalny męski głos odwzajemniał niechęć. -Zastałem panią Teresę?Jest pani pilnie proszona o wstawienie się dziś na Komendzie Policji- policjant jednym tchem wymówił wyuczoną formułkę. Głos Teresy zadrżał powodowany strachem i rosnącym przerażeniem.
-Taa, będę zaraz, przyjadę rowerem-odparła. Usłyszała niebawem dźwięk odkładanej słuchawki. Jej duszę zalała fala goryczy. Niechętnie oderwała wzrok od uratowanego kura. Upiła szklankę ukwaszonego mleka, którego rankiem zapomniała spożyć.Zaczerpnęła jeszcze jedną porcję z aluminiowego garnka i wypiła duszkiem jeszcze dwie takie same porcje. Jej szczupłą twarz okalały teraz białe wąsy. W pospiechu chwyciła za trzymany w szkatułce różaniec, by dodać sobie otuchy i przyodziewając się o zeszłoroczne palto, popędziła po swój niezawodny środek lokomocji-bardzo wysłużony rower damkę. Usadowiła się naprędce na nisko osadzone siodło i parła w kierunku niespodziewanego wezwania, w duchu wymieniając swe ulubione modły. Wiatr tym razem sprzyjał jej wędrówce bo dął w kierunku tym samym co obrany cel. Dotarła przed umówionym czasem, rower ustawiła obok szarego, budzącego grozę budynku. Ściskając w dłoni ukryty w kieszeni różaniec, dysząc zmęczeniem skierowała się bezbłędnie pod pierwsze przypadkowe wejście, tam została gestem przez olbrzymiego człowieka,groźnie wyglądającego zaproszona do ukrytej gdzieś w suterenach niewielkiej komórki. Pchnęła ciężkie, dębowe drzwi, a w jej nozdrza uderzył odór potu zmieszany z odorem palonych papierosów. W malutkim pomieszczeniu, wśród gęstych kłębów dymów siedziała młoda blondynka w mundurze policyjnym, dziwacznie umalowana. Jej przerysowany makijaż komicznie uwydatniał niemal końską urodę młodej policjantki. W głębi wąskiego pomieszczenia sterczał wysoki barczysty policjant, o surowej twarzy jakby wykutej w kamieniu. Urzędowo ogarnął surowym spojrzeniem drobną postać Teresy i ogromną dłonią wskazał na mały taboret. Teresa niechętnie zajęła niewygodne miejsce na skrzypiącym stołku.
-Została tu pani wezwana, jak się pani z pewnością domyśla... chodzi o podpalenie wy... to znaczy wyjściowej toalety państwa Jaszczurów-kamienna twarz policjanta nie zdradzała żadnych emocji. Za to młoda policjantka z trudem hamowała napierającą nań wesołość.
-To jakiś absurd, Bóg mi świadkiem, że jestem niewinna. Co mi jakiś wychodek szkodzi? Niech by se stał i śmierdział. Co za durne zarzuty na litość Boską!- głos Teresy niemal płonął gniewem.
-Zostanie wszczęte postępowanie i zostaną powołani i biegle i się okaże kto zawinił-kamienna twarz otyłego mężczyzny nawet nie drgnęła. Powstałą cisze zagłuszał jednostajny stukot maszyny do pisania. Szczupła blondynka nagle wybuchła niestosownym śmiechem a jej przełożony niespodziewanie wydał komiczny rechot a jego twarz poczerwieniała niezdrowo, jakby od dawien dawna nie poddawał się spontanicznej reakcji.
-Niech się pani nie martwi, nic pani nie grozi to nie pierwsza skarga złożona na panią przez Mścisława Jaszczura -tubalny głos policjanta na powrót stał się bez wyrazu. Teresa poczuła prawie natychmiastową ulgę, radość przyjemnie radowała jej skołatane nerwy.
-Bóg zapłać, będę się za Państwa modlić-wdzięcznie odparła wezwana. -Proszę w najbliższych dniach się spodziewać biegłych będą oni szacować miejsce strat i mogą tez rozmawiać ze świadkami-ostrzegał z powagą starszy policjant. Teresa bez słowa odeszła mijając po drodze dumnych pracowników mundurowych z wyższością spoglądających na siebie wzajemnie. Kobieta śpiesznie pognała przed siebie, ze świeżego powietrza chłodnego dnia, zaczerpnęła potrzebną otuchę. Popędziła po swój rower, dosiadła go, powoli posuwała się w cieniu rosnących wierzb. Trawiła w sercu niedorzeczność ludzkiej podłości. Dumała nad ludzką nikczemnością, dla której zrozumienia nigdy nie odnajdywała Tymczasem jej stary wuj, dopiero powrócił ze swych samotnych i ulubionych bo pieszych wędrówek. W dłoni dzierżył mało przydatne pakunki. Wrócił dziś znacznie szybciej ze swych pieszych przechadzek bo głód go znienacka zmógł. Swe siermiężne kroki skierował wprost do kuchni, gdzie z pewnością liczył na ugotowany przez siostrzenicę obiad. Wpadł do przytulnego pomieszczenia, które nie nosiło nawet śladu spożywanego obiadu.Ujrzał pustą szklankę po wypitym mleku, w brzuchu między kiszkami poczuł głośne burczenie.Sprawnie zaś przyniesione znaleziska ułożył pod własną wersalkę i nacierając ręce, począł przeszukiwać lodówkę.Chwycił za pajdę sera i zachłannie upychał swą bezzębną szczękę, trzymanym kurczowo twarogiem. Posłyszał nagle kwilenie, które przeszło zrazu w głośne, zdrowiejące pomrukiwanie.
-O kurka, kogucik-stary wuj zaśmiał się do zastałego widoku. -
Zrobię z Ciebie koguciku porządny rosół- wlepił swój wzrok w bezbronne stworzenie, jego starcza gęba rozwarła się na oścież a z niej wypadła przeżuta część sera, która upadła wprost do dzioba wybudzonego ze śpiączki koguta. Stary chaotycznie począł czynić przygotowania do obiadu, zamierzał ubiec i zawstydzić Teresę i przyrządzić sprytny posiłek z wylegującego się kura. Ciężkim tupaniem wymaszerował do piwnicy, tam przepychając się ze stadem wybudzonych i gdakających kur, planował dostać się do narzędzi zbrodni, którymi z okazji świąt i niedzieli pozbawiał żywota dowolne ptactwo. Drób wybierał losowo, wybierał to co akurat napatoczyło się na drodze nienasyconemu staremu.Dostrzegł w mroku piwnicy ponad tuzin kur i kurcząt, okrakiem wykonując tor z przeszkodami, mijając drób przedarł się do ukrytego na dnie szafy schowka. Tam wymacał tępe noże i denaturat.
-Mam, zaraz będę miał rosół jak się patrzy-radował się do swych myśli starszy jegomość. Wtem posłyszał cudze kroki, skoczne, szybkie wyraźnie nadchodzące. Podskoczył bo usłyszał głośny dźwięk podobny do odkładanie roweru.
-Kogo tam niesie?-stary zawołał nie bez lęku a jego ochrypły głos niósł się echem po pustym wnętrzu sutereny. -Kogo się. się?- odpowiedziało mu echo. Drzwi do wnętrza pomieszczenia, rozwarły się na oścież wydając głośne, upiorne skrzypnięcie. Wraz z nim do piwnicy przedostało się uderzająco jasne światło, a zaduch piwniczny zachłannie pochłaniał świeżość pochodzącą z zewnątrz.Straszy wstrzymał oddech jakby z obawy ze świeży powiew wiatru wchłonie także i jego postać i pozbawi bezpiecznego, pewnego schronienia.Zasapał i nerwowo zamrugał ciężkimi powiekami. Zastany widok brał za majaki zmęczenia.Serce dziadka dudniło przestrachem.
-Ambroży, litości coś tak zbladł jakbyś ducha zobaczył?-Teresa mierzyła zastygłą przestrachem postać starego wuja, w dłoniach dzierżącego długi, tępy nóż i wściekle fioletowa ciecz do połowy wypełniającą butelkę po wódce.
-O Boże Tylko nie mojego Antosia!- głos Teresy łamał się przestrachem. Kobieta chaotycznie najpierw kręciła się wokół własnej osi, usiłując zapanować nad złowrogim przeczuciem i z trudem panowała nad ogarniającym ją gniewem. Butelkę z denaturatem, staremu wyrwała i z wrzaskiem wyrzuciła do nieopodal znajdującego się kosza na śmieci. Noża wuj nie pozwolił sobie wytracić, trzymał go mocno w swych żylastych dłoniach.Wuj patrzył bez słowa z litością na siostrzenicę walecznie biegnącą przed siebie, która w galopie gubiła swe pozbawione sznurowadeł trzewiki. A jej drobna postać błyskawicznie ginęła w mroku piwnicy, w asyście głośnego gdakania mijanych kur .Kobieta bosą stopą uderzyła w tekturową przeszkodę i błyskawicznie pognała do pomieszczenia kuchennego gdzie spodziewała się zastać uratowanego kura. Był, oddychał miarowo, okryty niemal zupełnie tym samym surdutem.Chwyciła to bezbronne stworzenie i pomknęła do kryjówki, należącej do jej męża, który ku radości swej żony, pędził swobodny żywot gdzieś daleko na robotach na zachodzie. Obejrzała z niechęcią opuszczone pomieszczenie męża;drażniły jej źrenice; rozrzucona w nieładzie odzież i podarte skarpety. Zastała otwarte szuflady na oścież, z każdej wystawały nieaktualne już niezapłacone i zapłacone rachunki oraz zbędne rzeczy o przedawnionej ważności. Wysuszone kwiaty porozstawiane bez ładu na parapetach i wystające badyle doniczkowe, domagały się wody i opieki. Ustawiła na miękkim dywanie uratowanego kura i pognała naprędce do kuchni po chlebek dla niego. Z niezwykła siłą i determinacją gorliwego żołnierza, czynności domowe dziś czyniła nadzwyczaj starannie, bez ociągania i jakby z większa ochotą i cierpliwością. Obiad niebawem przyszykowała pachnący i wykwitnie smaczny. Zużyła same warzywa i jajek kilka, wyczarowała proste i dogadzające podniebieniu danie.Wuj kilkakrotnie po dokładkę sięgał i z gara głębokiego wyjmował dla siebie gęste warzywa.Mlaskał i cieszył się z uczty tak przyrządzonej. Tymczasem kogucik w sąsiednim pokoju kuracji kosztował i z chwila każdą następną do zdrowia powracał, czym radował miękkie serce swej gospodyni.
V Rozdział.
Dzień następny przyszedł wraz ze skwarem gorąca i coraz to nową porcją wczesnoletnich upałów. Gdzieś w oddali słychać było śliczne i wyszukane melodie drozda. Każda następna nie powtarzała rytmu, inaczej snuła melodię, zdawało się że i ptaki cieszą się z nastania Święta Bożego Ciała. Teresę także radowały i śpiewnie nastawiały odświętne chwilę. Naszykowała, kwiecista i zwiewną sukienkę, dopasowała pod kolor tulipanów brązowe czółenka. Torebkę ze skaju dostroiła do stroju i w garści trzymała. Włosy naszykowała paradnie aż nazbyt, bo misterna fryzura zdawało się w aureolę chciała się przeobrazić. Tak przygotowana, lekkim chodem prawie tanecznie wuja Ambrożego wylewnie pożegnała,pouczyła cierpliwie do postępowania należytego na czas jej nieobecności w gospodarstwie. Przezornie na klucz zamknęła uratowanego kuracjusza Antosia w pokoju obok, okno mu wcześniej lekko przychyliła aby mu śpiew ptaków rozweselał powrót do zdrowia. Ustawiła spore porcje żywności tuż obok wezgłowia rekonwalescenta. Dumna ze swej zaradności, przeżegnała się dwa razy nabożnie i pieszo do Kościoła na rozpoczynające się nabożeństwo zmierzała. Parła przed siebie, samotnie i żwawo a jej strojna suknie przyjemnie przy skromnym wietrze łomotała. Kobieta spoglądała na rozłożyste pagórki, bujną roślinnością podszyte, jej nozdrza przyjemnie drażniły zapachy rozsiewane przez kwitnące jaśminy. Patrzyła na mijane okolice lecz wcale je nie podziwiała bo znała je już na pamięć.Wtem przystanęła przy rozświetlonym i paradnie udekorowanym obrazie Bogurodzicy. Jej oczy napełniły się łzami wzruszenia.Kroczyła dalej dumnie aż ujrzała olbrzymia wieżę kościoła i tam się udała. Zewsząd napływały powodzie różnorakich wiernych paradnie przyodzianych. Maszerowały tez dzieci ubrane na ludowo i ukwiecone odświętnie. Zewsząd biły dzwony potężnie jakby moc nadprzyrodzoną posiadały. Teresa zmieszała się z tłumem i z nimi napierała na rozpoczęte już nabożeństwo. Upajały ją śpiewy uroczyste i nabożne, w każdy wsłuchiwała się duszą cała i uczestniczyła nazbyt poważnie. Gdy już śpiewy przycichły a msza święta za szybko dobiegła końca, duchowni z Monstrancją pod baldachimem zmierzali do ołtarzy czterech,ich pochód znaczyły wonie cokolwiek podniosłe i napełnione kadzidłem. Organista rozpoczął ulubioną pieśń Teresy "Zróbcie Mu miejsce Pan idzie z Nieba..."Pobożny lud wypychał wnętrze Świątyni i z wolno przesuwał się w stronę odległych pól. Pieśni uroczyste niosły się wraz z powolnym poruszeniem wiernych. Tłum nieprzerwany zdawał się nie kończyć wcale.Teresa kroczyła gdzieś z wolna pośrodku. Jej dusza radowała się wielce a lica płonęły zachwytem. Podziwiała dzieci zajęte sypaniem kwiatów, rozdzwonione i roześmiane promiennie i czysto. Oglądała niekiedy z ledwie tłumionym zachwytem ślicznie przystrojone dróżki. Zewsząd powiewały kolorowe wstążki co chciały się do tęczy upodobnić. Wietrzyk lekko i ostrożnie powiewał jakby mu zależało na tym by misterne robótki do dekoracji przeznaczone nieco poruszyć, roztańczyć i dodać im odświętnego powabu. Niski, ochrypły głos organisty wyśpiewując czyste hymny pochwalne, niekiedy łamał się fałszem jakby go wzruszenie chwytało za gardło a może drażniły go wonie mocnego kadzenia.Dookoła kroczyły noga za nogą kobiece postacie, raczej starsze i bardziej pochyłe. Z rzadka z tłumu dało się uchwycić młodzież bądź co młodsze damy. Jeżeli z tłumu wyróżniała się choćby urodą młodsza niewiasta, wtedy jej myśli i zachowanie wcale nie zdradzało skupienia. Zdawało się, iż głaszcze swe stroje, dekolt wypina, wytęża swe wdzięki i pyszni się swą młodością. Teresa niezbyt przychylnie widziała pobożność u młodych. Raziły jej skrytą dusze; powierzchowne i z obowiązku wykonywane praktyki religijne. Rozmodlona dusza Teresa głębszego znaczenia poszukiwała. Na otaczający ją gęsty tłum z grzeczności patrzyła,rozglądała się tylko wtedy gdy paliły jej skromne lica cudze zaciekawienia. Rozległy pochód zamykała para dziwacznych, odmiennych postaci. Stanowili je państwo Jaszczurowie. Obydwoje w zimowe kożuchy szczelnie przyodziani. Żona Jaszczurowa obok zimowego, spłowiałego kożucha, przebrana była w kalesony koloru jaskrawożółt
Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)
Dodaj komentarz