• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

Słowa malowane życiem.

Mój blog będzie dotyczył życia. Znajdują się tu słowa życiowe, o życiu i za życiem.

Kalendarz

pn wt sr cz pt so nd
29 30 01 02 03 04 05
06 07 08 09 10 11 12
13 14 15 16 17 18 19
20 21 22 23 24 25 26
27 28 29 30 31 01 02

Strony

  • Strona główna
  • Księga gości

Archiwum

  • Marzec 2025
  • Luty 2025
  • Październik 2024
  • Lipiec 2024
  • Czerwiec 2024
  • Luty 2024
  • Wrzesień 2023
  • Czerwiec 2023
  • Luty 2023
  • Listopad 2022
  • Wrzesień 2022
  • Sierpień 2022
  • Maj 2022
  • Luty 2022
  • Styczeń 2022
  • Wrzesień 2021
  • Sierpień 2021
  • Kwiecień 2021
  • Styczeń 2021
  • Wrzesień 2020
  • Sierpień 2020
  • Lipiec 2020
  • Czerwiec 2020
  • Marzec 2020
  • Luty 2020
  • Listopad 2019
  • Wrzesień 2019
  • Sierpień 2019
  • Maj 2019

Najnowsze wpisy, strona 8


< 1 2 3 4 5 6 7 8 9 >

wiersze rozmaite

"Wspominam'

 

Pamietam Ciebie skrytu w polu wietrze.

Czy są tam snosnowe bory i łąki jeszcze.

Słońcem złocone kaczeńce,potoki bystre.

Słowa pełne otuchy, gesty czułe i czyste

 

 Nie masz tych chmur co niosły powiew.

Słońca promieni brak co muskały smiech

 Majowy gaj drżał ciepłem i echem ciał.

Tamten czas rozrtaczał czar tęczą barw.

 

Chwytasz w dłonie wyblakłe wspomnienia.

Do serca tulisz łzawe nocą westchnienia.

Nie ma ciebie, którys połykał mój wzrok.

Ciebie,który mamiłes zmysły w blogi ton.

 

 Nie ma tych obłoków co tańczyły razem.

Brak twoich wspomnień i wielkich zdań.

Ciebie juz nie ma, swiat toczy się sam.

Sercem malowany obraz z rozbitych ram.

 

 

"Za Twoje Chryste konanie...

 

Chrystusie, codzień grzechami biczowany.

Ludzkimi wystepkami po Twarzy smagany.

Post wielki,Krzyźową drogę i Gorzkie żale.

Niewdzięczny lud nie przeżywa już wacale

 

Upadasz po to by byc bliżej grzesznika.

Ty Miłosc hojnie rozdajesz, lud Cie unika.

Dzis nie ociera łez wspołczesna Weronika

Brakuje swiętego Szymona,Ty sam utykasz

 

Kroczysz przy nas Zbawicielu obnażany.

 Do niewiernego otwierasz Boskie ramię

 Codzień z miłosci umierasz Ty za mnie

 Lud występny zadaje Bogu bolesne rany.

 

Po cichu, niewidzialny Ofiarujesz siebie.

Karmisz,poisz nas dobrocią żywy Chlebie.

Jestes gdy trwam w rozpaczy i potrzebie.

Pragniemy żyć z Tobą w miłosci, w Niebie.

 

 

"Nie odeszłas"

Nie odeszłas, jestes przy nas bardziej,bliżej.

Jakbys dopiero tuż zamieszkała lecz ciszej.

Wiatr w Twoj obecnosci cichnie wsłuchany.

Uschły storczyk przy Tobie zakwita barwnie.

 

Zabierzcie rozpustne wesela i puste bale.

Zbytki doczesne nie przydadzą się wcale.

Nie składajcie sobie nawzajem wieczerzy 

W uczciwą przysługę innych nie uwierzę.

 

Żywot upływa i nic juz nie jest takie same

Pojmuje ten, kto odprowadzał swą mamę.

Dzis szloch w duszy ukojenie zna czyste.

Gwiazdy bliżej lsnią i niebo mniej mgliste.

 

Ptaki ckliwie ćwierkają tam gdzie bywałas.

Motyle całują pąki, które w bółu sadzałas.

Zwierzyna tęskni i wyczekuję Cie jeszcze.

Ciepły usmiech słońca swiadczy, że Jestes

 

 

 'Smagani życzeniami"

Życzenia niech popłyną z szczerego serca .

I już nie zaznamy wsród ludu chłodu cienia

Siegamy myslą do gwiazd i słyszymy trwanie.

Zgłebiamy duszą nieboskłon,tchnąc wybranie.

 

Życzmy innym tego co dla siebie pragniemy.

A wtedy i my żywi do życzen powstaniemy

Niesmy pociechę utkaną ze złotej  dobroci.

Nie patrzmy wilkiem,wyzbyjmy sie złosci..

 

Życzyłbys aby w człowieku widzieć duszę.

Widzieć czy jego serce nie zrywają katusze.

Wiedziec czy jego słowa nie trącą fałszem.

Odróżnić skryte zło od dobra już na zawsze.

 

Życzyłbys  aby wsród bezdusznego tłumu.

Nie stracic człowieczeństwa ani rozumu.

A gdy skazany zostaniesz za życzliwosć.

Zostawisz po sobie niesmiertelną milosc..

 

"Nie zaznamy.."'

Pozbaw mnie mętnej goryczy i żalu,

Dodaj memu sercu miłującego żaru.

Niech już nie płacze i nie rozpaczam.

Sięgam swiatła gór i się nie staczam.

 

Gorzkie łzy znaczą się kolorem tęczy.

Żaden uraz,skowyt mnie nie zmęczy.

Wiatr rozwieje troski co duszy ciazyły

Słońce otuli mysli promieniem żywym

 

Opadnie mgła co okryła ranne zorza.

Powstaną lasy, szmaragdowe morza

Zatańczą źdźbła traw,fale złotych zbóż.

I suchy chwast uzyska czar piwoni,róż.

 

Osuszę złe cierpienie wilgotnych rzęs.

Bóle, frasunki przekuję w daleki sens.

Gwiazdy zaswiecą w ciemnosci dusz.

Nie zaznamy otchłani mroku nigdy już.

 

 

"Gdzie miłosc?"

 

Gdzie skryła się miłosc obiecana?

Dostrzegasz tęskny smutek zadany.

Gdzie radosc i czułosc namalowana?

Nie masz uczuć, została w sercu rana.

 

Czy przychodzi miłosc i czy powraca?

Czy jest dzikim zmysłem co się zatraca.

Miłosc z twoich marzeń kłamie jak z nut.

Ocieka twym płaczem i karmi  twój trud.

 

Nie znam miłosci bo jej głupcy brawo biją.

Piesni fałszywe składają jej i na umór piją 

Idą na szafot ci co niesli jej ciche wyznanie

 Wierzysz ty w miłosc którą nie zastaniesz?.

 

Tłamsisz ją w swej duszy i wołasz o więcej.

Zamiast spełnienia, rozpaczasz ty czesciej.

Nie czekaj na miłosc bo ona o tobie pamięta.

Nadejdzie i zostanie Nieskończona i Swieta.

 

 

 

 

"Dokąd zmierza życie bez celu?"

 

Dokąd zmierza życie bez celu kniei?

Niedoli losu jakiego inni by nie chcieli.

Tobie dane są udręki i niespełnienia.

Nic nie znaczą twoje skryte życzenia.

 

Nie masz nic prócz mysli poddanych.

Wiatrem słów nikczemnie nadawanych.

Błyskawicą ognia porywu zgniewanych,

Chmurą zachodu,deszczem spłakanych

 

Jak żyć gdy nadzieja do drzwi nie puka?

Jak snić gdy sny odnoszą się do łkań?

Jak gnać gdy cel oddala i umyka w dal?

Jak trwać gdy utrwala się fałszywy takt?

 

Życie rozwiewaj smutki i uciechy w raz.

By trafiło do rąk obu,po równo i na czas.

By ci co rozpoczynają wędrówki szlak.

Nie żałowali gdy nastąpi wyprawy kres.

 

 

"By żyć się dało"

Pozwól o kruche życie być znosne.

By trwanie nie było żalem zasobne.

By inni nie szydzili z nas słabszych.

By my opuszczeni, nie czuli się sami

 

Życie ty się przytrafiasz bez pytania.

Bez zgody, bez zapowiedzi zesłania.

Zmiłuj się o życie i ratuj duszę całą.

By wypatrywania kresu nie chciało.

 

Przemija niezwłocznie to co najmilsze.

Lichy żywot tego co sercu najbliższe.

Gorycz rozsiada się zawsze za długo.

Stajesz się dla poniżeń wiernym sługą

 

Nadziejo wskazuj swiatełko w tunelu.

Motyle rozsyłajcie wiarę przyjaciołom.

Słowiki przynoscie trele bliskie duszy

Wiatry wskazujcie dobry bieg podróży

 

 

"Niech przeminie" 

Niechaj przeminie to co gnębi i boli.

Tak, czas przeszły wybija dla niedoli

Co nam zabierało pociechę i nadzieję.

Niechaj płacz z cierpienia się zasmieje.

 

Przemijaj przykra chwilo pełna strachu.

I nie zostawiaj po sobie ni rysy ni znaku.

Uciekaj smutny i gorzki cieniu z obiegu.

Rozpacz padnij na kolana w przedbiegu,

 

Cofnij się naprzykrzające złe zdarzenie.

Płyń rzeko łez tam gdzie lgną życzenia.

Tam gdzie przykrosci z pokora są obce.

Gdzie zbytki opływają w złote surowce.

 

Niech żywot każdego,drugą stronę ma

Nie po równo lecz hojnie monetę poda.

Bo to co przemija już nigdy nie powraca.

I radosc i smutek swe znaczenie stracą.

 

 

' Do Matki naszej"

Do Matki wszelkich sierot i wdów.

Do Matki po pociechę trwamy znów.

Ona jest najbardziej nasza a my Jej.

Piękna,cicha, dobra-zaufać Jej chciej.

 

Gdy łkań zdrój nie dawał sercu drgać.

Gdy zamiast spokoju, żal się wkradł.

Gdy gniew rozumowi postradał mowę 

Gdy złe mysli rozrywały zbolały głowę,

 

Nie opuszczaj nas Matko my słudzy Twoi.

Nic nie zdołamy bez Twej Nieskalanej Zbroi

Daj nam odwagę istnieć godnie, na trzeżwo.

Posłuchaj naszych błagań,kornych wezwań.

 

 Spraw by dla każdego starczyło serca Matki

 By nikt nie zaznał opuszczenia i niedostatku.

 Spraw by życie nie znaczyło się cierpieniem.

I by moje i twoje istnienie nie było nadaremne.

 

 

 

 

 

 

'Wyrwę iskrę nadziei"

Snuli odebrać nadzieję, smutek rozdawali .

Szydzili, kłamali,czystą rozpacz zadawali.

Z oczu łzy po twarzy mkną,ludzka zasługa.

Udawane współczucie, wam szczera obłuda

 

Wbrew złym sądom,gnam, pieszo,samotnie.

Wyrywam dla siebie słowa otuchy stokrotnie.

Walczę z wiatrami, wsród ulewnych deszczy,

Znoszę ciosy gdy chmurny głos zło wieszczy.

 

Podnoszę się rychlej z upadku by dalej gnać,

 By z okowów pokonania swiatłe ziarno siać.

 Pod rękę z losem nieprzychylnym toczę spór

 Dźwigam na opadłych piersiach tułaczy trud.

 

Księżyc bezradny chce o cos spytać jeszcze .

 W milczeniu nasłuchuję cykania swierszczy.

 Co to miłosc? Słowo to każde serce zajmuje.

Miłosc  jest tym czego wsród ludzi brakuje.

 

 

 

 " Do stołu zasiedli..:"

 

Do stołu goscie zasiedli a jednak nie razem.

Niegdys sobie bliscy, dzis  przybyli z urazem.

Zjadają dania zubożałe ze smaku i godnosci

A dusza rwie się nikczemnie ku goscinnosci.

 

Chmury straszą gradem i rychłym rozstaniem.

Zamiast dobroci rozsiadło się złe mniemanie.

Stoły od przesytu jadła polem bitwy się staną.

Bliźni odejdzie z niezabliźnioną i krwawą raną.

 

 Wiatr rozwieje dzieje które lżejsze były sercu.

Zas burze i błyskawice widoczne są w deszczu.

 Słońce nie zachodzi nad gniewem ani goryczą.

Dni wypełnione krzywdą tylko płaczem krzyczą.

 

Zasiądźmy do stołu i rozsmakujmy się nadzieją.

Spójrzmy w niebo, ujrzymy cuda,które istnieją.

Chleb podzielmy po równo pomiędzy braćmi.

By sielanek nie szukać posród starych basni.

 

 

'Osacza mnie zgraja.."

 

Osacza mnie zgraja złoczyńców.

Bez serca ,bez duszy odmieńców

Nikt dobra.nikt nadziei nie podaje

Ileż smutku i ran na ziemi zostaje.

 

Osacza mnie zgraja rozpustników.

Bez pokuty i wstydu grzeszników.

Trwają w pustym dostatku i żalu.

Gromadzą uciechy,których im mało

 

Osacza mnie zgraja niewolników.

Uwiązanych do swych srebrników

Głuchych na cudze łaknie i płacz.

Chromych by pociechę dalej niesc.

 

 Osacza mnie zgraja nikczemników.

Ich wsród ludzi zbyt tłoczno, bez liku.

Ci nie znają powodu swego trwania.

Ci mają pyszne o sobie mniemania

 

 

Nikt nigdy..

Odkąd sięga ma pamięć odległa.

Dokąd zabierała mnie mysl uległa.

Do snu nie koiły mnie ciche dźwięki

Oczy zamykały obrazy pełne udręki

 

Nikt mi słów czułych nie przydawał

Nikt przy sercu nadziei nie zadawał.

Nie było żywego co by zaprowadził.

Wszelkie wyboje za mnie wygładził.

 

Nikt nie pochylał się do mych łkań

Nikt pierwszy nie podawał mi dłoń.

Nie zaznałem wcale dobra lichego.

Nie znam słowa ludu wdzięcznego.

 

Miłosc to niezdobyte,obce obszary

Przyjaźni- nie ukazano mi jej wcale.

Okruchy chleba rozdawali mi Swieci.

Bo tylko Oni moim losem przejęci.

 

'Daremne czekanie"

Odpocząłbys kołysany kwiatem paproci

Patrzałbys jak słońce promieniem złoci.

Wiedziałbys,że piękno jest na zawołanie

Niespełnione, tęskne, daremne,  czekanie.

 

Gnałbys pod wiatr z koroną na czele głowy.

Płynąłbys jak galeon do abordażu gotowy.

Czułbys moc w żaglach,nad falą panowanie

Niespełnione, tęskne, daremne, czekanie.

 

Składałbys srebrny księżyc na nieboskłonie

Swiatłe gwiazdy godne oddawałyby pokłony.

A ty miałbys sen spokojny i błogie czuwanie

Niespełnione, tęskne, daremne  czekanie.

 

Tuliłbys sieroty,pocieszył serca zapłakanych.

Swiat cały by twą miłoscią został oczarowany.

Poznałbys,że na ziemi warte było miłowanie

Niespełnione, tęskne, daremne Twe czekanie.

 

 

 

'Życie daj nacieszyć'

Życie póki trwasz, daj mi Tobą się nacieszyć

Pozwól memu serca rozradować i zgrzeszyć.

Daj mi odczuwać chwile pogodne i wdzięczne.

By chciało się droga podążać wciąż i jeszcze.

 

By słońce oswiecało poplątane me scieżki.

By ciężar dnia minionego nie był zbyt ciężki.

Spraw aby "dzisiaj" usmiech miało życzliwy.

I by człowiek ten inny wiódł żywot poczciwy.

 

Rozdaj biednym dobra zbędne dla bogaczy.

Zamożnym rzuć to,co ubogim nic nie znaczy.

Płaczącym otrzyj łzy i utul ich dusze zbolałe.

Aby niebiosa okrywały swiata istnienia całe.

 

Bo mrok i brak nadziei zostaną pochowane.

Ci co opłakują swoje istnienie dzis pokonane.

Z tych gorzkich łez wyrosną bukiety okazałe.

Co ozdobią krajobrazy na zawsze wspaniałe

 

"Sztuczne święta"

Sztuczne wyrastają bałwany i sztuczna choinka,

sztuczny też ogień wybucha z chat i kominka.

Nieszczere i ty mój znajomy składasz życzenia,

świadczysz pomoc w upozorowanych minach.

 

Nostalgia darzysz starą wiarę, co przeminęła,

dawną nadzieję co uskrzydlała i też pofrunęła.

Minioną dobroć co karmiła cię naturą czystą

wspominasz tęskną melodię i gwiazdę mglistą..

 

Coraz mniej nas i święta stały się coraz starsze,

samotność wsród ludzi igra pieśnią na wietrze.

I nie ma miejsca dla Ciebie i dziś w gospodach,

zatwardziałe serca ludu przyjęły twarz Heroda.

 

Bez refleksji rozsyłasz nietrafione dary i prezenty,

I śmieszny Mikołaj z workiem przestał być swięty.

Podziel się opłatkiem z głupim, biednym i bogatym.

nie spisuj innego człowieka na śmierć i na straty.

 

 

 

 

'Żywy Aniele"

Aniele żywy co sławisz żywota dwa tuziny.

Ty oswietlasz najciemniejsze me godziny.

Co dobrocią przebaczasz cudze przewiny.

Ty  masz serce przeczyste jak u dzieciny.

 

Nie ma nad Tobą bardziej prawego ludu.

Ciebie skrzydła białe unoszą bez trudu,

Do Ciebie usmiechaja się polne kwiaty.

Dla Ciebie spiewają wierne psy kudłate.

 

Tys przeznaczona do wyżyn niepojętych.

Twa gwiazda niebieska mieni diamentem.

Tobie księżyc zamawia najwyższe trele.

Aby każde istnienie było Ci przyjacielem

 

Ty przemieniasz rozpacz staruszki słabej.

Sprawiasz, że jej oddech cieszy ją dalej.

Ja niegodna jestem aby się z Tobą bratać.

Niegodna by wkradać się do Twego swiata.

 

'Nie trwoń czasu "

Nie zatrzymasz czasu, bezpowrotnie  trwonionego

Nie powrócisz do lata najpiękniejszego i minionego.

Do tego co przebyło i co jak lekki wiatr w dal odeszło.

Nie znasz tego słowika co nucił i słońca co wzeszło.

 

Nie trwoń darowanych Ci godzin; cennych i lekkich.

tych minut błogich i tych słów rzuconych cierpkich.

Czyny zwykłe i mysli własne miej godne i szczodre.

Warte wspomnień;utkwione w duszy, ckliwe i dobre.

 

Nie zawstydzaj siebie na okrutnie wartką starosc.

Bo sumienie wypomina tę najskrytszą marnosc

Trwaj Ty skromnie, i w beznadziei nadzieję miej.

Bez strachu pożegnaj cichy odchodzący dzień.

 

Czas gna żwawiej niż tęczą ustrojone zorze

Noc wczorajsza zeszła po ciemnym dworze.

Nie odbieraj oddechu, z uczuciem pokonanym.

W podróż nie wybieraj się nieprzygotowanym

 

 

" Po łąkach niebiańskich"

 

Po łąkach niebiańskich wznosić się będziemy.

Wytwornie przystrojone, swietych rozbawimy

Piesni chóralne weselne, wybrzmią wyborne.

Owoce przepyszne kłaniać się będą pokorne.

 

Tam nie dosięgną nas wcale bóle i rozpacze

Nie zaznamy co nędza, szyderstwa i płacze.

Strach, męki i poniżenia na zawsze odejdą.

Przekleństwa i klątwy tam do nas nie wejdą.

 

Za los co nie chciał nam żywym sprzyjać.

W rajskich polach złoto możemy hodować

Zamiast potu i udręki poniesiemy storczyki.

Dla nas rozbłysną srebrem gwiazd strumyki.

 

 

"Pozwólcie żyć.."

Niech nam życie  niesie  sens.

i tka nadzieje w duszy taniec.

Zycie snuj melodię sercu miłą.

Spiewaj piesń dla duszy żarliwą,

 

Niechaj inni co na codzień płaczą.

Upajajac się zrozumieniem znaczą

Niech Twe słowo dobywa się z tęcz.

W mysli zas niech drga twa piesn.

 

Piesn co przewyzszy kazdy znój.

Co niesie nadzieje gdy trwa  ból.

Niech uleczy głebokie rany i pył.

Zamieniajac cierpienie  w Hymn

 

 

 

 

 

"Zamiast serca głaz..:

W piersi twej zamiast serca bije głaz.

Wyhodowany w gniewnej tętnicy wrak.

Pod pachą tętni kamień, co gniew toczy.

Zawisc i obłuda zła wygląda z twych oczu.

 

Gdzie twój dawny usmiech, gdzie ta iskra?

Co znaczyła, że nadchodzisz, jestes tam.

Gdzie ta dobroc co zdobiła duszę niegdys?

Gdzie pogoda co zwiastowała że wierzysz?

 

Żałobę noszę po smierci Twojej łaskawosci.

Milczę wymownie za rozrost Twej podłosci.

Bije się w serce swoje za twoje przykrosci.

jak smakuje życie Twe zatopione w złosci?

 

-dedykacja dla tesciowej mej 07,03 2017

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

"Nie mam nic"

Nie mam nic, prócz mysli, cierpkich wspomnień

Nie zawieram nic prócz zranień, gorzkich korzeń.

Nie noszę nic co by znaczyło, że zdobyłem sam.

Nie zaszczycę się przed nikim,że to moje i dam.

 

Godzę, się z losem za to że tam smutno trwam.

Godzę się, że tym ze litoscią lichą po cichu gram.

Podaruj mi szczescie  co wyzwoli, uleczy i scali.

Podaruj mi miłosc tak piękną jak tamta w oddali.

 

Uracz mnie pięknem, niedostępnym złym ludom.

Spraw bym nie żałował i okrył się niegdys chlubą.

Spraw proszę bym mądre i przydatne wiódł  dni.

Proszę aby choć czasem słońce poswieciło mi.

 

 

"Nie odejdę"

Nie odejdę, a na wieki pozostanę.

Twym przeznaczeniem się stanę.

Twoimi myslami karmić się będę.

Twe złote serce wytrwalę,zdobędę.

 

Płacz zmieni się w wdzięcznosc.

Smiech zasiądzie na wyłącznosc.

Odejdziemy gdzie smierc nie sięga.

Gdzie bezkres z narodzinami zbiega.

 

Spotkamy się wypoczęci, wystrojeni.

Zatańczymy, utuleni wolni, wyzwoleni.

Zaspiewamy hymny najprzedniejsze.

Tam przypadnie nam miejsce pierwsze.

 

 

 

 

"Cieszmy się tym co mamy"

Radujmy się z tego póki do nas należy

Przyjdą bowiem czasy należy wierzyć.

Wszystko to kiedyś przeminie, odejdzie.

Nowe istnienia przejmą, Twe nie będzie

 

To co dawało Ci rozkosz największą

Inni wymienią, Twe dobra ośmieszą.

Z pustymi rękoma pozostaniesz sam.

Przywykły do licznie zadanych Ci ran.

 

Póki oddychasz, brniesz żywy po ziemi.

Podziwiaj wyżyny,góry dotknij lasu,zieleni.

Miłuj sercem całym niewinne stworzenia.

Tylko one przetrwają wszelkie zdarzenia.

 

 

"Weselne dzwony'

 

Niech już wybrzmią weselne dzwony.

Niechaj Jezus Chrystus pochwalony.

Przy ołtarzu wiernie trwa narzeczony.

Co dekadę uchylał się od ślubu i żony.

 

Tłum gości zadziwia nie młoda panna.

Z żółtawego welonu wyłania się Anna.

Tę ślubną kreację, mozołem tkały mole.

By oczu zrąb czasu skrywały  niedole

 

Dla Was zakwitły wzruszone piwonie.

Tęczą blasku złączono Wasze dłonie

Byś Ty doczekał się chwili natchnionej.

Tęsknotą i cichym czekaniem okupionej.

 

Niech brzmią Ci wesoło dzwony Anioła.

Modły zanosi Patron w nawie Kościoła.

Niech dusze dwie przejęte zaślubinami.

Ścielą różane ścieżki, co przed wami.

 

Malują się baśniowe pejzaże wyśnione.

Melodią uderzeń,drgań serc mierzone.

Niechaj  wcielenia ze sobą połączone.

Weselą po wsze czasy zjednoczone.

 

 

 

 

"Stworzenia wybrane- surfinie"

Wychwalają Waszą zacność wybrane stworzenia;.

Słowiki co ofiarują Wam swe trele, sowy wyjrzenia.

Ciche, skromne skrywacie czar swój w cieniu drzewa.

Nie chełpicie się wybraństwem podarowanym z Nieba.

 

Nie pysznicie się, choć sławy więcej znacie niż petunie.

W słońcu czarujecie,blaskiem nocą i rozkwitem południe

Gdyby Wasze misterne kielichy wy

01 maja 2019   Dodaj komentarz

Walc wędrowcy

Książka ta została zadedykowana tym, którzy uważają się za przegranych i pokonanych. Niechaj nie ferują więcej  tak pochopnych wyroków...

 

Rozdział !.

Jest wczesny poranek dzień jak co dzień.Pozornie nie różni się ten dzień od innych pozostałych zbyt licznych w mym trzydziestotrzyletnim życiu. Dzisiaj postanawiam zakończyć własną egzystencję;tak na poważnie, na serio i nieodwołalnie.Wszak noszę się z takim ambitnym zamiarem od czasu dosc dawnego. Nie jestem w stanie okreslić nawet kiedy zakiełkował we mnie ten zacny plan zakończenia własnego trwania. Nie wykluczone,że już w łonie matki taki miałem zamiar lub co jest wielce prawdopodobne inni chcieli ten plan zrealizować za mnie , lecz z niejasnych mi do dzis przyczyn,ja nader oddycham.Przedstawię się jednak, gdybym nie zdążył nawet wymienić swego imienia, podejrzewam ,że nikt nigdy nie domysliłby się i nie zadałby sobie trudu aby dowiedzieć się, że istniałem. Nazywam się Jan Grzech.Przyszedłem na swiat w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, jako kolejne z wielu dzieci, w rodzinie mocno dysfunkcyjnej, gdzies na południu kraju, we wsi zapadłej i tak samo zapomnianej jak mój los.Moja dzieciństwo jawi się najbardziej jako dawno oglądany film, dotyczący zupełnie obcego mi człowieka. dawne emocje zostały wyparte przez nowe doswiadczenia a  i te zblakną w obliczu kolejnych zdarzeń.Tyle,że do kolejnych zdarzeń nie chcę siebie już dopuscić. To co sam przeżyłem wystarczy abym obdarował każdą istotę we wsi a i tak będzie tego za wiele i zbyt strasznie.Zatem żegnam. I wiem już na pewno,że już nie będę tęsknił .Mysl,że już na amen miałbym się pozbawić jakiejkolwiek cierpkiej na duszy tęsknoty, odczuwam niemal błogostan. Stan który jestem sobie jedynie uroić bo jakakolwiek beztroska to dla mnie absolutna abstrakcja.Obecna co najwyżej w  ulubionych snach.Jednakże gdzies na krawędzi duszy, brzęczy mi dziwna idea,iż jesli pozbędę się życia teraz i tutaj być może nigdy nie poznam na czym polega ów błogostan. Słyszałem gdzies  kiedys i nawet czytałem o ludziach szczęsliwych. Kim oni są i czym sobie zasłużyli na tak olbrzymi majątek jak bycie szczęsliwym?.

Do dzis na własnej skórze nie poznałem nawet okruchy szczęscia. Zacznę po kolei bo tak jest sprawiedliwie i uczciwie.

Jak przez mgłę pamiętam swoje początkowe lata, czas, który winien wiązać się z beztroską i swobodą, lecz u mnie bywało z goła inaczej.W pamięci mam z tego okresu postać sąsiadki pani Stasi Sochy, niezwykle sympatycznej starszej kobiety z wrodzonym talentem pedagogicznym.Ta serdeczna niemłoda kobieta mieszkała tuz pod lasem w kolorowym i małym domku, oddalonego może mniej niż kilkaset metrów od naszej rudery. Odwiedzała nas najczesciej wtedy gdy rodzice nie mieli dla nas czasu i serca, ona wyczuwała swą cudowną powinnosc i wtedy zjawiała się jakby na zawołanie. Uwielbialismy ten drogi nam czas, który zazwyczaj się zdarzał późnym i długim wieczorem.Nie brzydziła się naszym ubóstwem i zaniedbaniem tak odmiennym od jej dobrych manier, elegancji lecz także pokory. Siadywała na stołku pomiędzy nas i raczyła nas tym co miała z obiadu. A były to zazwyczaj smaczne placuszki owocowe lub smakowite pierogi. Pochłanilismy niebiańskie dary tak szybko i natychmiast jakby od tego zależało nasze przeżycie co być może i było dosłowną prawdą.Albowiem nasza wielodzietna rodzina nie dała się łatwo wykarmić i nie sposób było pozaspokajać naszych nawet skromnych potrzeb.Rodzice tymczasem pracowali ponad siły w polu lub na gospodarce, która skromne dawała dochody i ujemny zazwyczaj pożytek.Oni nie mieli dla nas dzieci prawie wcale potrzebnego nam czasu, albowiem ich czas należał do stale rosnących i  niewdzięcznych obowiązków na gospodarce. Pani Stasia nie żałowała nam nigdy chwil dobrych i czułych. Czytała nam nader często piękne basnie Andersena.To był nasz niepowtarzalny i magiczny swiat stworzony nie tylko przez znanego basniopisarza lecz nade wszystko wykreowany ciepłym głosem z amerykańskim akcentem  pani Stasi. Niekiedy między bajkami opowiadała nam też o swej nietuzinkowej długiej historii życia w Ameryce spędzonej,   w czasach sprzed II wojny i aż do lat siedemdziątych .Wtedy to postanowiła wraz z mężem wrócił do swej ojczyzny gdy starosc ich samych coraz bardziej ogarniała i sił powoli małżonkom ubywało.Przede mną rozposciera się chatynka babuni, dostrzegamw progu mizerną posturę gopodyni.Serce mi galopuję z radosci, przyspieszam kroku.

Ileż dobra i bogactwa zasłyszane basnie wnosiły do naszego szarego,zapomnianego ubóstwa. Dzięki sile wyobraźni, dane nam byłe zwiedzać dotąd nieznane zakątki swiata oraz sekrety serca i duszy innego człowieka.Przekonałem się wówczas jak niewiele trzeba aby do syta nasycić niedosyt własnego życia. W czasach zamierzchłych ceniłem swe życie, najbardziej dlatego,ze naiwnie wierzyłem w  dobre zakończenie i sprawiedliwy los. Prawdziwe życie dowiodło ,że piękne bajki i podarowany Ci los są najbardziej rozbieżne i rządzone zupełnie przeciwnymi prawami. Dorastanie najbolesniej odziera nas z wczesniejszej ułudy i dziecinnych założeń.Czyni nas innymi ludźmi.

Zbyt wczesna smierć wspaniałej sąsiadki pani Stasi, pozbawiła nas pierwszego szczęscia. W naszym ponurym swiecie, ukrytym w odległej wsi, zakrytej jakby wierzchołkami gór nastały czasy żałoby. Rodzice nieustannie trwali obok nas, lecz nigdy nie z nami, ani nie przy nas.Ich zajmowały żmudne prace polowe i nieodwzajemnione umiłowanie ziemi i niepłodnej roli.

-Cieszcie się tym pięknym widokiem na pola.patrzcie, góry nas otaczają  z każdej strony jakby nas chroniły przed złem i zepsuciem swiata-mawiała matka coraz częsciej i coraz mniej refleksyjnie.

-Chciałbym zwiedzać swiat a nie tkwić tu jak wy, codziennie to samo i tak samo zwyczajnie-odgrażałem się, spożywając niesmaczny posiłek mleczny.

-W tej zwyczajnosci jest piękno i ukryty skarb-mawiała rodzicielka  bardziej aby sobie dodać otuchy i utwierdzać się w nieistniejącym sensie i  oglądaną brzydotę nazywać pięknem.

Z nazbyt dojrzałym jak dla dziecka współczuciem, patrzylismy wówczas na udręczoną matkę i wspólnie zaklinalismy dla siebie lepszy los. Choć pola uprawiane rękoma udręczonych rodziców i podlewane ich łzami rozpaczy, nijak nie kiełkowały i nie dawały dobrych i wystarczających plonów, inaczej było z łonem matki.Ta biedna chłopka w ciągu dwóch dekad zdołała wydać swiatu dziewięcioro zdrowego potomstwa. Wyglądało to tak jakby uprawiana ziemia po swojemu oddawała jej plony i tak odwdzięczała się matce za jej nieludzki trud. Być może dlatego matula każdą wolną chwilę oddawała roli. My tylko trwalismy coraz bardziej liczni w maluteńkiej chałupce, zdani na siebie i na slepy los.Los który wcale nie miał zamiaru nam sprzyjać, każdy  z nas obdarzony innymi cechami i innym zamiłowaniem do innych spraw. Nie bylismy wcale do siebie podobni choć siłą rzeczy bliscy. Dobieralismy się w mniejsze grupy na zasadzie pokrewieństwa duszy lub przypadku. Ja jako srednie dziecko nie bratałem się z nikim wcale lub lgnąłem do najmłodszego po to aby  maleństwu nieco ulżyć opłakanego stanu, spowodowanego jego urodzeniem i by samemu poczuć się lepszym.Nie traktowano nikogo z nas więc jako osoby oddzielnej lecz stanowilismy gromadę, bylismy masą.

Rozdział II.

Czas gnał nie przynosząc wcale zmian ni poprawy na lepsze. Tkwilismy w biedzie wciąż tej samej i tak samo gnusnej.Po smierci pani Stasi i dzień później także jej męża, ich dawny dom doczekał sie wkrótce  nowych mieszkańców.Wprowadziła się tam zamożna rodzina.Wiem, gdyż widziałem drogi samochód z którego nastepnie wypełzła idealnie wyszykowana rodzina.Stałem wtedy ukryty posród zarosli i patrzałem na nowych lokatorów, którzy z wolna zajmowali miejsce moich nieżyjacych sąsiadów.Dwoje idealnie dobranych dorosłych i dwójka strojnych nastolatków.W tamtym momencie dałbym wszystko aby znależc się na miejscu tamtego obcego chłopaka, który wnosił nieskromny dobytek do domu pani Stasi. Łkałem jak dziecko wtulony w sucha sosnę a ona odzwajemniała się delikatnym kołyszacym szumem.Tylko ona znała mój ból.Scisnąłem następnie jej smukłe gałazki i tak wtulony dałem upust swej frustracji. Z oczu mych łzy wypływały ogromne jak grochy, rozpaczałem za utraconym na zawsze ciepłem, za idealną rodzina która nigdy nie będzie moja, za swoją niedolą przez nikogo nie opłakaną.Podlewałem własnym płaczem suche gałezie szumiącego drzewa i wtedy zamarłem. Tuz obok rzędu sosen na granicy lasu, nieopodal domu swego, szła majestatycznym krokiem pani Stasia.Jej drobne nogi zamaszyscie kroczyły przez las,by zbliżyć sie ku mnie.Stanąłem jak wryty gdy wybiegajac zza sosony usiłowałem się przywitać z sąsiadką.

-Masz żyć, dobrze postępować a wiele jeszcze dobrego cię spotka-rzekła szczerym usmiechem lecz jej dawna zajęta staroscią twarz, teraz jawiła się gładka i nawet piękna.

-Tak?-wyrwałem się ku zjawie, lecz ona sama rozpłyneła się w powietrzu nim zdołałem zdobyć się na smiały usmiech.

Przed moim wzrokiem ponownie widziałem obcych, którzy juz wydobywszy  z samochodu wszelkie dobra, zdołali na dobre ukryć się we własnym już domu.Mrok powoli spowijał nie tylko ziemię lecz takze moją cierpiącą w ukryciu duszę.Gnałem na powrót do swego domu,smutek osadzał sie głeboko w mej duszy w miare pokonywania mej stałej trasy. Gdy juz znalazłem sie we własnym domu pełnym domowników, nikt nie zwrócił na mnie uwagi, kazdego  z nich zajmowały własne sprawy. Pomyslałem wtedy myjąc dłonie w brudnej łązience, iz nikt nie przejąłby sie moim zniknięciem. A gdybym tak zaryzykował ucieczkę, czy kogos by ona przejęła? Czy wsród członków mojej rodziny ktos by sobie zadał trud aby mnie odnaleźć?Czy wsród nich zatęskniłby za moją osobą? Mam prawo wątpić.Napierajaca do mego serca natarczywa mysl narastała we mnie od srodka, zadając mi fizyczny ból. Dlaczego marzenia które sa moje prywatne spełniaja się tylko wobec innych. Jakby moje mysli pełne dobrych życzeń otrzymywali inni, obcy przypadkowi ludzie. Ja sobie mogłem jedynie poptrzec i podumać.Chciałbym byc kims innym z inna historia i innym pochodzeniem. Gdyby mnie zapytano przed przyjsciem na swiat kim chciałbym zostać i dano ogląd wszelakich przyszłych życiorysów ludzkich w tym moim, jestem więcej niż pewny, iz nie wybrałbym nigdy własnego.Niech ktos inny żyje za mnie,niech ktos inny rwie moje trwanie do przodu. Ah gdyby tak dano mi szanse zostać kims innym to byłaby dopiero dla mnie szansa.

-Jasiek zajmujesz za długo łazienkę, wychodź już!-ponaglał mnie dziewczęcy, siostrzany głos.

Zaklnąłem niebawem szpetnie i opusciłem miejsce braku higieny. Wmaszerowałem następnie do kuchni w poszukiwaniu jakiegos posiłku lecz było to nader daremne.Nie znalazłem dla mnie choćby skromnej kromki chleba w pobliżu mojego wzroku.Szukałem i węszyłem nadal wszelkie zakamarki kuchenne i liczyłem,że być  może w piwnicy znajdę choćby ziemniaki na frytki.Wbiegłem zrazu po chłodnycch schodach wiodących stromo do wilgotnej i zatęchłej piwnicy. Lecz i tam nic nie zwróciło mej uwagi, oprócz kilku mysz sprytnie poszukujacych dla siebie jakiegos kęsa. Oglądając żwawe ruchy gryzoni, zazdrosciłem wtedy kotu dla którego przetrwanie jest mniej skomplikowane a zaspokojenie głodu bardziej możliwe.Tkwiąc w bezruchu, niezdolny do działania, słyszałem głosy domowników skupionych  wciąż na własnych sprawach. Nikt ani razu nie wymienił mojego imienia.Wtedy powziąłem dla siebie inny plan, sam sobie musiałem zapewnić przetrwanie, sam musiałem sie sobą zaopiekować, mimo iż miałem wtedy nie więcej jak dziesięc lat. Zakołatała w mym sercu dzika mysl o sklepiku spożywczym, który miescił się kilka domów dalej.Zwierzecy Instynkt przetrwania wygrywał z rozsądkiem. Nie miałem bowiem grosza przy sobie a przed sobą gdzies w kącie ujrzałem stare butelki po piwie.Chwyciłem te nikomu nie przydatne szkła i cokolwiek opłukałem w starym kraniku, który tuż pod ogromną pajęczyna był  umiejscowiony. Woda ciurkiem popłyneła po starych lecz nie stluczonych butelkach. Gdy osiagnałem efekt zamierzony, nie zwarzajac na późną już porę, pognałem pieszo na przełaj byle prędzej do sklepiku. Mały budynek swiecił juz pustkami, prócz kilku pijanych obywateli, nie było nikogo wsród kupujących.

-Czego chcesz?-korpuletny własciciel sklepu, patrzył na mnie jak na owada.

-Butelki chciałbym sprzeadać i wymienić je na drozdzówkę-rzekłem zbyt szybko i zbyt nerwowo.

-Pokaż je, za trzy puste flaszki to będzie tylko rogalik z marmoladą-odparł wyniosle, pakujac do torebki mikroskopijnych rozmiarów pieczywo.

-Moze być-dodałem spiesznie podziwiajac kolorowe ciasteczka będace na wyciągnięciu dłoni tuż przy ladzie.

-Poczekaj muszę na zaplecze-dodał bardziej do siebie. Chwile nieobecnosci otyłego własciciela były dla mnie wystarczajaca nagrodą, abym sam siebie poczestował czterema czekoladowymi ciasteczkami, które zwinnie umiesciłem w przepastnej kieszeni swej wiatrówki.

-Masz chudzielcu na zdrowie-rzekł pospiesznie, krocząc ku mnie i  podajac mi rogalik zapakowany w podwójną folie i torebkę papierową chyba dla dodania objetosci, mizernemu smakołykowi.

-Dziękuję-rzekłem uradowany i czym prędzej opusciłem sklep, wolno krocząc samotnie tą samą trasą i upajajac się zdobytymi smakami.

Nie czułem wcale wyrzutów sumienia, jednak  one mi były obce, bardziej bliska była mi duma z powodu własnego przedsięwzięcia.

Skoro los uparcie nie chce mi niczego podarować, to sam muszę po wszelakie dobra sięgać.Sam muszę sobie wyzanczać nagrody i wyzwania albowiem los o mnie juz dawno zapomniał.Nie dane mi było w spokoju delektować się swym cennym zdobyczem bo zrazu z oddali objawił sie mym oczom mały pies.ustawił sie ku mnie i patrzał ciekawie paciorkowymi oczami, jego ciemna  postura ledwie zaznaczała się na tle panujacej już nocy.Ostatni kęs czym predzej wepchnąłem do ust i udawałem,ze nie widze zwierzęcia. Lecz on uparcie przyglądał się mnie jakby mnie w miare oglądania coraz lepiej rozpoznawał. Odwzajemniłem mu spojrzenie, nasze oczy się spotkały, jego źrenice błyszczały już jak małe latarki,zas  koniec ogona dziwnie machał niczym maleńka miotełka.Drzewa gdzieniegdzie porosłe zamaszyscie kołysały swymi puszytymi gałęziami. Polana pachniała aromatami kwaitów majowych niesionych smagłym wiatrem.Tkwiłbym w tym mroku na zawsze lecz pies swym skomleniem zmusił mnie do działania.Podałem mu swą dłoń, wykonujac ku niemu uroczysty ukłon, jego obecnosc mnie nawet cieszyła, koiła moją stałą samotnosć.Brzozy rozchyliły dźwiękiem podobnym do szlochu swe wyraźne konary jakby ogarniete nagłym wzruszeniem.Pies odwajemnił się tym samym gestem. Byłem już prawie pewien,że przyjaźn została w ten sposób zawarta. Ksiezyc wychylił swa srebrną tarczę jakby mu zależało na tym aby oswietlic nam dalszą drogę. Szedłem coraz bardziej nieznaną mi drogą, pies stał sie moim przewodnikiem. Gnałem za nim do jego tempa galopu aby nie stracic go  z oczu.Psa cieszyło moje towarzystwo,oznajmiał swą radosc dziwacznym machaniem swej małej miotełki udajacej ogonek.Dokąd mnie prowadził nowy przyjaciel?Dumałem coraz bardziej poważnie. Jednakże nie ogarnniał mnie wcale najmniejszy strach. bardziej bym sie bał o tej porze powrócić do domu, pełnego domowników wcale nie ucieszonych z mojej dodatkowej obecnosci.

 Na tle granatowego nieba i gór pochyłych dało się ujrzec za chwil kilka chatynke starą, strzechą pokrytą. Wzdrygnąłem się. Pies pierwszy skinieniem dodawał mi smiałosci abym podążał wciąż za nim.Zadziwiajace ,że tak mikre zwierze zdołało swym nagłym skokiem otworzyć prastare drzwi chałupki. W jej wnętrzu ukazała się babuleńka wieku mocno podeszłego, zgarbiona i pochylona, zdawała  wzrostem równac się ze mną.Jej twarz w blasku ksiezycu, zdawała sie składac z samych tylko zmarszczeń. 

-Szczęsć Boże-staruszka pierwsza wymęła słowa i zaraz ukazała niemal bezzebny usmiech. Mój pies juz zdołał ukryć sie we wnętrzach chatyny a ja wystawiony na widok obcej, poczułem niepokój pierwotny.

-Pójdź do mnie sieroto ty wędrowna, napoic cie trzeba poczciwie-rzekła wolno, niemal sepleniąc każdą wypowiedzianą nutę.

-Dziekuję bardzo-rzekłem w strone otwartej na oscież chałupy. Drewniane wnętrze, tkwiło w pólmroku. Stare lampy naftowe gdzieneigdzie poustawiane w kątach pomieszczeń nadawały przytulnosci skromnie urządzonemu pomieszczeniu. Z wnętrza zapach gotującego się rosołu i cynamonowych aromatów przyjemnie piescił podniebienie.

Szedłem sienią upajając się przyjemnym domowym powietrzem, usiadłem na ławce ustawionej przy dębowym, kragłym stole.Tuż pod stołem na podłodze pies zlizywał mleko wypełniajace obszerną, drewnianą miskę.

-Ty głodny jestes biedaku-rzekła poczciwym głosem starowinka.

Odparłem skinieniem głowy, wciąż mierząc wzrokiem pomieszczenie drewnem wyposażone niebywale gustownie i misternie wykończone.

Zewlaksowany,pochłaniałem duże pajdy chleba równo miodem pokryte.Smakowały wybornie i niebywale rozkosznie zaspakałały mój głód stale przy mnie obecny.Tuż obok ławy w kącie izby dostrzegłem starodawny fortepian przytwierdzony do łoza okrytego siennikiem.Wzrok mój i staruszki naraz zaytrzymał się przy dumnym instrumencie. Niebawem jakby pod wpływem naszego wymownego milczenia rozległa się muzyka lekka i kojąca spokojem melodia.Lsniła ładem i swym wysublimowanym pieknem, zdawało się,że niewidzialne dłonie wynoszą pod niebiosa przeczyste dźwięki pochodzenia nieziemskiego. Zastygłem w błogiej chwili oddpoczynku.

-Na tym starym fortepianie lubiła grać moja mać i siostry moje za życia. Lecz one juz dawno nie żywe i -popatrzyła na mnie spłoszona a jej oczy barwy szarawej stały się jakby szkliste bliskie płaczu, pochłoniete nagłym wzruszeniem.

-A kto teraz gra?-chciałem wiedzieć gdyz oprócz mnie i staruszki nie było nikogo, nie licząc psa, który leniwie szykował się teraz do snu.

 -Teraz to juz nie ma znaczenia, słuchaj ty lepiej. Muzyka więcej opowie aniżeli nic nie warte słowa, które ludzie czasem tak beztrosko lubią wyrzucać-odparła wolno, szczelniej owijajac się bawełnianym szalem.

-Tak sie chłodno zrobiło-rzekłem tymczasem i zdałem sobie sparwę ,iż klasyczna muztyka uscichła lecz jeszcze nie całkowicie bo wysokiei spokojne akordy błądziły gdzies w powietrzu, przynosząc lekki nastrój staremu wnętrzu.

 -Piekne to było-odparłem z nostalgią,bo niebawem moja dusza roztanczona melodią, domagała się dalszej tak samo wyszukanej uczty.

-Jakie masz marzenia?-babuleńka spytała gdy cisza nastała zbyt obszerna i pusta.

Zastygłem jeszcze nikt dotychczas nie zawstydzał mnie  takim pytaniem. Moje dziecinne życie toczyło sie bolesnie zwyczajnie, jeden dzień od drugiego wcale nie wyrózniał się niczym godnym wspomnień.W mym umysle tłoczyły sie od czasu do czasu nigdy niewypowiedziane na głos życzenia z obawy przed ich ujawnieniem przed bezdusznoscią swiata.

-Z moimi marzeniami nikt i nic się nie liczy. One mi nie są potrzebne bo ich spełnienie nigdy się nie zdaży-odparłem zawstydzony swą szczeroscią.

-Wypowiedz je mimo to. Twoim spowiednikiem będzie ksiezyc dzis jest w pełni i niekiedy pod wpływem jego mocy dzieją sie rzeczy niezwykle, które zrozumiesz w swoim czasie-rzekła tajemniczo jakby z wysiłkiem.

-Ciekawe-odskoczyłem z impetem od pustego juz stołu. Odsłoniłem cięzkie kotary i siłą swej dziecięcej woli wpatrywałem się przez okno na srebrzysty, kragły ksieżyc zawieszony na granatowym niebie.

-Jest równo pólnoc- starownika pospiesznie zamruczała ochrypłym tonem zachecajac mnie to zwierzeń.

-Drogi ksieżycu jestes za daleko aby mi pomóc.Osmielam się prosic o to by istniała miłosc dla każdego kto żyje. Chciałbym aby ludzie nigdy nie zapomnieli być dobrzy i sprawiedliwi.-Żachnąłem się wypuszczajac swą udrękę ubraną w gorzkie słowa.

-Usiądź, musisz się jeszcze mlekiem posilić a jutro stanie się dobry dzień-kobieta przystanęła tuż obok mnie. Gestem zachęciła mnie do dalszej wieczerzy, skomponowanej z najprostszych wiktuałów.

-Dziekuję-rozkosztowałem się smacznym mlekiem, którego smaku nie dało się z niczym porównać.

Kobieta tymczasem pogrążona w pólsnie z rękoma nanizanymi na paciorki różańca męłła sobie tylko znane modlitwy.

Gdy i mnie chwilę potem ogarnął przyjazny sen, mimochodem uskoczyłem obok milczącego fortepianu na stare łoże pachnace swieżym sianem.Pies przystanął obok mnie jakby chciał pełnić wartę przed niespokojnym swiatem, który nie zasypiał nigdy. Gdy po lekkiej drzemce swoje ciezkie powieki ponownie otwarłem, babuleńki nie było. W chacie panował błogi spokój od czasu do czasu przetykany misterną melodią, cichą jak samotna łza która potoczyła sie teraz po moim zaspanym policzku.Wiatr za oknem ustał teraz zupełnie jakby i jemu zależało aby wsłuchać się w błogą melodię Chopina.

Sprawiediwy sen ogarnął mnie całkowicie,przenosząc mnie nobliwe w czasy jakby przyszłe. Widziałem siebie jakby starszego bo w weku Chrystusowym. Upajałem się pokaźnym wpływem i bogactwem, który był moim udziałem. Wokół mnie znajdowali sie inni ludzi, którzy odgrywali roli moich przyjaciól oddanych.Każda twarz była mi obca i tajemnicza, nie tożsama z znikim mi znanym.Przebywałem w bogato zdobionym pałacu, siedziałem przy stole, uginającym sie od nadmiaru zbytniego jadła, jakże wyszukanego i nieznanaego mi wcale.Przyodziany zas byłes w sposób futurystyczny lecz gustowny.Znamienne jak sen idealnie udawał jawę.Zaspiewałem wówczas zgromadzonym wyszukaną piesn operową, która płynęła jakims magicznym strumieniem z mojej krtani, wparwiając w zachwyt zgromadzonych.Niebawem rozległy się oklaski jakże podniosłe i szczerze głaszczące nieznaną mi przenigdy dumę. Gdy pochłonięty dobrobytem i podziwem przyjaciól, usiłowałem zaczerpnąć haust kolorowego płynu wtem stała się rzecz bolesnie prawdziwa bo przebudziłem się wtedy nagle z cudnego snu. Moim pierwszym doswiadczeniem stał się jęk zawodu i bolesne opuszczenie, nazbyt dobrze wrosnięte w moja duszę niczym niewidzialna skóra.

-Babuniu gdzie jestes?-przekrzykiwałem własne, bezdenne echo.Porzuciłem ciezką pierzynę, chatynka o swicie wyglądała nazbyt pospolicie i ubogo. Nie zastałem nikogo, nie było nawet psa, którego także nawoływałem.Na starym stole stały swieże pajdy chleba posmarowane równo masłem a obok postawiony był kubek mleka.Posiliłem się pospiesznie tym co było w moim zasięgu, nie tracąc teraz czasu na higienniczne czynnosci. Zaspokojenie głodu, bylo od zawsze moją nadrzędna potrzebą.Zawstydzony własną łapczywoscią i obcym doznaniem.Wybiegłem czym prędzej w stronę sosnowego lasu.Gnałem duktem lesnym na przestrzał, wsłuchując sie jedynie w subtelne odgłosy słowików gdzies blisko obecnych. W duszy grała mi jeszcze melodia Chopina, która uparcie utkwiła w mym sercu jakby jej zależało na tym bym jej nigdy nie zapomniał.

Rozdział III.

Gdy już zdobyłem sie na odwagę i wszedłem do swego rodzinnego domu skruszony i wciąż z duszą na ramieniu. Oprócz matuli zajetej pracą w kuchni i najmłodszego rodzeństwa stale znudzonego monotonnym kresleniem liter na zniszczonych kartonach, ułożonych niedbale na podłodze.Nimt się ze mna nie przywitał. Nikogo nie obchodziło moje zniknięcie.Nikt nawet nie spytał gdzie byłem. Popatrzono na mnie tak jakbym wrócił ze szkoły lub z podwórka.Moja nieobecnosc na nikim nie zrobiła wrażenia. Ich obojetnosć, ubodła mnie najbardziej. A gdym wcale nie powrócił czy oni tak samo jak dzis byliby niewzruszeni, bez krzty niepokoju?Usiadłem na rozpadajacej się kanapie mizernej chlubie rodzinnego domu i  z całej duszy zapragnąłem by mój niezapomniany sen stał się jawą, jawa zas zamieniła się w pojedynczy tylko sen. Obecnosc przy mnie  licznego i gwarnego rodzeństwa zawsze przytłaczała, pozbawiałą tak potrzebnego spokoju ducha.ja sam dla siebei stanowiłem najbardziej bezpieczne towarzystwo. Sam dla siebie umiałem zadbać i zaspokoić własne potrzeby. Tego nie można zas było powiezdiec o rodzeństwie bo oni nie byli samowystarczalni, byli stale zależni i potzrebowali opieki i nadzoru. Na ogól mnie delegowano do tej darmowej pracy, która zapewne byłaby dosc przytłaczajaca dla dorosłego lecz mnie dziecku nie wolno było narzekać.Korzystajac ze wzglednie panujacego spokoju, wybiegłem do sąsiedniego pokoju w którym nie było żywej duszy, jedyna obecnosc sprawowało włączone radio. Trwała audycja, płynęła piekna nastrojowa muzyka, wspaniała uczta dla mej nostalgicznej duszy.Wsłuchując się w piękną melodię i spiew w języku obcym, niebawem przy udziale mego scisnietego wruszeniem gardła ja sam wturowałem do rytmu słyszanej muzyki.W miarę słuchania muzyki, ukryty we wnętrzu pomieszczenia, nie zamieszkiwanego chwilowo przez nikogo namacalnego, wydawałem własny prywatny kocert. Moja smiałosc narastała, mój tenor zdawał sie mnie oniesmielać poczatkowo a następnie w dumę wprawiać. Zdawało się że moja piesn brzmi poprawnei bez fałszu, odkryty talent napawał mnie coraz większa chęcią wyjscia z ukrycia, lezc wrodzony wstyd trzymał mnie w uwiezi.Wkrótce odkryto mnie, z cała bezwzględnoscią mnie osmieszono. Otwarte na oscież drzwi ukazały rodzeństwo ustawione przy mnie od najmniejszego, cały pochód kończył widok rozesmianej pary sąsiadów, którzy nie czesto nas nachodzili.Obecnosc tych ostatnich najbardziej mnie ubodła i dogłębnie w konsternacje wprawiła. Nerwowo przerwałem swój konecrt, w sercu dudniła mi jeszcze muzyka do wtóru powstałego przerażenia.Słońce wdarło sie do odkrytego pomieszczenia, oslepiajac moją widocznosć i jeszcze bardziej uwydatnijąc moją płonącą purpurowo twarz.

-Jaki z ciebie spiewak-pierwsza mowę odzyskała sąsiadka słynaca z plotkarkiego trybu życia.

-Moze kiedys z dobedzie sławę jak Pavarotti?-kpił małżonek kobiety, wystawiajac na wierzch swe niekompletne uzębienie.

-Wynocha mi stąd i dajcie muzyki posłuchać-krzyczałem wniebogłosy płosząc niechciane towrzystwo.

 Dopiero gdy nieproszona publicznosc odeszła i gdy ostatni tupot nóg na karytarzu rozpierzchnął się i  ustał, dopiero wtedy spokój w mej duszy nastał. Jedynie mistrzowska muzyka  nadal płynąca gdzies w umysle lecz już bardziej potajemnie potrafiła najpewniej ukoić mój niewypowiedziany i nienazwany ból. 

Nazajutrz targały mną sprzeczne uczucia, aura też jakby dostosowała się do moich nastrojów. Deszcz padał obficie by zrazu przyniesć blask dnia o nikłym nasłonecznieniu. Gdy późnym rankiem nasza liczna rodzina zdołała pozaspokajać potrzeby pierwszego posiłku, niespodzianie niezaproszeni odwiedzili nas nasi krewni. Mniej liczni niź my lecz ich przyjazd spowodował okrutne zatłoczenie w każdym konciku naszego starego domostwa.Przyjazd pięcioosobowej rodziny, nie ucieszyła ani nas ani gosci. Odwiedziny były spowodowane raczej poczuciem obowiązku lub ciekawosci bądź nudy trawiacej ich w czasie pory wakacyjnej.Nie utrzymywałem z nimi kontaktu wcale bliskiego bo mi znajomosc z nimi zupełnie nie było bardziej potrzebna niż zazyłosc z rodzeństwem.

Nie zapomnimy zas my wszyscy pory wieczorowej, która na zawsze odmieni nasze losy i dzieje. Gdy pora wieczorna nastała, dorosli podniesli okrzyk zmartwienia, bo chleba zabrakło dla każdego z obecnych.

-Ty pójdziesz do sklepu po chleb i kupisz dwa bochenki-niecierpliwy okrzyk ciootki skierowany w  moim kierunku wcale mnie nie zmartwił.Zapowiedział spacer wieczorny, który był mi bliski i potrzebny.

-Masz tu parę groszy i nie zgób po drodze-żachnęła sie ciotka, wręczajac mi pustą reklamówkę i drobne monety do ręki.

-Pójdę z Tobą chcę waszą wioske zobaczyć w nocy-obok mnie ujawniła się młodsza kuzynka, skora do odwagi, jakiej zabrakło pozostałym krewnym.

Już miałem zamiar udaremnic smarkuli plany spacerowania ze mną, wykonując szybki wyskok z domu, gdy wrzask dorosłych przywołął mnie szybciej do posłuszeństwa.

-W porządku-rzekłem od niechcenia. Szlismy gesiego patrząc jak górzyste zbocza powoli otulał mrok snu.Nie zamienialismy ze sobą choćby słowa dziecinnego gdyż tematu do dialogu nie mielismy a rozmowy o niczym nigdy mnie nie zajmowały.Wtem zbliżając się do zakretu przy drodze głównej, w której ruch pojazdów się nasiilał nazbyt często. Spojrzałem na wiezrbe płaczącą, której gałezie nie wiedziec czemu zdawały sie mnie przyzywać. Chude gałezie drzew sparwiały wrażenie żywych, w ich tanecznym ruchu mimo bezwietrznej pogody wyczuwałem przedziwne moce. Stanąłem i słowa zamierzałem po raz pierwszy do kuzynki wypowiedziec na temat wystajacego ku nam drzewa, jakby z nami sie witajacego.Słowa jednak uwięzły mnie w gardle. Zamarłem niezdolny do ruchu.Kuzynka Asia nie zdarzyła przebiec ulicy na druga stronę, olbrzymi samochód zmiótł jej nikłe ciało powodując okrutny i ogłuszający rwetes.Potwór na ciemnych kołach gnał nadal jakby go sam diabeł scigał. Swiadkami tragedii byłem tylko ja i wierzba płaczka.byłem gotów wtuli© sie w jej pochyłe ramiona by uspokoic mój wzbierajający się nieludzki ból, który niemo dziurawił na wylot me serce.Kolejni kierowcy i kolejne wozy chaotycznie postępujący, pełni niemocy i nadludzkiej rozpaczy. Ksieżyc coraz mocniej odznaczał sie od grozy ciemnego nieba, zbyt daleki by pomóc. 

 'Nie zyje, zginęła, o Jezu, pogotowie..Pociski, złowrogie i obce wymawiane z tamtych ust mroziły i odbierały nadzieję. Kakofonia dźwięków rozległa się zewsząd otumaniając lecz po czasie bez końca,trwającym niczym cały wiek, na dnie mej uschłej duszy niespodzianie zakwitła we mnie jakas nieznana błoga chwila.'Jestem teraz szczesliwa" usłyszałem namacalny szept Joasi, nie dopomylenia z nikim,wiem na pewno ona się do mnie odezwała swym wyraźnym melodyjnym głosem, lecz  już z innego lepszego swiata .Patrzałem na czynnosci wykonywane przez coraz to nowe,obce postacie lub ich cienie. Pogotowie i policja prężnie pozbyła sie namacalnego dowodu po kuzynce. łkałem wciąż wtulony do wierzby, której obecnosć dziwnie koiła i chroniła mnie przed widokiem przybyłej ekipy.Zbiegłem z pagórka wciąż nie wiedząc który obrać dla siebei kierunek.'Co teraz bedzie z nami jak bedziemy żyć?"Jakże żałowałem z całej swej mocy, iz smierc nie dosięgła mnie samego. Dlaczego kuzynka zgineła a nie ja?" Uciekałem na przestrzał, ogłuszony wciaż jeszcze żywą i powielaną w umysle straszliwa sceną.Przy mnie nie było nikogo, mijane klony i wierzby nie równo zasadzone smagały mnie swymi gałązkami gdy je mijałem, ich dodyk tym razem przywracał przytomnosc mym myslom.

"Nie miej sobie za złe że to ja umarłam. Taki był plan. Gdybym to ja przeżyła moje dalsze życie tu na ziemi to bylo by ono mniej warte i mniej dobre niż to krótkie tak zakończone' wyraźny swiergot kuzynki dudnił w umysle.

-To bzdury, skąd to mozesz wiedzieć?-wyłem ugodzony do żywego.Nim siegnąłem po kolejne pytanie, odpowiedź przychodziła lotem ptaka.

"Ty musisz żyć, masz jeszcze wiele do zrobienia w tym życia. Musisz godnie życ aby sie o tym przekonać' Głos Asi dudnił przytomnie i dźwięcznie jakby chciał zostać zapamiętany.Odwróciłem się, wokól ciemnosc okryła już zupełnie do tej pory cokolwiek widoczne kontury przyrody. Szedłem nie znajac celu swej wędrówki. Przedziwne bo w nagłym osamotnieniu,odczuwałem namacalną obecnosć dziewczynki, czułem jakbym był przez nią prowadzony ciemną doliną.Wkrótce ujrzałem dym z komina oraz przyjazny zapach swieżego chleba, który  dodawał mi otuchy. Przybyłem akurat gdy własciciele piekarni, kierowali sie do wyjscia.

-Po pieczywo?-odgadła tęga kobieta w srednim wieku.

-Masz tu kilka smacznych chlebków, wczorajszych-odparł dobrodusznie łysy własciciel, wręczajac mi cięzki pakunek, owiniety w folie.

 -Dziekuję, ile sie należy?-odzyskałem rezon.

-Nic, wy dzieciaki takie biedne jestescie-odparli jedoczesznie zatrzaskując mi przed nosem stalowe drzwi.

Wracajac do domu, wlokłem się niczym najbarzdiej opuszczony powsinoga.Wcale nie spieszno mi było powracać w rodzinne strony. Jednakże ciężar chleba coraz bardziej przygniatał i był jak wyrzut sumienia.Wszedłem obca dolinę, gdzie rozposcierały sie góry wysokie i drzewa sosnowe przechodziły we wierzby płaczące.Szumna przyroda nagle ucichła gdy smagany gałeziami mijanych drzew nagle zamarłem.Nastała cisza niesłychana jakby wszystko co żyje utraciło głos.Niebawem muzyka poczęła narastać, jej mglista melodia nabywała barw i aksamitu w miarę jak cichła dookoła przyroda.Drzewa zastygły, ptaki zaprzestały dobywać swych spiewów uroczystych.Zwierzeta nie smiały pohukiwać bo zewsząd rozbrzmiewał walc a-moll, słyszalny dla mnie porusząjącego się po omacku nocą i dla rozbudzonej przyrody. Drzewa poruszały ckliwie ale do taktu swymi szerokimi konarami, oniemiały  z zachwytu same wciaż zostały umilkłe. Gdy już melodia zakończyła swe brzmienie niebiańskie, przysiągłbym że szczery usmiech kuzynki Asi dał sie rozpoznać.Miałem przeczucie,że ona sama wykonała dla mnie osobliwy koncert, bo wiedziała, jak ja miłuję klasyczną muzykę.Poruszyła swym kunsztem także otaczajaca mnie przyrodę, bo ona  w swym krótkim życiu nieustarszona  uwielbiała spacery lesnym duktem, najbardziej  nocna porą..Gdy już w domu niespodzianie się znalazłem, pojąłem jak późno już nastała pora. przyniesiony chleb postawiłem na stole i zrazu zmorzył mnie sen płytki i pozbawiony marzeń..

Rozdział IV.

Nazajutrz dzień nastał smutny i srogi. Nikt z domowników nie okazywał mi ciepła ni wzruszeń, z powodu tego,że przeżyłem.Oni byli zajeci przezywaniem żałoby, każdy z nich inaczej i po swojemu.Lato z wolna przeszło w pore jesienną, chłodna i ponurą jak dusze mojej żyjącej rodziny. Moje cierpienie spowodowane było tym,że ocalałem.Od tej pory wiem, że zawsze najbardziej dotkliwie cierpią ci co zostali przy życiu, zmarłego cierpienie nie dotyczy.Do szkoły uczeszczałem od teraz chętnie, nauka była moją nową odskocznia od trudnej rzeczywistosci.Obowiązki szkolne przestały mnie przerastac i niepokoić, jakby cudzy pilny umysł został mi w nagrodę ofiarowany.Pamietam dzień pochmurny i deszczowy, który mnie do sklepu na rogu zaprowadził. Udało mi się pieczywo smaczne dla rodziny kupic bo w wiatrówce odkryłem niewydane banknoty, które teraz sie przydały. Tuż przy ladzie prócz sklepowej  stała tylko jedna strasza kobieta.Byla cokolwiek otyła, dobrze ubrana, lecz ponura swieżym cierpieniem. Jej postura niegdys pyszna,dumna z powodu dawnej uciechy, z nadmiaru jadła i lekkiego trwania, obecnie budziła litosc a nawet wspólczucie.Kobieta dobiegała siedemdziesiątych urodzin, bo tak się wyspowiadała sklepowej, jednakże jej długa beztroska i dobrobyt znacznie w lepszym stanie ją utrzymywały. Obecnie na jej szerokiej twarz ból bezbrzeżny sie ukazał.

-Teraz gdy mi Józek umarł, starszna bieda mi zajrzała w oczy. Nie umiem związać końca z końcem. Co za zgroza. Z czego zyć?-Jęki starszej kobiety stały sie ponure i beznamiętne.

-Wszystko sie kiedys kończy. Józek dożył ładnej siedemdzięsiatki, to długo i tak-sprzedawczyni raz po raz odgrywała współczucie, lecz nie czuła żalu bo to nie była jej własna strata. Strasza kobieta tymczasem przeniosła swe piwne spojrzenie na mnie, jakby liczyła na moja otuchę.

-Nie dawno zginęła mi kuzynka i ja wiem,że ona w tamtym lepszym swiecie jest nareszcie szczęsliwa i to mi pomaga-rzekłem pakując własne zakupy.

-Co ty dzieciuchu pleciesz? W jakim lepszym swiecie? Mój Józek nie wierzył w takie przesądy i ja też w takie bajki nie wierzę. Życie jest tylko tu a tam nic nie ma-chmurne spojrzenie wdowy  trąciło wrogoscią i nowym gniewem. W tej zasklepionej rozpaczy  twarz wdowy stała się zrazu szkaradną maską, zakleszczoną w sobie. Staruszka wstrząsnieta własnym gromkim płaczem nie dostrzegła pełnego życzliwosci usmiechu sprzedawczyni oraz nagłej obecnosci kupujacych, coraz liczniej nadchodzących i przysłuchujących się.

-Kiedys byłam najpieknięjsza we wsi-odparła prawie pysznie, rozgladajac się dookoła w poszukiwaniu pochwały.

Zamiast aprobaty dał się słyszeć gwizd ubawienia. Zgromadzeni coraz liczniej kupujący, szukali taniej rozrywki by po powrocie, podzielic się z domownikami zasłyszanymi historyjkami.

-Kiedys miałam wszystko, kupowałam co chciałam dzis nie stać mnie na lepsze masło-głos wdowy, zdawał sie żebraczy.Klienci zaciekawieni monologiem owdowiałej sąsiadki,wciąż dyskretnie szemrali,nasłuchując skarbi starszej kobiety.

Wypadłem z dusznego pomieszczenia na chłodne popołudnie. Zasłyszane skargi szczerze mnie pokrzepiły. Nie było mi żal tamtej wdowy. Znany był jej charakter, osoby wyniosłej lecz niezbyt życzliwej. Osoby która nasza rodzine traktowała najpodlej z uwagi na nasze ubóstwo.Wszystko ma swój kres.Bogactwo i bieda zdaje się z czasem przenikać i zamieniać miejscami.W tej ponurej prawdzie wcale nie pozbawionej nadziei znalazłem dla siebie szansę na lepsze.Wiatr słał mi ukłony opadłymi konarami wierzby.Opanowała mnie ulotna mysl niczym spiewny ptak, że los zdoła się jeszcze zamienić, tak jak pozbawił rychło bogactwa i urody tamtą kobietę, tak i mnie i moją rodzine wkrótce  pozbawi ubóstwa i niedoli.

Rozdział V.

Czas gnał coraz rychlej, lato przeszło w jesień. Pełen energii inowych emocji, postanowiłem poprawic swoją sytuację szkolną. do tej pory niezbyt przykładałem sie do nauki. Winni stanu rzeczy byli inni;rodzina bo brakowało mi warunków do zadań domowych,oni także niezbyt mnie motywowali do pracy nad sobą.Teraz postanowiłem naparwic włąsne błędy. Winni za ałe wyniki w nauce byli też sami nauczyciele i uczniowie, którzy mieli o mnie i moim pochodzeniu jak najpodlejsze mniemanie.Jednakże gdy tylko powiało chłodem i deszcz siąpił nielitosciwie z nieba, moim ulubionym sposobem na spędzenei czasu było potajemne przebywanie  z podręcznikami i pisanie wypracowanie często na kolanie, najczęscie z braku dostepu do stołu.Ogarniała mnie wówczas niesłychana wena twórcza, nauka zdawała się sama uczyć a wypracowania układały się składnie bez najmniejszego wysiłku. Miałem wrażenie jakby ktos mnie obdarzał nową, niecierpliwą energią.Tymczasem moja nowa  pilnosć odwróciła się niebawem, nieoczekiwanie przeciwko mnie.

Poniedziałem 10 października lata osiemdziesiąte przyniosły ponadto kolejny przykry incydent, który zawsze będzie mnie przesladował i nawiedzał w mrocznych snach. Za dobrze napisany sprawdzian otrzymałem ocenę najlepsza w klasie. oschły nauczyciel zdobył się nawet na wylewną pochwałę w moim kierunku. Wkrótce sie okazało ,że słaby uczeń wkrótce wiedzie prym i w naukach scisłych. Kedy ponownie inny nauczyciel, bardziej ostry od poprzedniego wyraził aprobatęna temat moich postępów w nauce, tym razem po sali lekcyjnej przebiegł złowieszczy szmer, zdawało się, że mroczne mruczenie zwiastuje potworne burze.Ogarnęła mnie panika.Miałem za złe nauczycielowi,że wychwala mnie na wyrost i niezasłużenie. Jego słowa sciągały na mnie zawisc i zazdrosć coraz potężniejszą.Po skończonych zajęciach wybiegłem co rusz na zewnatrz budynku, gnebił mnie głód, marzyłem o solidnym obiedzie. Tymczasem spokojny i wyludniony lasek brzozowy, zarosił sie od szarańczy dobrze mi znanych uczniów szkolnych.

-Co ty taki prymus?.Zbijemy ci głowe i nie bedziesz wiódł prymu mądralu-drogę przecieli dwaj najstraszniejsi łobuzy. z oddali dobiegały szyderstwa. Słowa i bełkoty stawały się coraz wsciekłe i złowrogie. Miałem wrażenie,że umarłem i do piekła poszedłem spotkac się z samymi diabłami. Przeszedł mnie dreszcz, zaniemówiłem, słowa uwiężły mi w gardle.

-Walnij go w ten mądry łeb-domagał się ktos ochrypłym głosem.

Niebawem ogarnął mnie przeszywajacy na wskros fizyczny ból. Czułem całym sobą dotyk mokrej trawy, której puszyte poszycie dodawało mi ciepła i miękkosci i koiło do lekkeigo snu. na wysokosci oczy dostrzegłem niebo, czysto błekitne, chmurka pojedyncza majaczyła i uformowała się na kształt usmiechnietej twarzy anioła.Wpatrywałem się w jej czyste oblicze, ból stawał się coraz bardziej odległy i zdawał sie dotyczyć kogos innego.Widziałem leżacego  na trawie szczupłego bruneta, nad którym pastwili się najpardziwsze potwory przebrani za nastolatków.Ja tymczasem wyciagałem dłoń ku srebrzystej postaci chmurki, po chwili usmiech igrajacej na niebie chmurki się w dziecinna twarzyczkę mojej zmarłej kuzynki, Asi.

-Cicho, uratuje cię, musisz mi tylko zaufać, ci-przemawiała do mnie jak do dziecka, Uspakajała mnie czule jak rodzic gdy potrzebuje uspać małe, przestraszone  dziecko.

-Asiu ja też chcę umrzeć, pomóż mi-darłem się w niebogłosy, płosząc tym razem tamtych złoczyńców.

-Ty musisz żyć głuptasie-rzekła czułą nutą a w tle usłyszałem akordy muzyki Szopena.

Już sen ma duszę spowijał już błogosc niemal niosła mnie w nieznane obszary, kwiatem złotym zasadzone.Ich niewypowiedziana uroda znieczulała każdy zadawany mi ból.

-Uciekajmy, tu jest duch, duch, uuuu-wrogie głosy milkły porażone własnym strachem. Sylwetki tamtych oddalały się. Ja zas w swym opuszczeniu powracałem do swego ciała pokiereszowanego,pokonanego i okrutnie bolejącego. Żyłem bo cierpienie mi o tym dobitnie przypomniało.Chwile potem ciężkie powieki zamknęły ogląd wrogiego mi swiata. Po przebudzeniu zdawałoby się trwającym ledwie sekundę wróciłem z przytomnoscią umysłu w szpitalu wojewódzkim.Ludzie w białych kitlach niczym zjawy krążyły wokół bezosobowo i beznamiętnie. Wykonywali swą prace w znużeniu i bez polotu. Nie okazywali nikomu nawet sobie choćby odrobiny sympatii.Obok mnie w jasnym lecz dusznym pomieszczeniu znajdowało się jeszcze czterech nastolatków.Wszyscy zdawali się być ofiarami czyjes przemocy. Wszyscy patrzali w osłupieniu, bez wyrazu i przed siebie.

-Jak się nazywacie? Ja jestem Janek-rzuciłem słowa przestrzeń nie doczekawszy się nawet echa.

-Nie ważne jak się nazywamy. Jestesmy pacjentami jak ty-odrzekł największy z nich i zaraz potem odwrócił się tyłem.

Oni byli licznie odwiedzani przez bliskich. Przemarsz tamtych krewnych i przyjaciół nie miał końca. Do mnie nie zajrzał nikt. Byłem tylko pacjentem. Dni wolno następowały po nocy. Mrok wolno wyłaniał się po brzasku dnia.Moi lokatorzy z wolno opuszczali swe miejsca tymczasowe a na ich miejsce upychano nowych, tak samo wyzutych ze swiadomosci życia jak poprzednicy. We mnie o dziwo tliła się jeszcze wola życia. Razu pewnego gdy północ już z oddali wymierzyły koscielne dzwony, lekka błogosć zstąpiła do mej duszy. Gdy sennosc mnie otaczała zrazu poczułem muzykę najmilszą i najbliższą sercu mym. Była cokolwiek liryczna i pełna duchowej ekspresji, była nostalgią lecz płynnie w radosc przechodziła. Nasłuchiwałem.Melodia ożywiała i cichła, dostrajała się do nastroju duszy nasłuchującej.

-Chłopaki słyszycie to co ja?-spytałem przytomnie.

Odpowiadało mi za każdym razem takie samo głuche chrapanie.

Wstałem z wolna nie budząc spiących i nie zwracając uwagi innych, kroczyłem tam skąd odbywał się osobliwy koncert.Wiedziony magią tańczącej melodii gnałem na przestrzał, przewracając krzesła z korytarza. Pobiegłem w stronę półmroku, skąd majaczył skoczny walc a moll. Wąskie schody przywiodły mnie na szczytne kondygnacje budynku. Drapiący kurz,unoszący się zapach wilgoci tylko wzmagał u mnie rosnącą ciekawosć obecnosci pianisty. W samym ukryta rogu tżz na poddaszu,wtulona w fortepian tkwiła kobieca postać. Przyodziana zupełnie po dawnemu;obszerna woalka nie zdołała ukryć olbrzymiego skupienia, rysującego się na smagłej twarzy niezbyt młodej niewiasty.

-Pięknie pani gra. Chciałbym być takim mistrzem-rzekłem szczerze zachwycony czysta melodią, która dziwnie kontrastowała z panującym zewsząd nieładem i kurzem.

 -Dziękuję, jestem rada,że ktos zechciał mnie wysłuchać-odparła wolno i wstydliwie.

-Chciałbym tak grać, tylko,że z powodu biedy nie stać mnie na nauki. Czasem podsłuchuje mistrzów-zdobyłem się na wyznanie.

-To zupełnie jak ja-odparła odrywając się od zaczarowanego instrumentu, jej słaby usmiech wypełznął i zaraz zanikł.

-Jak to?.Pani jest mistrzynią a mi daleko do takiego kunsztu-zawstydziłem się.

-Posłuchaj. ja tez byłam zawsze biedna. Szybko wydano mnie za mąż. Urodziłam mu dziewięcioro dzieci, które po kolei  tak umierały na tyfus-odparła smutno.

-Nie rozumiem-zagadnąłem.

-Zawsze chciałam zostać pianistką.Lecz nigdy mój talent nie został swiatu ukazany. Nikt mi nie pozwolił na moje marzenia, Wiodłam życie pełne bólu i wyrzeczeń.Dzisiaj ludzie często tak samo jak kiedys nie kochają się wcale lecz używają. Kochają oni wyłącznie  materialne przemijające rzeczy, ludzi tylko używają i to jest ból  największy bodajże-odparła z mocą, dobywając z instrumentu  kilka dźwięków.

-A pani kogo kochała?-spytałem pianistkę.

-Tylko muzykę miłowałam na prawdę bo ona mi odwzajemniała te miłosc wiernie, swymi zaczarowanymi i niepowtarzalnymi doznaniami-odparła bezwstydnie.

-Ciekawe-dumałem i kucnąłem na brudnej podłodze.

-Mój maż potrzebował mnie dla swych chuć, do ciężkich prac, których zawsze było pod dostatkiem. Potrzebne były mu moje siły do robót, od których on sam umiał się wymigać-rzekła gniewnie.

-Bardzo pani współczuję-dodałem.

-Widzisz moje życie było o wiele cięższe niż to które wiedziesz ty, ponieważ byłam kobietą.-widma ponury głos zdawał się oddalać i milknąć. Nim spojrzałem ponownie  w slad za pianistką zrazu uswiadomiłem sobie,że prócz mnie nie ma tu innej żywej duszy.

-Proszę pani, gdzie pani jest?-krzyczałem ile sił starczyło i na ile strach pozwolił. 

Tym razem echo odpowiedziało na moje wołania. Zbiegłem z miejsca najszybciej na ile pozwoliła mi własna gibkosć. Ponure wnętrze szpitala, przywróciło przytomnosc mego umysłu, serce biło jeszcze żwawo mysli galopowały najszybciej.Nim błądząc zdołałem powrócić do swej sali, spotkałem otyła pielęgniarkę, której surowe spojrzenie posyłało złowieszcze gromy.

-A ty dokąd to wyprawy sobie robisz? Nie wolno ci, bo masz ciężki uraz głowy-rzekła wyniosle, omiatając wzrokiem pastelowe wnętrze.

-Nic mi nie jest-powiedziałem ze smutkiem do pleców wychodzącej kobiety.

Usiadłem ciężko na krawędzi niewygodnego łoza szpitalnego, w umysle jeszcze wciąż żwawo pulsowało dziwne spotkanie z tamtą nieszczęsliwą pianistką.

-Ktos musi ja znać. Nie mogła się tak rozpłynąć?-poszukiwałem szeptem odpowiedzi. Nie wiedzieć kiedy przede mną wyrosła pochyła starsza pani, która spoglądała na mnie z zaciekawieniem.

-Nie wiesz gdzie Witus jest? On tu obok leżał bo tydzień temu spadł z rusztowania biedaczek, ja jestem jego babcią, opiekuje się nim bo rodzice nie potrafią-gorzki szmer przeszedł wzdłuż wychudzonej postury staruszki.

-Przepraszam ale nie wiem, ja tu z nikim się nie koleguję. Mnie nikt nie odwiedza-odparłem zgodnie z prawdą.

-To w takim razie przyszłam też do ciebie-dotknęła mej reki swa szorstką dłonią i zwinnie dosiadła się obok mnie.

-Wie pani,że ja chwilę temu  tam na górze spotkałem, pianistkę bardzo dziwną i bardzo smutną, nie zna jej pani czasem?-spytałem milczącej staruszki.

-Pianistki powiadasz tam na górze, hmm-zasapała ciężko, jakby przerwała nagle trudna pracę.

-Chodźmy-kobiecina wzięła mnie pod boki i oboje kroczylismy korytarzami pełnymi pacjentów i służby medycznej, spacerującej niespiesznie w sobie tylko wiadomym celu.

-To tam na górze jest poddasze i tam ta kobieta sobie gra na instrumencie-wymówiłem.

-Posłuchaj-staruszka wskazała na dawno nieczynny i zaplombowane dojscie na pietro.

-Tu kiedys miesciła się szkoła muzyczna ale przed wojną. Od pół wieku to miejsce jest nieczynne-drgnęła poważnie, unikając mojego wzroku.

-A przecież ja tam byłem i słyszałem muzykę...-głos mój wyrażał histerię.

-Wierze ci, z pewnoscią widziałes Annę Bolkową, to taka nieszczesliwa gospodyni była,wydana bez miłosci-starsza kobieta zamilkła jakby wstydziła się wyjawić skrytą tajemnicę. .

-I co się z nią stało?-prawie krzyczałem z  przejęcia.

-Niektórzy mówili, że tamta niewiasta zwariowała inni,że była rozgoryczona a potem pomarła z miłosci do muzyki klasycznej.Inni twierdzili, iż podobno zostawiała na pastwę losu męża i dom i przychodziła się tutaj potajemnie uczyć muzyki chopinA ale, że biedna była i za nienormalną uchodziła to ją wyganiano i wyszydzano. Ta Anna  cos tworzyła potajemnie jakies kompozycje ale to zaginęło gdzies albo ktos jej to skradł -rzekła poważnym tonem,rozmyslając.

-Jezu to ja ducha spotkałem-wykrzyczałem płaczliwie wtulając się w poły płaszcza obcej staruszki.

-Nie ty jeden-jej dotyk był przyjazny i dobroduszny lecz niewystarczający by ukoić własną nostalgię.

Szlismy wciąż w milczeniu korytarzem w kierunku sal szpitalnych. Po drodze mijały mnie pytające spojrzenia obcych przechodniów.Przyspieszyłem kroku w sali szpitalnej, zobaczyłem znajomego pacjenta, który beztrosko przewracał kartami ksiażki z obrazkami, siedząc na moim posłaniu.

 -Czesc Witku spotkałem Twoja babcię, ona tu jest- zawołałem beztrosko od progu.

Kolega zmierzył mnie niewyraźnym wzrokiem, wciąż ukradkiem oglądając obrazki z kosmicznymi pojazdami.

-Przecież-obejrzałem się pewnie wokół własnej osi lecz nie było już w zasięgu wzroku babci kolegi.

-Co Ty pleciesz? Nie mam babci. Wychowują mnie ciotki bo jestem z bidula-rzekł z rezygnacją.

-Przecież rozmawiałem z nią. Ona była taka chuda, siwa z pieprzykiem pod okiem. Mówiła,że spadłes z rusztowania i..-kolega nie pozwolił mi dokończyć.Wstał jak poparzony, zrzucając książkę  na podłogę i powodując przy tym olbrzymi huk. 

-Ty zwariowałes, moja babcia nie żyje od roku-zagrzmiał, groźnie,

01 maja 2019   Dodaj komentarz

Błękitne łzy.

Ksiazkę swą ofiaruje tym wszystkim którzy przeszli w życiu tak dużo, zbyt dużo. Jednakże żadnego Życia nigdy nie można mieć dosć.

Rozdział I.

Zofia leżała na podłodze w pozycji emronialnej. Bolały ją skatowane wnętrznosci, piekły swieżo zadane ciosy.Koniuszkiem dłoni roztarła na przerażonej twarzy swe słone łzy. Szlochała niemo, ilez to juz razy? Wydawało się,że nazbyt dobrze zna te samą scenę, tak często zadawaną i coraz mniej przeżywaną,racjonalnie..Przywykła do jego regularnych razów. Podniosła powieki, przed nia stał jej kat,jej włąsny mąż. Poslubiła go dziesiec lat temu, sama nie wie czy z przymusu, czy tak po prostu wypadało,inni tak doradzili albo z potrzeby miłowania.. Ten mąż zdawał się wygladac jak potwór, znany z koszmarów dziecinnych. Twarz męża stanowiła maskę;nienawisci, pogardy i poniżenia. Zaszlochała, by wzbudzić w opracy współczucie lub darowanie kolejnego ciosu. Wtuliła się w pluszowego misia nerwowo, zachłannie całym swym filigranowym ciałem, usiłowała się ukryć naiwnie za pluszowym misiem,by kat nie trafia te same rany na głowie. NIky nie przybył jej na ratunek, nikogo nie obchodziło jej nieme cierpienie. Swiadkami jej kaźni są wyłącznie pluszowe maskotki, licznie rozrzucone wokół mieszkania, rosliny w doniczkach. Mimo dorosłych lat, szcerze kochała pluszowe zabawki. Przywodziły jej na mysl odległe minione lecz nie całkiem beztroskie czasy.Los jej nie oszczedzał. Nie spełniał jej marzeń. Rozrzucał dla niej ochłapy lub spełniał życzenia na opak.Oprawca spojrzał raz jeszcze z pogardą na poniżone ciało kobiety. Splunął wulgarnie przez ramię i zasiadł do komputera. Potrzebował relaksu, spokoju i ciszy.Chwilę potem jej kat, własny mąż padł bez czucia na ziemię. Nadprzyrodzona, niewidzialna siła niewiadomego pochodzenia, ugodziła oprawcę Zosi. Życie toczyło się wciąż, choć mąż Zofi stał się martwy.

Smutek, ból i samotnosć to dla Zosi najwierniejsi przyjaciele.Tylko z nimi się bratała w swej duszy bo ich najlepiej znała. Znów przy niej byli, gdy nie było nikogo.Wstała, usiadła na starym fotelu, jej wzrok zatrzymał się na lekturze, która wczesniej czytała, lecz nijak nie potrafiła zabrac się do czytania. Potrzebowała dobrego ducha, kogos kto by niósł pociechę i ukojenie. Nie było nikogo. Jej oprawca mąż relaksował się przed komputerem oglądając swoje ulubione horrory. Jego zwierzece zmysły bawiły sceny przemocy i niewinnego cierpienia. Kochał zadawac ból i ponizenie, dzięki temu on sam czuł władzę i niezaleznosć.Jego zywot wszak był zupełnie odmienny od losu Zosi. On dorastał w tradycyjny patriarchacie , względnym dobrobycie, w robotniczo-chłopskim domu, rządzonym twarda reką przez ojca megalomana, neurotyka i matki niewyksztaałconej, zahukanej gospodyni, która nigdy nie miała własnego zdania w żadnej sprawie. Miał potwór też młodsza siostrę z która włąaciwie nie nawiązywał kontaktów, nie były mu one wcale  potrzebne. Do niej tez źywił niechęć i zazdrosć a to było spowodowane błedami wychowawczymi rodziców.

Zosia była wychowankiem Domu Dziecka prowadzonego przez siostry zakonne. Pamięc jej nie obejmuje potrzebnych dla niej prawd. Podswiadomosc zadbała by najtrudniejsze i najbolesniejsze fakty zostały wyparte, ale czy raz na zawsze? Niekiedy będą odłamki przeszłosci powracać by znów przebijac się do codziennosci. Tak było i tym razem.Pamięc niechybnie powróciła. .. Została pobita, zmartretowana a potem przyjechało pogotowie. Obcy ludzie, puste słowa i obietnice bez pokrycia i schronisko u zakonnic. Nie było ono ani dobre ani złe, nieodpowiednie dla żadnego dziecka.Smutek, samotnosc i ból z nimi niegdy nie potrafiła sie rozstać. Pojawiali sie zawsze i w róznej kolejnosci i proporcjach. Ogromne i chłodne sale w której miesciło sie za dużo maluchów.każde żywe serce pragnęło byc ważne, potrzebne, zauważone. Maleństwa usiłowały na wszelkie sposoby pozyskac chocby nikłe, zainteresowanie dorosłych. Zakkonice swoje obowiązki wypełniały poprawnie lecz bez współczucia i bez miłosci. Praca ale nie powołanie. Serce małej Zosi, oddzielone od rodziny w latach poniemowlęcych, teraz domagała sie włąsciwej porcji czułosci.

-Siostro Dolores, wez mnie na rączki, weź-wzywała Zosia za każdym razem gdy widziała  biegnącą wciąż przed siebie jedną z milszych mniszek

-Zoska potem, teraz musze do kuchni. Muszę biec do matki przełozonej-krzyczała beznamietnie zakonnica, odganiajac sie od dziewczynki jak od owada.

Zosia patrzała z zazdroscią, gryząc swój kciuk z prawej ręki, jak mniszki przypadkiem obdarzały uwagą i czułoscia wybrane dzieci lecz nie ją. Taka niesparwiedliwosc bolała. Zaznaczylą jej miejsce wsród innnych, wyzwalałą bunt i gniew i zarazem niechec do innych rozkrzyczanych dzieci.

-Jak tamta dzieciarnia to robi,źe zasługuje na zainteresowanie i czułosc?-dumaładziewczynka, stojąc samotnie tuz przy oknie.

Chciała jak oni łobuzowac krzyczeć byle inne to dostrzegli. Tymczasem temperaent Zosi był skromny, cichy i zamkniety dla innych. 

Nie potrafiła nwet tupnąć nogą. W skrytosci ducha tylko marzyła,że będzie kims wielkim, sławnym i  być może dzieki temu szybciej zasłuźy na milósc i uwagę.

Marzyła bo to n ie było jej zabronione. Marzyła wpierw o własnych pieknych, dobrych i czułych rodzicach. A niekiedy tylko czułych, rodzice mogli byc całkiem brzydcy i smieszni byle tylko byli jej i nikogo więcej.Tak to było jej pierwsze wstydliwe pragnienie. razu pewnego tęga mniszka, zauwazyła milcząca i zamyslona Zosię przyklejona do kotary.

-O czym tak marzysz dziecko?-spytała od niechcenia najbarzdiej wscibska mniszka.

-Nie powiem bo boje się,że to sie nigdy nie spełni-zasepiła się Zosia.

-Spełni się spełni. Powiedz mi na ucho no juz- otyła zakonnica zgarbiła sie do poziomu niziutkiego dziecka i wyczekiwała dziecięcego sekretu.

-Chciałąbym miec rodziców takich dla mnie tylko-dziewczynka wypaliła szeptem swój wstydliwy sekret i natychmiast pożałowała swej smiałosci, gdyz ujrzała nieprzychylny i obrazony wyraz twarzy mniszki.

-Ciesz sie tym co masz. Nie wymyslaj-mniszka odparła oschle i odmaszerwała przed siebie, solennie sobie obiecując unikać tego dziwnego dziecka, jak je skrycie od teraz zacznie nazywać.

Rozdział II.

Do szkoły podstawowej Zosia uczeszczała pieszo,kilka kilometrów za sierocińcem.Od pierwszych chwil, klasa do której trafiła nie wywarła dobrego wrażenia na dziecku.W każdy chłodny poranek zbierała bowiem swój skromny tornister, ujadajac porcję niewystarczajacą by wykarmic koscielną mysz, szła przed siebie, ubitym wiejkim duktem.Nie szukała towarzystwa innych dzieci, nie lubiła tych hałasliwych, pewnych siebie. aroganckich łobuzów. Bała się ich,obawiałą ich wulgarnych zaczepek i szyderstw. Najlepiej czuła się we włąsnym towarzystwie, kochła za to piękno przyrody. Odpoczywała tylko samotnie wsród drzew, dziko rosnących kwiatów. tęsknił od czasu do czasu za towarzystwem łagodnych dorosłych. Jeżeli droga która kroczyła Zosia, kroczyła też wolno jakas staruszka, wtedy ochoczo dziewczynko dotrzymywała kroku swej nowej znajomej.Niekiedy inicjowała rozmowy dotyzcące przyrody i pogody. Towarzystwo starszych ludzi, działało na zdiewczynke kojąco i uspakajaco.

-Starą masz dziecko duszę-slyszała niekiedy od pulchnych zakonnic,regularnie często i  wtedy gdy Zosia zadawała swe egzystencjalne pytania dotyczące sensu życia/

Sens życia, stanowił dla dziewczynki wdzięczny i nigdy niezaspokojony temat do rozmów z dorosłymi.

Nikt z dzieci w jej wieku nigdy nie podejmował z nią tak powaznych  tematów.

Z kolei zagadnienia błahe i dziecinne zawsze doprowadzały Zosię do szewskiej pasji i niechęci.

Zosia w głębi swej duszy nigdy nie była dzieckiem, swiat który ją osaczał zniósł u niej wiek dziecinny.

Gdy miała kilka lat,gdy była zaledwie w wieku przedszkolnym,los zmusił ją do opieki nad młodszym rodzeństwem.

Nie pamięta zupełnie troskliwosci,ze strony dorosłych.Jedynie najdobitniej pamietała o swej twardej szkole życia.

I nawet gdy wiosna w pełni swieciła swym nowym, roziskrzonym blaskiem,to serce dziecka wciąz było mroczne i zimne.

Po drodze do szkoły miała najwiecej czasu na rozmyslania. Jej krótki żywot ze swymi dramatami gdzies ukrytymi, zepchnietymi do podswiadomosci, wypełzał znów i na nowo wkraczał do swiadomosci uczennicy.

Gdy dotarła na miejsce, wsród wrzaskliwej dzieciarni nie znajdywała potrzebnej otuchy i zrozumienia, czekały ja kolejne wyzwania, z którymi nie umiała się nalezycie uporać.Nauka jednak nastarczała trudnosci. Nie było nikogo kto by wspierał dziewczynkę. Zdana na siebie, walczyło o siebie, o lepsze oceny i o choćby znikoma sympatię wsród dzieci.Próbowała za wszelką cenę zdobyc przychylnosć wsród innych, jej rówiesników, lecz spotykała się wyłącznie z odrzuceniem. Pochodzenie jej sieroce, nie wiezdiec czemu odrzucało tych co posiadali pełne rodziny. Inne dzieci, odgradzały się murem od sierotki z obawy przed zarażeniem się od Zosi ubóstwem, czy niedolą.

Odtrącenie bolało najokrutniej. "Szkoda,że nikt nie chce dac mi chociaz szansy' Dumała tak czesto,że omal nie przepłaciła tych marzeń obłędem. Bolało nielitosciwie, gdy pod koniec długich i zmudnych zajęć, wracała samotnie swa polną, utartą sciezką, napotykała wtedy,inne rodziny. Koledzy i koleżanki mieli rodziców. Ten fakt,osłabiał dziecko. Oni, łobuzy mieli wspaniałych i czułych rodziców, dokładnie takich o jakich sama marzyła.Na widok rozesmianych rodzin, obejmujących się przychylnie w gescie przywitania, Zosia odwracał wzrok by inni nie dostrzegli jej niepotrzebnego nikomu smutku i łez."Dlaczego, czym sobie zasłużyłam na taki straszny los?"

Pytania rzucane na wiatr, nigdy nie przynosiły odpowiedzi.Nie przynosiły wcale ukojenie, zatem po pewnym czasie zaprzestała je sobie zadawać.

-Dzieci, jutro będą u nas goscić przyszli rodzice któregos z Was, postarajcie sie wypasc jak najlepiej-grzmiała najstarsza z zakonnic, podczas wieczornego, co tygodniowego apelu.

-Ale jak to? Rodzice wszystkich nas zabiorą?-Wyrwał się z Zoski  serca przeciagły szloch. Perspektywa posiadania rodziny,wywarła wrażenie na każdym osieroconym dziecku.

-Słuchajcie mnie uwaźnie! Nie przekrzykujcie, skoro nie skończyłam mówić. Wybrane dziecko będzie miło pełna rodzinę-dodała beznamiętnie zakonnica i przystapiła do przerwanego monologu, dotyczącego braku poboźnosci wsród podopiecznych.

Zapanowała pełna napięć cisza, która zrazu przeszła  w nerwowe szepty i głosne pokrzykiwania.

-Kto zostanie wybrany na dziecko do rodziny?-dopytywał najchudszy wychowanek.

-Nie pytajcie mnie. Dowiecie się w  swoim czasie-mniszka zakończyła swój monotonny wywód i urwała swoją wypowiedź jakby w  oczekiwaniu na oklaski.

-Tak nie wolno, wszyscy chcemy dobrych rodziców a nie tylko wybrane dziecko-głos Zosi, przekrzyczał wszelkie urywane pytania, dobywajace się z tłumu sierot.

-Cisza. Zoska za brak subordynacji, za karę zostajesz w kaplicy dzis i jutro aź do wieczora-głos zakonnicy brzmiał groźnie.

Zofia poczuła silne zawstydzenie na twarzy, miała wrażenie,że nagle wszelke ciekawskie spojrzenia wypalały swój gniew na chudych policzkach smiałej dziewczynki.

Czas mijał wolno i swym monotonnym rytmem odmierzał czas na wspólne posiłki, lekcje i prace domowe. Zosia po skromnym posiłku,szła do kaplicy by tam na zimnej podlodze odbywac karę za swą niefrasobliwosć.

Gdy znudzona niemal samotnie przebywajaca w kaplicy, nie licząc kilka leciwych mniszek wpatrywała sie w figurę sw,Józefa, usłyszała głosne rozmowy z oddali się wydobywajace. Ciekawosc dziecka zwycieżyła z cierpliwoscią.

 Zobaczyła przez witrażową szybe dwoje elegancko się prezentujących ludzi, spacerujących pod rękę wzdłuż holu z dwoma niegrzecznymi kolegami z sierocińca. Chwile potem drzwi wyjsciowe z  hukiem uderzyły o wyremontowane futryny, informując swym doniosłym echem o wybraniu kolejnych, o wyzwoleniu z samotnosci.

Serce dziecka załkało. To nie tak miałao być.

 Dziewczynka zbiegła na doł wąskimi schodami.Swym przeraxliwym krzykiem oznajmiła swe rozczarowanie.

-Dlaczego ja tu nie byłam? Czemu mnie nie wybrali?-krzyk dziecka,wyrwał z zamknietych cel kilka mlodych nowicjuszek.

-Słuchaj jest późno, nie drzyj się tak-łagodny głos nowicjuszki nieco uspokoił dziewczynkę.

-Chce wiedziec czemu nie ja?-Zosia uderzyła w płacz. Postawna zakonnica wtuliła smutek dziecko do swej obfitej piersi i przemówiła.

-Tamci ludzie chcieli tych braci zabrac juz wczesniej. Przyjdą jutro nastepni rodzice. Postaraj się nie zraźić do siebie nikogo-dodaała pokrzepijąco inna mniszka o twarzy małego wróbelka.

-Nie chce ciagle czekac i miec nadzieję. To za długo trwa-głosny płacz i żal rozdartego serca dziecka słychac już była w całym zakładzie. Zosia mówiła na głos to co czuło serce każdego sieroty lecz tylko ona potrafiła na głosno upomnieć się o swoją niesprawiedliwosć..

 -Idź juz spać, to ci pomoże-słyszała szeptem słowa wypowiedziane przez zmęczone nowicjuszki, serce dziecka dudniło do rytmu oddalajacych się kroków mlodych zakonnic.

Rozdział III.

 Dzień za dniem snuł się tym samym stałym rytmem, niczym paciorki tego samego różańca. Zosi z każdym dniem coraz dotkliwiej doskwierała samotnosć, brak życzliwej obecnosci drugiego człowieka. Ludzi było wokół stale mnóstwo, morze innych dzieci, ludzie zajęci swoimi sprawami. Nie było nikogo,kto byłby gotów poswięcić czas tylko dla Zosi. Ona była czescią, kolektywnej całosci. Przebywanie w szkole integracyjnej, jedynie pogarszało i tak słabe mniemanie o swoim szczesciu osobistym.Uczniowie z klas, zupełnie nie nadawali się na bliskich czy chocby dobrych kolegów dla Zosi. Kazdy ze znanych jej uczniów, posiadał to,o czym w sercu, skrycie marzyła ona sama.

Często dumała "Dlaczego ludzie nie okazują wdzięcznosci losowi za swe niezasłuzone dary?".

Gdy Zosia uczyła sie w klasie czwartej, pani zadała pamiętna pracę domową, dotyczącą "Za co powinienen być wdzieczny rodzicom?"

 Była to najtrudniejsza i najbardziej bolesna domowa. Zosia nigdy jej nie odrobiła. Postanowiła nazajutrz zachorować. Nie byłaby w stanie zniesc, cieżaru swego wielkiego bólu,ukrytego w maleńkim serduszku dziecka. Zmyslac nie potrafi. Nawet gdyby zdobyła sie na fikcyjne, banalne słowa, zupełnie nie wywołujące wzruszenia u zwykłych uczniów,to dla wychowanki domu dziecka, czytanie obcych wyzurzeń, byłoby nie do zniesienia. Wiedziała, że stałaby się dodatkową dla dzieciaków sensacją i cierpiałaby wtedy okrutnie, na długo.

 Feralnego tamtego,odległego dnia,gdy obudził się ranem swit. Gdy ptaki za oknem donosniej spiwały niz zwykle, gdy promienie słońce przebijały się prze grube zasłony, Zosia postanowiła chorować na potezny ból głowa.

-Wstawaj dziecko, wszyscy juz sa na nogach lub w drodze do szkoły-skrzeczała obcesowo niemłoda zakonnica.

-Siostro boli mnie brzuch, bęe wymiotować-zastękała wychowanka najbardziej żałosnie jak tylko zdołała.

-Co takiego?-korpulentna zakonnica wyrażała swoje niezadowolenie, nerwowymi gestami.

-Boli bardzo-dziewczynka łkała.

-Co mam z toba zrobić nieboraku?-tonacja głosu u mniszki stała się ciepła niemal.

-Chce zostać, jutro mi przejdzie-biadoliła dziewczynka.

-Niech to licho, dobra zostań i tak często chodzisz do szkoły-szept zakonnicy, uspokoił skołatane serce nieprzygotowanej uczennicy.

 Trzask zamykanych dzrwi, wrózył spokój i wybawienie. Zamkneła na powrót swe smutne oczy i z wolna sen ogarniał jej dziecinne lica. Z oddali słychac było jeszcze dziecinne smiechy i krzyki,odgłosy toczącego się spiesznie porannego zycia wdzierały się wyrzutem sumienia do czujnych uszu dziecka.

 Gdy regularne dźwięki ucichły,samochody i autobusy wykonały swe powinnosci, nastała długo wyczekiwana cisza.Dębowe drzwi pojedynczej sypialni, dobrze chroniły spiąca przed codziennymi czynnosciami mniszek..

Wkrótce sennosc ustapiła, zdień nie dawał o sobie zapomnieć, Ptaki ponowiły swe dźwięczne melodię.Jeden zagubiony słowik długo intonował jeszcze własną piesń.

Wtedy w samym kącie pokoju, Zosia dostrzegła, całkiem grzeczną i smukłą dziewczynkę, bawiacą się jej ulubionym misiem.

-Co tu robisz? Jak tu weszłas?-Zosia wyraziła swój niepokój, szeroko otwierajac swe rozbiegane oczy.

 -Cicho sza. Nie mów nikomu o mnie-nakazała tajemnicza nieznajoma.

-A dlaczego? Skąd się tu wzięłas?-Zosia usiadła na swym posłaniu.

-Jestem Marysia i jak chcesz mogę byc twoją przyjaciółką lub koleżanką, taką dobra-dodała tamta, prezentujac swój wstydliwy usmiech.

-No dobrze. Czemu jestem tak ubrana po staremu? Teraz tak się nikt nie nosi?-Zosia zwróciła uwagę na kraciaste spodnie i starą, wytartą kamizelką u nowej znajomej, która kiedys widziała na starym zdjeciu.

-Ubranie się nie liczy. O wiele waźniejsze jest przecież twoje serce-Marysia popatrzyła z usmiechem porozumiewawczo na nie swojego misia.

-Możesz go zatrzymać, daję ci go w prezencie-rzekła Zosia, rozbawiona nową znajomą.

-Naprawdę mi go dajesz? Dziękuję nigdy ci tego nie zapomnę-Marysia zgrabnie podskoczyła ku górze z wdziękiem wykwalifikowanej baletnicy, tańczyła jeszcze  chwilę, wcale nie upuszczajac podarowanego pluszaka.

-Marysiu gdzie jestes?-pytała raz po raz Zosia,gdy nie udało jej sie dostrzeć swojej nowej koleżanki.

Zosia ostroznie wstała,rozejrzała się po skromnym pomieszczeniu, otworzyła z przejęciem szafę na ubrania,która gabarytowo dała by radę schować dziewczynkę.

Z przestrachem przykucnęła, w nadziei na znalezienie dziecka pod łózkiem, w którym także znajdowało się miejsce na kryjówkę.

-Gdzie jestes? Poddaję się. Wygrałas!!!-krzyczała przejęta Zoska.

-Hej co to za krzyki? Przecież jestes niby chora-zakonnica z wysiłkiem otworzyła drzwi,upuszczając trzymany w reku mop.

-Siostro gdzie jest Marysia taka  co miała dwa warkoczyki zółte?-spytała naiwnie Zosia, wskakując  do łożka.

-Dziecko ty potrzebujesz psychiatry chyba. Nie ma tu takiej Marysi, przecież wiesz jakich mamy wychowanków-zagrzmiała groźnie mniszka, patrząc uwaźnie za zlęknione dziecko.

-Ale tu była taka zdiewczynka i wzięła mi nawet misia tego brązowego-rzekła ze smutkiem Zosia patrzac z przekonaniem na zaniepokojoną opiekunkę.

-Słuchaj wstawaj już południe. Za karę pomozesz mi myć podłogi. Skoro nie chcesz się uczyć, to będziesz sprzątać. Wybije ci tym wszystkie głupoty z głowy. Migusiem ogarnij sie i za kwadrans widze cię w  kaplicy. Zrozumiano?-głos mniszki grzmiał gniewnie.

 Dziewczynka po chwili usłyszała huk zamykanych z impetem drzwi. W pomieszczeniu dało sie odczuć chłód i niepokój, który to zmobilizował dziecko do wypełniania rozkazów.

Prace porządkowe;sprzatnie, myscie i szorowanie podłóg zupełnie nie interesowało i nie sprawiało najmniejszej radosci dziewczynce. W jej umysle powróciła mysl,iz nauka w szkole i wykonywanie zadań domowych byłoby znacznie przyjemniejszym sposobem na spędzenie wolnego czasu.

-Siostro chce odpocząć i cos zjesc?-poskarzyła się uczennica gdy pobieźnie połowę korytarza zdolała uprzątnąć.

-Nie ma mowy, dopiero jak skończysz to zjesz obiad-zagrzmiała ta sama mniszka,niewzruszona łzami kołyszącymi się w małych oczach dziecka.

Dziewczynka z ociaganiem nareszcie uporała się z pracą,wtedy gdy wychowankowie przybyli na obiad ze szkoły.

-Możesz do nich dolączyć. I pamiętaj nie ma nic za darmo-pogroziła palcem inna korpulentka mniszka.

 Wrzaskliwy tłum dzieci  w wieku szkolnym rozsiadł sie wokół dlugiego stołu ustawionego w jadalni. Zosia dosiadła się do milczacych wychowanek i czekała niecierpliwie na przydzielony posiłek,Wsród swych wychowanków nie czuła wcale żadnej więzi. Przez jej umysł przebiegła mysl,iż powinna tu także Marysia być.Nigdzie jednak nie dostrzegła jej drobnej postaci. Myslała o rodzeństwie, swym licznym,które tu także wraz z nia powinno przybywać.Lecz po dłuższym namysle pojeła,iz żaden wychowanek nie jest do niej podobny.Nikt sposód zgromadzonych wychowanków,nie wydawał sie jej bliski i ani choć trochę podobny do niej samej.

Jej rozgrzany mysleniem umysł pracował. W takim razie co się stało z jej licznym rodzeństwem? Przecież zakonnica przełozona powtarzała Zosi,że ma liczne rodzeństwo lecz nigdy nie zgłebiła tematu.

Mniszki poproszone o odpowiedzi na tak waźne dla dziewczynki sprawy,potrafiły tylko zbywam dziecko zagadkowymi odpowiedziami lub udzielać nie konkretnych wskazówek. Zosia nie wiedziałą kim są rodzice i jakim cudem trafiła do sierocińca?

Postanowiła,iż pożną noca gdy wszyscy pójdą spać ona sama dopadnie do potrzebnych dokumentów, które to zakonnice przetrzymują w skrytce, zamkietej na klucz. Klucz do skrytki,miesci się w małej szafce obok biurka na portierni.

Nowy plan uradował dziecko i na powrót przywrócił nadzieję,że ona sama pozna swych bliskich i nie będzie :"bękartem"

Oczami wyobraźni widziała siebie prowadzoną przez eleganckich i serdecznych rodziców w stronę szkoły.Zamiast znajomej pogardy, napotkałą by wzrok innych pełen uznania i szacunku. Od tej pory nie byłą by "niczyja", "znajda".

Jakie to cudowne uczucie, należeć do kogos dobrego, godnego zaufania.Jak to jest należeć do kogos kto potrafilby sie zatroszcyć tylko o mnie-marzyła co wieczór zasłaniając szara firanką ciemne okno,pełne odległych gwiazd zajętych spełnianiem marzeń tych,których los i tak zanadto rozpieszczał.

Rozdział IV..

Miajły noce i długie dnie podczas których Zosia w samotnosci planowała dotrzeć do tajnych dokumentów. Los nie sprzyjał dziewczynce.Ilekroć idealnie cicha noc nastała, w sam raz by swój plan wypełnić potajemnie, tej samej nocy sen zmorzył okrutnie dziecko lub kaszel nagły zaczynał dokuczać.'Jutro,zdobęde się na odwagę" Postanowiła po kilku tygodniach wcielić ponownie swój chytry plan,pewnej bezsennej nocy, podczas której panowała epidemia grypy. I wtedy nie było wtedy szans na ukradkowe wtargnięcie do skrytki,gdyż zakonnice penetrowały dosłownie każdy zakatek klasztoru w poszukiwaniu potrzebnych choćby przestarzałych lekarstw.

Tymczasem napięciu w sercu dorastajacego dziecka narastało, nosiłą w swej smutnej duszy, szereg pytań bez odpowiedzi. Nie znajdowała bratniej duszy, której zdołała by zwierzyć się ze swoich sekretów.Jednakże nastał długi jesienny wieczór;dzieci układano do snu, nikt nie zwracał uwagi na Zosię.Dziewczynka gorliwie czytała lekturę, takie bowiem wrażenie robiła bynajmnie na opiekunach. Przeczekała aż wszyscy polegną na lózkach.Odczekała cierpliwie az dwie lokatorki zasną kamiennym snem, wtedy Zosia pokonując swoja wstydliwosć, wygrała z chęcia poznania swej tozsamosci. Dłużsża chwilę ogladała przez źle osłoniete niebo czystozłoty księżyc. Zaklinała i nagabywała o pomoc wiszący wysoko sierp.Gdy brawura wzięła przewagę nad wstydem, dziecko chyłkiem zbiegło na sam dół. Cisza dźwięczałą w uszach, powietrze zdawało się ciezkie i zdradliwe. Zdawało się nawet dziewczynce,że jest przez kogos obserwowana. Pospieszyła, ogladajac się nie bez strachu. słychać było jedynie odległe,równomierne pochrapywanie. Dostroiwszy swe ruchy do miarowego sennego odpoczynku, chwyciła oburącz olbrzymi klucz, ukryty w skrytce na portierni. Ilez to razy wyobrażała sobię tę trasę, którą w mig pokonuje.Otwarła niedomkniete drzwi, pchnęła łokciem zimną klamkę i dopadła do równolegle ustawionych szafek.Przypadła do najmniejszej i poczeła wertować każdy ukryty dokument.Dotknęła gniazdka, swiatło dało jasną poswiatę i pozwoliło rozczytać zaszyfrowane dokumenty.Imiona i nazwiska,ustawione według kolejnosci alfabetycznej.W panujacym przestrachu zapomniała na dłużej jak brzmi nazwisko jej własne.

'Jezu pomóż mi" -modlila się pokornie jak wtedy gdy czuła niepewnosć.Już dotykała kciukiem, zdawało by się karty z jej nazwiskiem, juz ogarniło jej serce obce podekscytowanie w tem, wypadła z hukiem zawartosc innej niedomknietej szuflady wprost na podłogę.

Zamarła.Ukryła się za wielkogabarytowym stołem i czujnie umieszczała, rozsypane w nieładzie, upuszczone dokumenty.

-A niech to! -zasepiła się gniewnie.

Przeczytała swiadectwa urodzenia niektórych dzieci i nazwiska ich prawdziwych bądź domniemanych rodziców..Niezraźona poszukiwała nadal,nie mogła się poddać teraz,gdy jest juz tak blisko odkrycia swego pochodzenia.

Dopadła do kolejnych skrytek i wtedy do jej rąk wpadły dwie czarnobiałe, pożółkłe fotografię. Przytuliła je obronnie do serca, następnie przyjrzała się inensywniej i wreszcie pojęła. Te zdjęcia przedstawiały ją samą, kilka dzieci w róznym wieku i parę ludzi o smutnym spojrzeniu. Drugie było w tym samym czasie wykonane tyle,że  w zbliżeniu

-Mam pamiatkę, mam i nikt mi tego nie zabierze, nawet tego-kolejne zdjęcie ukryła za pazuchą. Już gotowa była stracic zainteresowanie swym dalszym odkryciem, gdy jasna żarówka zabłysła i nakierowała wzrok dziecka na akty urozdenia.

-Jezu mam-tryumfowała i czytać poczęła jednym tchem; Zofia Bania urodzona 8 czerwca, Krysia Bania, Ewa Bania,Paweł Bania,Izydor Bania, Ambrozy Bania urodzony jako najmłodszy. Daty były zamazane jakby celowo. Na odwrocie strony widniały informacje o udanej adopcji, całej pozostałej gromadki rodzeństwa. Potrzebne dane, adresy stawały się coraz mniej czytelne,bo zasłaniały je łzy,które to ciekły obficie, nie pozwalajac dziecku ani na moment wzbogacic się o pożadaną wiedzę.

-A tu jestes ptaszku!-teraz jakby przez mgłę dziewczynka ujrzała młodą,wysoką zakonnicę,którą nie poznała jeszcze z imienia.

-Proszę mi nie robić krzywdy-dziecko obronnie ukryło twarz dłońmi bardziej  z obawy przed nieuchronnym.

-Nikt cie nie skrzywdzi.Dlaczego nie spisz tylko węszysz tutaj?-zakonnica spytała niecierpliwie.

-No bo chciałam cos zobaczyć o sobie,ale nikt mi tego nie chce powiedzieć-załkała i natychmiast uderzyła w płacz by wzbudzić litosc i odroczenie kary.

-Słuchaj,ciekawosc to pierszy stopień do piekła, nie słyszałas o tym?-mniszka wyszczerzyła swe żółte kły.

-Czemu moje rodzeństwo adoptowali a mnie nie?-drążyła sierota.

-Nie wiem i radzę ci nigdy nikogo o to nie pytać. A teraz zmykaj ale już!-głos siostry zabrzmiał groźnie.

Dziewczynka ostroznie oddaliła się od miejsca odkryć, cały czas czujnie trzymajać w łokciach pod piżamą z trudem zdobyte stare fotografie.

 Zosia zmęczona z nadmiaru wrażeń, zasnęła wkrotce kamiennym snem.Gdy zbudziła się nazajutrz, zastał ja poranek ponury i deszczowy. Nie chciała rozpoczynać dnia, swiadomosć obudziła; nieodrobiona matematyka, niewyuczony materiał z historii i lektura nieprzeczytana, to za dużo by mierzyć się z trudami dopiero zaczetego dnia. Tak by dziecko pragnęło wolnych dni, wakacji by obowiązki szkolne nie meczyły mysli. Naraz wróciły inne mysli,iż cóż by to dały wakacje czy wolne?

Wakacje czy zwykłe dni u Zosi są szare i pozbawione beztroski.Wstała nagle by odgonić trudne i natarczywe wspomnienia.

-Siostro, moge dzis nie isc do szkoły? Źle się czuję, nie kłamię-dziecko spusciło pokornie głowę by nie widziec obrazonej miny przełożonej,uzbrojonej jak co dzień rano w mopa.

-Nie ma mowy. Zjedz owsiankę i migusiem do szkoły-krzyknęła, odwracajac się na pięcie.

Zofia nie miała zamiaru pójsc do szkoły, potrzebowała ochlonąć w samotnosci i barzdo pragnęła innej kojącej obecnosci opiekuna.

Szła samotnie tym samym utartym szlakiem,licho przyobleczona,niestarannie nakarmiona.Głodna.

Ogarnęła wzrokiem stojace równo sosny, skromny lasek borowy i pojedynczych spóźnialskich, niechetnie , z przymusu udajacych się do szkoły.

 Gdy juz mineła las, kątem oka dostrzegła smukła posturę małej isotki,która niespiesznie przechadzała się wokól drzewa.

-Marysia co ty robisz? Nie chodzisz do szkoly?-krzykneła Zosia zbliżajc się do znajomej dziewczynki.

-Ja mam inne obowiązki niż nauka. Wiesz, ja bym bardzo chciała nadal sie uczyć jak ty-rzekła spokojnym głosem, zdobywajac się na przyjacielski usmiech. Słońce zdawało się pokazac swą moc, deszcz przestał siąpić z nieba.

-Dlaczego nie chodzisz do szkoły?-zdziwiła się Zosia.

-Kiedys ci to wyjasnię.Zoska nie musisz podstępem szukac informacji na swój temat. Nie włamuj sie więecj zakonnicom do ich skrytek-głos Marysi był poważny.

-A dlaczego? A Ty skąd to wiesz?-Zosi twarz płonęła zawstydzeniem.

 -Wszystko poznasz w swoim czasie. A dzis przyłóż się bardziej do nauki-powtórzyła swój poważny ton znajoma Zosi.

Uczennice ogarnęła znów przerażenie i niepokój,z powodu odktytych tajemnic. Dziewczynka nie miałą zamiaru zwierzać się ze swych słabosci, nie teraz.

 Zosia nareszcie przystąpiła prób klasy, z dusza na ramieniu usiadła w ławce,nieprzygotowana do klasówki z matematyki.

-Prosze pani jutro napiszę bo dzis jestem niedysponowana-rzekła szybko dziewczynka.

-Że co proszę? No dobra. Jutro napiszesz z tego działu co wszyscy. A teraz siadaj i nie przeszkadzaj piszącym-głos nauczycielki złagodniał.

Dziewczynka poczuła ogromna ulgę. Jednakże, po sali przebiegł ton gniewu i szum rozdrażenienia.

-Ja teź jutro napiszę-dodało inne dziecko.

-Cisza, za dziesieć minut koniec i zbieram karteczki-zagrzmiałą nauczycielka uciszajac rozbrykanych uczniów.

Zosia czuła na sobie spojrzenia pozostałych uczniów. Żałowała swej brawury a najbardziej braku swej starannosci.

Postamowiła więcej i staranniej sie przykładać do nauki. Dziewczynka nie chciałaby już być izolowana,nie marzyła nigdy aby wyrózniać,odzielać od grupy.

Samotnosc doskwiera i ubliża najdotkliwiej.Brak przyjaciół nie daje się niczym zastąpić. Milczaca,pełna refleksji lekcja matematyki, pozwolila dziewczynce przyswoić nową naukę dla siebie

 Zosia z ulga rozstała się z nieustannie hałasującą młodzieżą. Wróciła do swej placówki samotnie, jej mysli bezustannie krazyły wokół minionych lekcji. Czuła na pzremian wstyd i zażenowanie. Załowała,że nie przyłozyła się staranniej do zajęć.Wiatr tracał zle upiete włosy na głowie, szarpał zwisajacym u szyi szalikiem i połami starego płaszcza. Miała wrażenie jakby to siła wiatru stanowiła opór w drodze do zakładu.

 -Gdybym chciaż miała przy sobie rodzeństwo.Mogłabym porozmawiać i czuc się raxniej-dumała ze smutkiem.

Jej smutne i jednostajne mysli,przerwała inna uczennica ze starszej klasy, która pędziła na rachitycznym rowerku.

-Hej mała, nie widziałas tu mojego brata?Ciągle się on nam gubi-westchnęła dziewczynka.

-Nie widziałam tu nikogo. ja ci zazdroszcze  tego, że możesz się tak martwic o brata, nie jestes samotna dzięki temu co?-spytała ufnie Zosia.

-Mylisz się. ja mam jeszcze szescioro rodzeństwa i zawsze zazdrosciłam jedynakom-dodała rowerzystka,prowadząc swój stary rower krok za Zofią.

-Jak ty się nazywasz? Ja jestem Zosia.

-Na mnie mówią Elka.To rodzeństwo to ciagłe kłopoty, więcej rzeczy do podziału i mniej rodzica dla siebie no i więcej obowiązków. Ja nawet wykonuję obowiązki opiekunki dla młodszego rodzeństwa, sama nie mam od dawna dzieciństwa choć mam niecałe dwanascie lat. Rodzice są wiecznie zajeci wszystkim tylko nie nami-krzyknęła z bólem Ela.

 -Jak chcesz to możemy się zaprzyjaźnić? ja mieszkam tu niedaleko w bidulu i nie mam wcale z  kim się pobawić choc jest nas dziesiatki-dodała ze smukiem Zosia.

-Dobre sobie, ja nie mam czasu na zbytki. Jestem zarobiona.Nie próznuje jak wy-dodała z wyższscią Elka oddalajac się od Zosi.

 

Dziewczynka po powrocie do sierocińca, stała się osowiała i zawstyzdona. Marzyła teraz podczas niesmacznego obiadu, jedzonego w licznym towarzystwie, rozwrzeszczonych dzieciaków aby stac się niewidzialną, by nic nie czuć i niczego bardziej nie doswiadzcać.

  Rozdział V.

 

Weczorem przed pójciem spać na schodach obok kaplicy dziewczynka usłyszała wdzięczny i niezwykle melodyjny spiew dobiegajacy z  wnętrza kaplicy.

Zastygła w radosnym oczekiwaniu,upokona barwnym spiewem.

-Kto tak pięknie spiewa?-dumała uczennica.

Niebawem u szczytu schodów pokazała się zakonnica w wieku srednim, o prztyjemnym niemal matczynym wejrzeniu.

-Co tak podsłuchujesz? Chcesz sobie pospiewac dla Pana?-spytała mniszka obejmując matczynym niemal gestem zawstyzdoną dziewczynkę.

-Nie, bo ja nie umiem wcale spiewać i w ogóle nic nie umiem-Zosia dodała smutno.

-To niemożliwe każdy cos potrafi, nawet ja-rubaszny smiech zakonnicy okazał się zaraźliwy, niebawem inne przysłuchujące się w pobliżu dzieciaki stały sie niejako weselsze.

-Mi się nic nie udaje, ciagle cos psuje-rzekła ze zgrozą w głosie wychowanka.

-Doc narzekania bo Pana obrazisz. Pan Bóg stworzył Cie taką w  sam raz, akuratną,nie najlepszą bys nie była z siebie zbyt dumna. Tylko taką jak on Cie chciał-rzekła z paradnym smiechem wesoła zakonnica.

-A jak siostra ma na imię bo jest nowa?-cgciała wiedzieć dziewczynka.

-Jestem siostra Eleonora, będą pomagac w  wychowaniu was-dodała cierpliwie.

-Szkoda,że nie może być siostra moją mamą albo chociaz ciocią-odparła nie bez lęku wychowanka.

-Mama nie wolno mi być bo jestem zakonnicą. Za to jestem waszą opiekunką.Może tak być?-spytała mniszka.

Skinieniem niepewnym Zosia wyraziła aprobatę.

  Od tej pory mała uczennica, zacznie niemal krok w krok podążać za nowa opiekunką. Niekochane, samotne serce wychowanki z kazdym dniem stawało się weselsze, bardziej pewne swego. Cieszyły ją nowe serdeczne pełne troski uwagi i niemal matczyna troska.

Dziecinne, niewinne serce zażywało od tej pory ciepłej i czystej słodyczy dobroci. Chetniej Zosia wracała ze szkoły,lubiła przebywac  w otoczeniu serdecznej zakonnicy, wyrózniającej się cnotami, doskonałej wychowawczyni.

Od tej pory zdawało się dzieciom,że sam Anioł postanowił zostać człowiekiem na ziemi.

Tymczasem siostra Eleonora, sprawiedliwie i z wielką godnoscią i sumiennoscią wypełniałą swe zadania. Powinnosci sama sobie dodatkowo dobierała, jakby chciała instynktownie uratować, wspomóć biedne, zapomniane sieroty,które zachłannie pragnęły jedynie czystej miłosci. Miłosć bowiem ma moc ratowania i przywracania życia, nawet takiego zabitego z powodu jej braku.

 Spoykań i rozmów z serdeczną zakonnicą serce Zosi po sierocemu codzień oczekiwało.Inni wychowankowie z zazdrością spoglądali na bardziej pomyślny los nielubianej przez nich dziewczynki.

Samotnych, zapomnianych małych serc bylo zbyt wiele by dla każdego starczył okruch ciepła, uwagi.

Gdy zadowolona z dobrze przebytego dnia usiłowala zasnać na swej niewygodnym łożu,poczuła czyjąś obecnośc przy sobie.Nim zdazyła zamknąc powieki,biorąc zjawę za wytwór senny.Dziewczynka niemal podskoczyła z przestrachu.

-Nie bój się. To ja Marysia. Chciałąm tobie coś powiedzieć-rzekła tamta tajemniczo.

-Co chcesz mi powiedzieć?-spytała Zofia.

-Nie przywiązuj się tak do ludzi, bo niebawem siostry Eleonory nie będzie tutaj. Tak musi być-dodałą Marysia poważnym tonem i natychmiast rozpłynęla się w powietrzu.

-Co ty powiedziałaś? po co mi to mówisz?-krzyknęła sierotka, z trudem panujac nad plączem cisnącym się do jej oczu.

 księzyc wysoko na niebie, uparcie zaglądał do pogrązonego w smutku dziecka. Oświetlał mocno, jakby chciał pokazać dziewczynce więcej światła w tym ciemnym mroku osamotnienia.

Wtulona w stare zakirzone pluszowe zabawki, wkrótce zasnęła. Zbudziła się szybko wciaż pamiętajac swój niespokojny sen.

Tego poranka, wcześniej od pozzostałych wychowanków, zbiegłą na sam dół by zjeść śniadanie.

Czekała daremnie na zaakonnice, lecz one jeszcze zawodzily swe poranne pieśni w nieopodal umieszczonej kaplicy.

Wkrótce ich śpiewy przycichły, Zosia nie zdolna do przełknięcia choćby skromnej kromki chleba, wybiegła ku wychodzącym  z porannych modlitw.

 

-Siostro Eleonoro, coś musze siostrze powiedzieć!-rzekła głośno, zakłucajac poranną jeszcze ciszę.

 -O co chodzi, zejdźmy na chwilę do kuchni by coś wziąć na ząb-zakonnica czule pogłąskała rozdygotaną dziewczynkę.

Zeszły we dwie  milczeniu do kuchni, odprowadzane zaniepokojonym spojrzeniem pozostałych mniszek.

-Wczoraj w nocy przyszła do mnie Marysia i powiedziała,że siostry tu juź nie będzie. To prawda?-spytała ze smutkiem, odkładając smaczne pieczywo.

-Nic mi o takich planach nie wiadomo. A co to za Marysia jak ona wygląda?-spytała z troską w glosie siostra.

-To taka małą chuda zdiewczynka jak ja. Tylko że niemodnie ubrana, tak po staroświecku i taka z cierpieniem w oczach-rzekła wychowanka.

-Zapraszam cie na górę do mojej celi-dodałą pośpiesznie, spoglądajac na coraz liczniej tłoczący się tłum wychowanków.

Wbiegła obie na najwysze piętro budynku.

-Stój tu, przyniosę ci albumy, naszych dawnych wychowanków-dodała,czym pędem biegnąc ku swojej celi.

Niebawem wróciła z ogromnym cieżarem starych albumów.

-Usiadź na tej ławeczce przy korytarzu-zarządziła.

Dziecko potulnie usiadło, wsłuchując się w wesołe okrzyki pozostałych wychowanków, niesionych echem po całym zakładzie.

-Znajdź na tych starych fotografiach twoją kolezankę Marysię, jak znajdziesz daj mi szybko znać. Będę w pobliżu-dodała uprzejmie.

Zosia przystapiła do pilnego śledzenia starych wyblakłąych fotografii, oopatrzonych zupełnie odległymi datami.

Zdołała wnikliwie poznac obce twarze z lat wojennych, powojennych i początek dwudziestego wieku.

Zosia straciłą już rachube ile czasu straciła na zajmujące, do tej pory bezowocne poszukiwania.

Już zamiar miała odłożyć przykurzone albumy, lecz tchnięta jeszcze nieznanym przeczuciem sięgnęła jeszcze po najstarszy album z czasów gdy Polski nie było na mapie.

-Jest! To jest ta Marysia-krzyknęła bliska paniki.

Werowała wciąz zapamietale kartka po kartce i wyrywała zdjęcia twarzy, postury tak dobrze zapamiętane.

-Mój Jezu, ona nie żyje juz od stu lat albo więcej-krzyknęła w rosnacym przerażeniu.

Wokół dziewczynki zaległą cisza. Dzieci zdążyły pójść na lekcje, siostry do swych zajęć.

Zosia stała oniemiała, przerażona swym odkryciem.

Na odwrocie starych fotografii znajdował się odręcznie wykonany napis.

'Marysia w wieku 12 lat" "Marysia w gimnazjum"

 

 -I co moje dziecko co tam masz?-głos zaniepokojonej siostry Eleonory, nieco uspokoił bijące strachem serce smukłej dziewczynki.

-Znalazłam, to jest ta dziewczynka. Jestem pewna.-rzekła Marysia pewnym tonem.

Siostra w milczeniu spojrzała na stare, pożółkłe zdjęcia i z nieodgadnionym wyrzem twarzy, metodycznie umiesciła wyrwane fotografie w ich stałe miejsca w albumie.

-Ona tu mieszkała, umarła tu prawda?-spytała.

-Tak, dawniej dzieci umierały nawet na ospę czy anginę-dodała ze smutkiem, w zamysleniu.

 

-Słuchaj dziś masz zajęcia na jedenastą, zjedz szybko śniadanie i biegnij bo się spóźnisz-zakonnica rzekła przejetym tonem.

Wróciła niebawem do swej celi, ze smutkiem otarła łzy, dowiedziała się bowiem, że zostaje przeniesiona do innej placówki. Będzie nauczać katechezy w szkolach dla dzieci upośledzonych, ponad trzysta kilometrów stąd.

Długo tak trwała zawieszona pomiędzy modlitwą,rozmyślaniem i czuwaniem.

-Jednak nasz los jest gdzieś wcześniej wypisany,wszystko jest policzone-dodała zamyślona.

 

 Siostrze popłynęły łzy, coraz mocniej,żal zalewał duszę smutek ogarniał jej rozmodloną duszę.

Przywiązała się do swych wychowanków, dwa lata minęły tak szybko.Nie wiedziała czy zdoła się zadomowić w nowym miejscu i zapomnieć o sierotach, którym winna była tyle dobrego jeszcze swiadczyć..

 Rozdział VI.

 

Nastał czas srogi i wielce żałobny. Deszcz padał coraz żwawiej i gesciej. Zdawało się,że nawet pogoda rozpacza po wyjeździe siostry Eleonory na inna placówkę.Dzieci przywykłe do dawnej serdecznosci i ogromnej cierpliwosci, wyswiadczanej z dobrego serca zakonnicy Eleonory. Swoiste sieroctwo zaznawała Zosia, dla niej bowiem siostra Eleonora była niczym matka.

Powodowana smutkiem i nudą, Zosia zamkneła się w swoim pomieszczeniu i nie miała zamiaru z nikim nawiazywac wcale kontaktu. Kazde inne dziecko zdawało sie Zosi takie pospolite i nudne. Nie znajdywała z nikim wspólnego języka.Mimo,iz bardzo czuła sie samotna, tymczasem towarzystwo innych wychowanków jedynie wzmagało w dziewczynce poczucie osamotnienia.

Gdy słońce przyjaxnie swieciło, dziewczynka wybiegała na zielony, równo ostrzyzony trwanik, tam posród roslin i zasadzonych warzyw czuła spokój i potrzebne dla duszy zadowolenie. Ptaki melodyjnie ćwierkały, klomby poruszane wiatrem zdawały się kłaniać, jabłonie i grusze rozchylajac swe szerokie gałęzie wygladały jakby wyciagały swe tęskne ramiona.ku przechodniom.

Rozmyslając dziewczynka usłyszała pełne ekscytavji rozmowy prowadzone wsród dorastających wychowanków. Do jej uszu docierały niecenzuralne opowiesci, wynikłez ich  przedwczesnie rozbudzonych zmysłów.

Zofię drażniła i zarazem ogromne budziła zaciekawienie nowa nieodkryta sfera.

Brzydziła się niegrzecznym zachowaniem młodziezy i tak sama wyrażała potajemne zainteresowanie tym co pociaga młodych i tak angaźuje.

Zdazyła się,ze i Zosię dopadł afekt do chlopca o imieniu Marek. Był to smukły i wysoki blondyn, który przyciagał zainteresowanie z racji tej,że był synek nauczycielki.

Był dobrym uczniem i na nieszczescie Zosi miał swoją rodzinkę, nie był sierota jak ona. Codziennie ukradkiem Zosia przyglądała się chłopcu i ograniały jje serce sprzeczne uczucia.

Patrzała tęsknie ze swej osttsniej ławki jak syn nauczycielki nawiązuje smiałe relacje z innymi dziewczynkami. 

Serce wychowanki sciskła nowy, niewymowny żal, tak rozpaczliwiechciała by i ona została obdażona choćby chwilowym zainteresowaniem,

Tak liczyła w duchu na ciepłe spojrzenie, słowo zaczepne a nawet dowcipne przekomarzanki. Nic nie wskórała prócz obojetnosci. N aniewiele się zdało,to że pilniej zaczeła się uczyć.bardziej przykładac nie tylko do nauki lecz takze staranniej czesac i sukienki strojne nosić. na nic zdały się Zosine zabiegi. Im barzdiej chciała byc dziewczynka widoczna tym wieksza budziła niechec ze strony swych koleżanek, Inne dziewczynki chciały by Zosia na zawsze została ta gorsza, słabszą, budząca litosc i wspólczucie aby one same we włąsnych oczach stałe się bardziej sławne i godne uwagi.

 Zosia nie miała prawa górować, nie wolno jej było pokazywac wdzieku, zdolnosci, zacnosci bo jej dobre koleżanki przypieły dla niej dożywotnią etykietę tej gorszej.

 Ilekroć znajomym Zosi zdawało się,że sierota nabywa pewnosci, staje się mniej przeciętna zrazu one same czyniły wysiłki by znów umniejszyć jej zasługi,

Gdy pani z historii wystawiła czwórke dziewczynce na koniec semestru, wszyscy w klasie niemal krzyczeli by wyrazic swój sprzeciw.

-Zoska zasłuzyła. Uczy się lepiej i więcej to widać po sparwdzianach. Wy bierzcie przykład  z jej pracowitosci-nauczycielka historii usiłowała przekrzyczeć rozgniewaną salą pełną uzcniów.

-To niesprawiedliwe, my mamy trójki-wrzeszczały córki bogatych rodziców.

-Cisza bo obniżę wam oceny z zachowania-potęzny głos nauczycielki skutecznie wymósił spokój w klasie

 Zosia skulona ze wstydu i niepokoju skurczyła sie jeszczew sobie by stać się niewidzialna dla innych. Wtuliła się w zimną scianę w swej ostatniej ławce, zas jej bojażliwe serce  po raz pierwszy zdawało jej się jakby było łaskotane przez nową pieszczotę.

Marek spojrzał łaskawie w kierunku samotnie siedzącej z tyłu Zosi. Na twarz dziewczynki wypełznął czerwony rumieniec, dodajac nieco uroku jej pobladłej twarzyczce.

 

01 maja 2019   Dodaj komentarz
cierpienie  
< 1 2 3 4 5 6 7 8 9 >
Maksymilian1 | Blogi