• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

Słowa malowane życiem.

Mój blog będzie dotyczył życia. Znajdują się tu słowa życiowe, o życiu i za życiem.

Kalendarz

pn wt sr cz pt so nd
29 30 01 02 03 04 05
06 07 08 09 10 11 12
13 14 15 16 17 18 19
20 21 22 23 24 25 26
27 28 29 30 31 01 02

Strony

  • Strona główna
  • Księga gości

Archiwum

  • Marzec 2025
  • Luty 2025
  • Październik 2024
  • Lipiec 2024
  • Czerwiec 2024
  • Luty 2024
  • Wrzesień 2023
  • Czerwiec 2023
  • Luty 2023
  • Listopad 2022
  • Wrzesień 2022
  • Sierpień 2022
  • Maj 2022
  • Luty 2022
  • Styczeń 2022
  • Wrzesień 2021
  • Sierpień 2021
  • Kwiecień 2021
  • Styczeń 2021
  • Wrzesień 2020
  • Sierpień 2020
  • Lipiec 2020
  • Czerwiec 2020
  • Marzec 2020
  • Luty 2020
  • Listopad 2019
  • Wrzesień 2019
  • Sierpień 2019
  • Maj 2019

Najnowsze wpisy, strona 6


< 1 2 3 4 5 6 7 8 9 >

Błekitne łzy 2

Urażona Zosia unikała kontaktu z zazdrosną i złosliwą dziewczynką.

Ilekroć napotykała Elzbietę na swej drodze, natychmiast udawała zajetą lub nieświadomą istnienia swej koleżanki.

Zofia, wracając z innego kata korytarza zupełnie niechcąco podsłuchała złosliwej plotki, wygłąszanej przez Elkę do innych koleżanek.

-A wiecie,że Zośka zakochała się w Marku. On by nie chciał tej biduli z bidula-odparła z kpina Elka, spoglądajac na znajome, zajęte pałaszowaniem drugiego śniadania.

-A skąd wiesz,że by jej nie chciał? Pytałas się?-dociekała Ania.

-Nie, ale to jest pewne. Jak mysllicie, która sie Markowi podoba?-chciała wiedzieć Elka.

-A mi się wydaje,że Zosia mu sie podoba. On może mieć taki gust-dodała Anka z pełnymi ustami.

-W życiu bym w  to nie uwierzyła-rzekła urażona Elka.

Wtedy dostrzegła zagniewane i spłoszone spojrzenie Zosi, przemykajacej samotnie chyłkiem korytarza.

W sercu Elki, narosła nienawisc wobec swej sąsiadki, niczego nie swiadomej.

Szukała w myslach dla niej zemsty i sposobu aby dac upust swemu niezadowoleniu.

Uczniowie pędzili  w każdym możliwym kierunku a tylko Marek stał pod scianą zawstydzony, ze spuszczona glową i domyslał się w duchu,że uczennice z jakiegos powodu żywo obmawiają jego osobę.

 

 Czuł jak jego policzki płoną żywym ogniem i w tym momencie chciałby się zapasc pod ziemię.Dokładnie tak samo czuła się Zosia, z ta różnicą,że dla wychowanki sierocińca dziewczynki nie żywiły sympatii.

 

Rozdział VII.

 

Gdy tylko Zofia wróciła ze szkoły, jej myśli niepokojąco kebiły sie wokół Marka i zazdrosnych koleżanek.

Złość i niepokój zaalewały duszę uczennicy. Nie umiała sobie poradzić z narastajacym niepokojem i dorastaniem. Nastoletnie ciało dziecka,odczuwało obecnie nowe i nieznane uczucia.

Teraz chciałaby byc innym człowiekiem.Nie zamierza być niewidoczną i nic nie znaczącą ofiarą.W duchu Zofia postanowiła dowieść swej lepszej samej siebie.

Noce wydawały się Zosi coraz dłuższe, bezsenne noce przynosily samotne i niezrozumiałe doznania.Marzyła o obecności zywej osoby, zdolnej do rozmowy i kontaktu ludzkiego.

Nie było nikogo,kto by zrozumiał cierpienie uczennicy.

Gdy dziewczynka powoli zasypiała zmęczona swymi trudnymi rozmysleniami, wtem poczuła w pomieszczeniu obecność.

-Hej Zoska nie śpij!-odparł dziewczęcy głos.

-Kim jesteś? Czego szukasz?-odrzekła ziewając.

-Słuchaj,przyszly dary od ludzi dobrego serca. Biegnij szybko do pokoju obok portierni i wybierz sobie najładniejsze sukienki.Nikogo nie ma drzwi są otwarte. Sprawdziłam-przyjemny,dziecunny tenbr głosu ucichł.

-Co takiego? A już zaraz tam polęcę.Dziękuję ci dobra duszyczko-dodała Zosia,rozglądajac się dookoła po pustym pomieszczeniu.

Wybiegła na palacach,tak jak zasypiała.Zakład pogrążony był we śnie, słabe światlo kilku żarówek pozwalało jedynie ujrzeć kontury budynku.

Pognała do pokoju z darami.Zaswieciła ostrożnie światło i niemal całą sobą wskoczyła w ogromne wory pełne koloroowych ubrań.

Dziewczynka niczym w  amoku, przewracała i segregowała podarowane ubrania.Jej chciwy, dziewczecy wzrok łowił bardziej strojne i ubrania wygodne dla jej figury.Usmiech nie schodził z twarzy dziecka, pogrążonego w metodycznej pracy.

-Mam wszystko-niemal zagwizdała z uznania.

Chwyciwszy wybrane ubrania, wtuliła je do siebie, jakby obejmowała żywego czlowieka,gnała do swej sypialni,zapominajac o zaświeconym świetle w pokoju z darami.

-Dziękuję Ci dobra duszo-jej serce łąskotała radość i podniecenie.

 

 Czym prędzej pognała do swej izby i tam ukryła swe zdobycze w swojej szafie.

-Jest udalo się. Jutro w klasie bęę łądnie wyglądała. Marek się we mnie zakocha-szeptała,kladąc się do łożka.

-Niech zakonnice rozdzielają tamte nijakie szmatki sierotom. Tymczasem ja wybrałam lepsze dla siebie-Zosia niemal zaśmiała się na głos.

Wtem z parteru budynki dalo sie slyszeć kroki dziecięce i szepty roznoszące się wśród korytarzy.

Zosia udawała,że śpi. Wtuliła się w poduszkę i szybowała wyobraźnią do krainy nastoletnich marzeń.

 

Nazajutrz przystrojona szykowałą się do szkoły.Zakonnice oraz inne dzieci z niechecią i z odrobiną zazdrości, patrzyli na łądnie wystrojoną dziewczynkę.

-Skąd masz tę sukienkę?-spytałą szorstkim tonem kucharka zakonnica widząc wychodzącą dziewczynkę.

-Dostałam od Anioła. Już mi nikt nie będzie dokuczał,że jestem ubogo i brzydko ubrana-dodała dziewczynka, wybiegając w stronę swej szkoły.

-Uważaj na nieżyczliwych-dodała połgębkiem otyła zakonnica lecz zamaist odpowiedzi usłyszałą trzask zamykanych drzwi wyjściowych.

 

Zosia ukryła się za szerokim winnym krzewem by tam, poprawić wymięte wdzianka,by ułożyc falbaniastą sukienkę.Rozglądała sie ostrożnie wokoł,spodziewała się teraz inych dzieci idących jak codzień gęsiego do szkoły. Nie było jeszcze nikogo. Zosia uśmiechała się półgębkiem.

Oczywa wyobraźni widziała zaciekłe i zazdrosne spojrzenia innych koleżanek. Liczyła,że wytworny stroj wzbudzi podziw znajomych, doda sierocie animuszu.

Przede wszystkim marzyła, by olśnić Marka. Natarczywie wyobrażała sobie jego maślane oczy, wodzące za jej jeszcze nierozbudzoną urodą.

 

Wzdrygnęłą się bo ujrzała gromadkę dzieci.

-Zoska co tam robisz? Nie ma ubikacji?-krzyczał najsilniejszy łobuz.

Odpowiedziały mu salwy śmiechu i dzieciecego uznania.

-Nie gap się,idź sobie!-Odparła gniewnie dziewczynka.

Gdy pochód zaciekawionych dzieci, podążył do szkoły, Zośka krązyła wolno samotnie, w bezpiecznej odleglości.

Nie lubiła towarzystwa innych, rozwrzeszczanych dzieci. Wolała nade wszystko samotność i swój świat pełen marzeń.

Lepszy,wyobrażony świat jawił się dziecku jako piękny,intrygujący i dostępny na zawołanie w każdych okolicznościach.

Dotarła do klasy, chwilę po dzwonku.

Nauczycielka matematyki, matka Marka, spoglądała w milczeniu na roztargnioną uczennicę,poszukującą swej ławki.

Sala pełna dzieci szemrała między sobą, własne sekrety. 

-Cicho już, skupcie się na równaniach-matematyczka daremnie przywoływała uczniów do porządku.

Zośka w tym niepokoju i roztargnieniu zupełnie nie wiedziała o zadaniach i nie rozumiała wypisanych na tablicy równań.

Kątem oka siegnęłą do zeszytu Marka, który w milczeniu kreślił zadane prace.

Dziewczynka siłą woli sięgnęła do zeszytu kolegi, siedzącego kilka krzeseł dalej.

-Moge zobaczyć?-szepnęła zawstydzona pochylajać się nad zeszytem dobrego ucznia.

-Nie możesz, pisz sama. tam an tablicy wszystko jest-zgromił wrogim wzrokiem koleżankę.

-Zośka zapraszam do tablicy-ciszę przetykaną szeptem, przerwała nauczycielka.

 

 Zośka pełna niepokoju i rosnacego strachu ruszyła pzrzed siebie, błękitne falbanki wirowały wokół szczupłej postury dziecka.

 

 Z wolna niepewnie kreśliła kredą kolejne cyfry, którego sensu nie znała.

-Oblicz raz jeszcze-ponaglała pani.

Szepty dzieciece wzmogły się coraz intensywniej w miarę jak Zosia niepewnie i wolno tworzyła równania.

-Skup się Zośka, no-nauczycielka traciła cierpliwość.

Wymarzony zdwonek na przerwę uwolnił pzrerazoną uczennicę od niechcianego przymusu.

Strach ustąpil miejsca ulgi. Zośka niemal tanecznie wróciła do swej ławki.

Nastał wielki szum i chaos. Klasa opustoszała została w niej tylko Zośka i Marek skubiący od niechcenia kanapkę z szynką.

-Zośka, słyszałem od innych i widzę,że ty interesujesz się mną-rzekł miękkim i nieodgadnionym wyrazem.

-Nie, wcale nie-dodała szybko zawstydzona, spuszczajac nisko głowę.

-Tam wszyscy się z ciebie naśmiewają i ten strój. Słuchaj,może i jesteś ładna i ciekawa ale ja nie mogę się interesować dziecmi z bidula.Co by inni powiedzieli-wystrzelił okrutnie szybko i głośno, raniac doszczetnie uczucia oniemiałej dziewczynki.

-Ale ja nic nei chcę od ciebie-szepnęła urażona.

-Słuchaj,nikt slepy nie jest. Może i podobasz się ale ja nie będą się z bidulą zadawał-szepnął gorzko z ustami pełnymi chleba.

-Zostaw mnie i nie dokuczaj mi więcej-Zośka otarła rękawem twarz pełną łez.

Do klasy wbiegła zaciekawiona pozostałą grupa uczniów.

-A wy co tak tu razem? Randka pewnie-krzyczeli rozbawieni uczniowie,nie licząc się z urażonymi uczuciami Zosi.

-Tak, randka akurat!-donośny głos Marka skutecznie przekrzyczał pozostałych krzykaczy.

Zosia zawstydzona, czekałą na koniec zajęć, jednak najbardziej chciałąby się zapaść pod ziemię.

-Co to wrzaski?-nauczyciel wymachując dziennikiem lekcyjnym,domagał się spokoju.

-Zośka zaczarowała Marka-odpowiedział ktoś.

-Tak, ona się w  nim strasznie zabujała-krzyknęła Elka.

-Dość!Zośka o co tu chodzi-zgromił nauczyciel.

-Prosże pana, oni są wredni. Cały czas się ze mnie śmieją i pan też szydzi. Nienawidze was-dziewczynka wstała, chwyciłą swój tornister, odprodadzana wścibskimi spojrzeniami. Wybiegła z sali.

-Wracaj Zośka, co sobie wyobrażasz?-nauczyciel,wyjrzał zza dzrwi lecz po dziewczynko nie zostało juz śladu.

Uczennica,upokorzona i osamotniona nie miałą ochoty wracac do klasy, gdzie zbyt wiele przykrości zaznała.

Dłonią ocierała łzy i gnała przed siebie, aż zabrakło jej tchu.

-Nie wróće do tej bandy,nie potzrebuję ich-dodałą smutno, zmierzająć na dworzec kolejowy.

Gdy jej oczom ukazał sie okazały pocią, który zdawał się zapraszająco przystanął z uroczytym dźwiękiem.Na peronie tylko kilka starszych osób weszło do niemal pustego przedziału.

Zosia bez namysłu,wolno weszło wraz z podróżnymi. Zajęła miejsce przy oknie. Na pzreciw niej siedziałą wiekowa staruszka,która niezgrabnie wydobywałą ze swej torebki wczorajsze śniadanie.

-Dziecko nie chcesz się poczęstować?-spytałą ochtypłym glosem zamyślonej wagarowiczki.

-Nie, dziękuję mam swoje w torbie-odburknęła.

Pociąg gnał coraz szybciej wzdłuź miast i wsi.

Dziewczynka siedziała przygarbiona, młodziutka a jej pogarbiona postura zdawała się upodabniać ją do siedzącej obok staruszki.

-Dodąd jedzie?-drazyła temat starsza pani.

-Nie mam planu. Chce uciec od złych ludzi-odparła zbuntowanym tonem.

-Jak to?Nikt nie będzie tęsknił za tobą? Nie masz mamy,ciotki czy babci?- staruszka dociekawał.

-Nie mam nikogo.Wszyscy mnie skrzywdzili.Zostałąm sama-odparła szczerze, spoglądajac w zaciekawione i żywe spojrzenie nowo poznanej babci.

-W sumie to, mogłabys u mnie zamieszkać.Zmarł mi mąż, pochowałąm go wczoraj. Wiesz co jak umierał tydzień temu,coś mi powiedział.Zaraz-zamilkła, oczy starszej kobiecie zaszły mgłą i po dłuższej chwili dodała.

-Powiedział mi,że nie będziesz sama bo kogoś ci znajdę byś nie płakała-staruszce załamał się głos i wkrótce umilkła.

 Zosia wpatrywałą się w swa towarzyszkę jak urzeczona. Twarz dziecka w miarę jak poznawała starszą kobietę, stawałą się coraz bardziej przyjazna i spokojna.

-Naprawdę moge zamieszkac u pani i nie chodzic do szkoły?-dziedwczynka zapiszczała z entuzjazmem.

-Zamieszkać możesz. Mam dobrą rentę to nie pomrzemy-ucieszyła się babuleńka.

-Dziękuję, będzie nam bezpiecznie a  w sierocińcu będą miały zakonnice mniej roboty-odpowiedziało dziecko

-Ale ja jestem stara i nie będziesz miała ze mnie pożytku-dodała szeptem.

-Ja się panią zaopiekuję już wiele umiem-rzekła z entuzjazmem dziewczynka.

-Na następnym peronie wysiadamy-bauleńka chwyciła dziewczynką pod ramię i teraz obie czekały na postój pociągu i powrót do domu...

Starsza kobieta szybko obdarzyła dobrocią dopiero co poznaną sierotę i poczuła dziwny spokój na duszy. 

Struszka pojęła,iż byc może uratowałą życie wychowance bidula, o którą nikt pewnie nie zapyta.

Serce kobiety napełniło się dumą i nowym sensem.

Wagarowiczka patrzała jakby we śnie na obcy krajobraz, tam gdzie jej stopa nigdy nie stanęła. Nie wiedziała co przyniesie jej jutro.

Mimo to postanowiła zaryzykować bo zdawało się dziewczynce, że nie ma nic do stracenia.

 

Rozdział VIII.

Gdy pociąg z wrzaskiem przystanął. Staruszka chwyciła oburącz speszoną dziewczynką.

-Idź cały czas za mną. Nie bój się!-dodała z otuchą, zeskakując na ogorzałą słońcem ziemię.

Szły gęsiego. Wsród wrzasku podrózujących pojazdów, wśród zapachów bliskiego lata niesionych słońcem.

-Ładnie tu i tak spokojnie-rzekła zdiewczynka oglądając mijane pola.

-Pewnie,że ładnie. Tam dalej będzie jeszcze piękniej-dodała dobitnie staruszka, poruszajac się żwawo mimo swego podeszłego wieku.

Gałęzie mijanych drzew muskały twarz Zośki, jakby chciały na swój sposób chciały dac znać,że ta wędrówka to nie jest sen.

-Auu, boli-krzykneła dziewczynka,odpychając zbyt zadziorny fragment osiki.

-Juz całkiem blisko. Mam ładnego burego kota i czasami sąsiedzi przychodza na pogaduszki no i listonosz rentę mi przywozi-roześmiała się starsza pani.

 

Dziewczynka nie wiedziałą jak długo trwał marsz gęsiego do obcego domostwa, mogła juz upłynąc godzina lub caly dzień.

Dziecko nie miało poczucia czasu ani przynaleznośći.Gdy wróciła przytomność umysłu Zośka zdała sobie sparwę,że szkolny plecak został w tamtym pociągu.

Wydobyła mimowolny jęk przestrachu i żalu na swoje roztargnienie.

-Swoje trudne i ciezkie dzieciństwo zostaw tam w tyle i nigdy po niego nie sięgaj, czekają cie lepsze czasy. Zaufaj mi-staruszka jakby czytała w myślach nowej znajomej.

-Dziękuję-odrzekła dziewczynka z bladym uśmiechem.

-Zobacz ten drewniany niebieski domek z gankiem to moje gospodarstwo. Biegnij tam śmiało-dodała z otuchą.

Stary drewnany domek, prezentował się niebywale przytulnie i malowniczo. Okalający ogród, wyglądał niemal jak malowany.

-Pięknie tu westchnęła-usmiech rozjasnił smutne oblicze dziecka.

Przytulne wnętrze zapraszało do zamieszkania. Drewniane i starannie wykończone ściany,regały przepełnione niezliczoną iloscią ksiazek i woluminów wszelakich oraz zadbane meble antyczne,dodawały ponadczasowego uroku staremu domowi.

 

-Mogę tu zostać na zawsze?-pytanie samo wyrwało się dziewczynce.

-Od tej pory to będzie twój dom.Możesz tu zostac jak długo zechcesz-głos staruszce niemal łamało wzruszenie.

Dziewczynka obejrzała schludne pomieszczenia. Uwagę zwróciły czarno białe fotografie,gustownie ustawione wzdłuż drewnianych ścian.

Artystycznie obite nakrycia krzeseł i stołu zapraszało do odpoczynku.

-Czestuj się, mam tylko ziemniaki smażone  z cebulką no i zsiadłe mleko. Lubisz?-spytała, rozkładajac porcelanowa zastawę i zawartość glinianych naczyń.

-Pyszne-pochwaliła dziewczynka po pospiesznym spałąszowaniu posiłku.

-Odpocznij!-staruszka zabrała się za staranne porządki.

Zofia nie wiedziała jak długo wypoczywała, obsługiwana przez tajemniczą staruszkę.

Nie odczuwała wcześniejszego zażenowania,ani żalu i poczucia pustki. Radowała wielece jje serce nowa przynalezność.

Już nie była niczyim dzieckiem, zwykłym popychadłem, zapomnianą przez świat i Boga sierotą. nareszcie kogos szczerze cieszyła jje obecność.

Gdy minęło błogich kilka dni, podczas których Zosia nieśpiesznie opowiedziała straruszce niemal wszystko co wiedziała o swym smutnym losie.

Babacia Marianna, bo tak kazała o sobie mówić nie zdradziła się słowem o swoim pochodzeniu ani o włąsnej przeszłośći.

Gdy Zosia zupełnie niespodziewanie zobaczyła komunikat w wiadomościach telewizyjnych, z przerażenia niemal straciła mowę.

"  Kilka dni temu zagineła wychowanka Domu dziecka. Dziewczynka ma 13 lat, była ubrana w kolorowa koronkowa sukienkę, ciemne buciki. Tego dnia była obecna na poczatkowych lekcjach, jednak pod wpływem impulsu opuściła budynek i ślad po niej zaginął. Ktokolwiek widział ,ktokolwiek wie proszony jest o pilny kontakt pod numerem..."

Beznamiętny monolog prezentera zatracał się w  zalewie nowych reklam.

 

 -Babciu prosżę nikomu nic o mnie nie mów. Nie chce tam wraacć. Błagam!-dziewczynce głos drżał z nadmiaru ukrywanych emocji.

-Nikt sie nie dowie. Media się wkrótce znudzą pogłoską i przestaną tym się zajmować. Nie martw się-staruszka rzekła rzeczowo,uśmiechajac się przyjaźnie.

-A co ja będę robić?-wyszeptała.

-Jest tu sporo ksiażek do przeczytania i przerobienia. Pomożesz mi prowadzić dom i dbać o ogród a także wiejski kościółek. Bedzie tu guwernatka przychodzić raz na jakiś czas, sparwdzać poziom twej wiedzy. Nuda Ci nie grozi-zapewniła ze spokojem starsza pani.

-A sa tu dzieci?-spytała dziewczynka.

-Bardzo dużo, dookoła w sąsiedztwie sporo rodzin ma własne wielodzietne rodziny. Przyjaźnie możesz tu pozawierać nowe-dodała z otuchą.

-Podoba mi się-głos dziewczynki drżał na skutek radości

 Dni przechodziły w tygodnie a te w miesiace i wreszcie miesiace w lata.

Zosia codzień przed zaśnieciem,dziękowała Bogu lub aniołom za nowe i spokojne życie.

Za poprzednim niezbyt tęskniła,nie ubolewała wcale,że nie jest uczennicą szkoły.

Nie zdażyłą się z nikim zaprzyjaźnić. Pamiętała nieco ciepło i ckliwie dobroć zakonnicy Eleonory.

Dziś tamte dni wydawały się jakby tysiac lat temu miały miejsce.

Tyle wydarzeń nastało. Zmieniałą się wszak Zosia. Wspomniałą ze wstydem swe głupie zauroczenie Markiem, który zwyczajnie pogardził jej uczuciem.

Przesunęły się w pamięci dziecku obrazy tamtej niegrzecznej i obłudnej mlodzieży,dla której Zosia na zawsze będzie sierotą z bidula.

-Zosiu nie chcesz pobiegac sobie obok sadu z  jabłkami i przy okazji nazrywasz mi co dorodnych jabłuszek na szarlotkę-rzekła babunia,kończąc spożywanie obiadu w swym zwyczajowym towarzystwie wraz z Zofią.

-Oczywiście babciu Marianno. Pozwol ,ż eja pozmywam naczynia i już tam pójdę-odparła dziewczyna z radością.

Szybko pobiegła w  stronę malowniczego sadu, uzbrojona  w duźy garnek zaś słońce odbijało swój blask w każdej mijanej roślinie.

Ochoczo zapełniała naczynie czerwonymi owocami, w tle zza sadu dobiegały pojedyncze głosy,które szybko przechodziły w kłótnie i chaaotyczne awantury.

-Ojej co za ludzie-skrzywiła się dziewczyna, gdy usłyszała nieparlamentarne zwroty.

Przystąnęła, z jabłkiem w dłoni. Była gotowa była swym zwyczajem podbiec by ochronić kogoś skrzywdzonego.

Wtedy i w  jej kierunku, ktoś cisnął ogromnym kamieniem,głaz zatrzymał się tuz przy stopie dziewczyny.

-Ludzie przestancie!-krzyknęła Zośka z  przestrachem.

Zamiast odpowiedzi, usłyszała jedynie jadliwy grzmot śmiechu.

 

Zerwała się z do połowy zapełnionym garnkiem, straciła ochotę na spacer wśród malowniczej roslinności.

W raju babci Marianny za dużo jest złych węży, dumała ze smutkiem.

 -Babciu Marianno kim są tamci ludzie tamci niegrzeczni sąsiedzi?-krzyczała od progu, na widok babci uwijającej się w kuchni nadzwyczaj sprawnie.

-Ah, tamci nie przejmuj się nimi. To wielodzietna rodzina bardzo specyficzna-dodała zagadkowo.

-A co to znaczy? Mogę się z nimi zaprzyjaźnić?-spytała.

-Z nimi nie sposób się zaprzyjaźnić,oni żyją tylko dla siebie. Natomiast w dalszym sąsiedztwie jest wiecej interesujących rodzin z dziećmi. Będzie okazja by ich poznać.Pamiętasz ,że wciąż jesteś poszukiwana. Lepiej zatem żyć w  ukryciu, tak będzie lepiej. Przyjdzie taki czas gdy mój czas się skończy a ty staniesz się pelnoletnia wtedy będziesz wiedziała jaką decyzję podjąć-rzekła ze spokojem starsza kobieta.

-A kim jest ta guwernantka która przychodzi co drugi dzień?-spytała zaciekawiona.

-To mądra i życiowa panna,której powołaniem stało się nauczanie.Korzystaj z  jej madrości póki się da i jest to mozliwe. Zdobyte nauki bęą Twoim najlepszym posagiem na przyszłość-odparłą mrużąc swe oczy zapełnione bielmem.

Zofia policzyła,że pełnoletnia stanie się dokładnie za rok i trzy miesiące, licząc swój wiek zgodnie z otrzymaną dokumentacją z bidula.

 

-A wiesz Zosia jaki byś chciała zawód wykonywać?-spytała staruszka opiekuńczym tonem.

-Wiem,gdy dorosnę chciałabym być panią psycholog. Zamierzam pomagać zagubionym i poszkodowanym przez los-rzekła nieśmiało.

-To doskonały wybór. Rób wszystko tak aby każdy krok przybliżał cię do obranej decyzji-odpowiedziała,popijając łyk smakowitej kawy.

 -Babciu a znasz ty zaklęcia mające moc spełnienia marzeń?-dziewczyna spytała ze wstydem.

-Nie jestes czarownicą choć być może tak wyglądam. Powiem ci coś. Codziennie po wieczornym pacierzu proś swe Anioły. Wystarczy, że spojrzysz na gwiazdy na niebie, na książyc srebrzysty, szeptem wytrwale wymawiaj im swe intencje a oni będą dla Ciebie zaklinac rzeczywistość ziemi i Nieba- staruszka rozesmiałą się przekornie.

-Oh,dziękuje za słowa otuchy-dziewczyna przybiegła do staruszki, ścisnęła serdecznie jej szczupłe ramiona i w szlochu nostalgii zakołysała się niczym niemowle w kołysce, spojrzała odruchowo na asfaltowe niebo i wtedy największa gwiazdka wykonała dla niej wspaniały piruet posród innych maleńkich gwiazdeczek.

Zosia i strasza pani uśmiechnęły się półgębkiem.

-Jutro będzie jeszcze piekniejsze od dzisiejszego dnia-odparły jednocześnie.

-Chociaż wiesz babciu, nie wysmiejesz mojego marzenia? Marzę by zostać światowej sławy malarką. Lubię malować obrazy ale obawiam się,że tylko bahomazy-wyznała zawstydzona dziewczyna.

-Nie słychane, jaki talent u mnie mieszka.Jutro przyjdzie guwernantka to jej coś namalujesz-babcia wpadła w zadumę.

-Tak się cieszę, że we mnie wierzysz.Do tej pory wszystkie moje marzenia i życzenia były wyśmiewane w tym bidulu i w szkole. Miałam wrażenie,że nie wolno mi sięgać wyobraźnią po to co piekne. Wydawało mi się,że na lepsze kęsy nie zasługuję,powinnam tylko radowac się ochłapami ze stołu innych-rzekła ponuro, ukradkiem ocierając samotną łzę.

-To się musi zmienić. Nigdy nie jest tak samo.Ludzie zmieniają się rolami wtedy kiedy traca rachubę i są pewni swojego miejsca na zawsze-staruszka wypiła duszkiem mleko i niemal natychmiast przysnęła.

 Zosia pozbierała brudne naczynia i starannie je wyszorowała pod kranem,Naszykowała na kolację smaczną potawę warzywną i pobiegła zbudzic staruszkę.

Dziewczyna z niepokojem spoglądała na swoją opiekunkę. Była jje niesłychanie wdzięczna za okazaną miłość i poczucie bezpieczeństwa.

Gdy myslała o nowym bezpiecznym dobru, o swej przytulnej kryjówce, z dala od tych dla których nic nie znaczyła,od tych którym wadziła,mimochodem do jej powiek dopływały coraz to nowe łzy.

Ukrakiem je ocierała. Jej wzrok skierował się na otwarte okno na oścież, które niejako usiłowało wpuścić świetliste gwiazdy i dorodny księżyc do swego gościnnego domku.

-Wstawaj babciu, trzeba coś zjeść-ponaglała dziewczyna staruszkę, wciąż pograżoną w błogim śnie na swym wysłużonym bujanym fotelu.

Młoda mieszkankę ogarniało co rusz nowe przerażenie. Wymacała puls, serce pracowało. Oddech był długi lecz miarowy. Odetchnęłą z ulgą.Wciaz jednak delikatnie poruszała ramieniem staruszki, lecz tamta pozostała nieruchoma.

Wtedy Zośka w  odruchu desperacji poczeła wyuczone modlitwy odmawiać, dokłądnie takie jak je nauczyła siostra Eleonora,gdy kładła się spać.

Na wspomnienie tamtej opiekunki, serce dziewczyny zalały fale wzruszeń ale i tesknoty.

-Nie chce zostać sama.Potzrebuję Cię babciu-rzekła zapłakana.

-Żyję jeszcze moja pora nie nadeszła-staruszka przemówiła szeptem wciąż nie otwierając oczu.

-Bogu dzięki-Zośka podała juz astygła kolację opiekunce.

-Dziękuję, pachnie dobrze-staruszka energicznie chwyciła za widelec,ciepłym wzrokiem spoglądała na małą przyjaciołkę.

-Babciu zjedz wszystko i zaraz paciorek i spanie-dodała zaczepnie dziewczyna,na powrót jej smutna twarz rozjaśnił wesoły usmiech.

 

Wkrótce sen obie zmożył. Dzień schylił sie ku zachodowi. Gdzieś w oddali ujadać zaczeły wściekłe psy. Krzyki sąsiedzkie niosły sie po okolicy lecz nie zdołałay one wybudzić ani babci ani Zośki.

Rozdział IX.

 

Nazajutrz, gdy zdień powoli zdołał się pzredrzec przez długą noc.Rozległy się drobne kroki wokół izb.

-Wstawajcie. Praca czeka-kobieta w średnim wieku, poważnym tonem spoglądała na wybudzona ze snu dziewczynę.

 

Zofia energicznie przystanęła na równe nogi. Czym prędzej naszykowała śniadanie dla siebie,nauczycielki i przygotowała owsiankę dla babci. Staruszka o tej porze jeszcze zwyczaj miała wypoczywać samotnie.

Gdy Zofia z nauczycielką kończyły swe codzienne i stałe prace nad starymi podręcznikami.Gdy już śniadanie zniknęło i herbata z imbriczka została wyczerpana, wtem guwernantka przemówiła.

-Zofio, czynisz postepy, Widac, że pracujesz i że się starasz. Jestem zadowolona z twojej panienko pracy-dodała uprzejmie.

-Dziękuję, jestem niezmiernie rada-dziewczyna chciała niemal ucałować nauczycielkę powodowana przypływem pozytywnej energii.

-Nie trzeba mi dziękować bo pani mi płaci hojnie-rzekła swym zwyczajowo spokojnym tonem.

Zofia nareszcie mogła się przyjrzeć kobiecie. Jej starodawny strój i pradawny sposób bycia oraz ogłada, przywodziła na mysl dziewiętnastowieczne guwernatki z dworu o których czytała ze starych książek i które znała z kostiumowych filmów.

-Dlaczego pani tak się nosi na inną modę? Gdzie pani mieszka? Skąd zna babcię Mariannę?-litanie pytań wyswobodziły  się z umysłu i serca Zofi. Uczennica nie wahała zaspokoić swą rozbudzoną ciekawość.

-Niestosowna jest panienki ciekawość. Proszę dbać o obyczajne zachowanie i należyta skromność. Proszę o zachowanie ostrożnośći w  kontaktach z niemoralnymi sąsiadami-nauczycielka spojrzała z wyrzutem w stronę uczennicy, skinieniem głowy zakończyła swa monotonna tyradę i udała sie  w sobie tylko wiadomym kierunku.

 

 -Pani nauczycielko, chciałam tylko spytać-krzyknąłą dziewczyna, wstajac z impetem z krzesła..Wbiegła tuż za pospiesznie wychodzącą, tajemniczą nauczycielką, lecz wkrótce nigdzie nawet nikłego cienia nie dostrzegła w zasięgu swego wzroku.

Zaciekawiona,rozglądała się na wszystkie strony.Stała długo w cieniu jabłoni i dumała nad dziwną postacią guwernantki. Jej niemodny sposob bycia,stare maniery i ten przesadny i wystudiowany spokój,budził u nastolatki coraz większy niepokój.

Gdy już zawstydzona bezczynnością planowała wrócić do domu babuni, wtem dostrzegła na gościńcu przystojną postać młodzieńca.Jej wzrok dłużej zatrzymał się na przechodniu.

Tamten bez słowa odwzajemnił spojrzenie,popatrzył w milczeniu zagadkowo i szedł wciąż przed siebie w milczeniu.

-Dziwni są ludzie tutaj-wypowiedziała szeptem.

-Ciekawe jaka to miejscowość i jaki to rejon kraju?-chciałą wiedzieć.

Nie doczekawszy się odpowiedzi,ruszyła przed siebie.Bała się oddalać z powodu nieznajomości terenu i ewentualnego zagubienia.

Tymczasem rozbudzona ciekawość domagałą się pilnej odpowiedzi.

Rozejrzała się wokół, napotkała skąpany w słońcu krajobraz.

-Jak tu pięknie-podskoczyła radośnie,jej twarz promieniała w promieniach słońca.

Łany zbóż kołysały się na wietrze.Delikatne pagórki, stanowiły idealne tło.Cisza i odosobnienie miejsca zmuszało do zadumy.

Letnie aromaty niesione wiatrem, przyjemnie drażniły nozdrza.

-A gdybym sztalugi miała, lub blok rysunkowy i farbki.Utwaliłabym ten cud natury choćby palcami-zadrżała.

 Po chwili namysłu krzyknęła w stronę rozgrzanego słońcem pola.

-Babcia mi pozwoli.Będe tu przychodziła i malowała te malownicze krajobrazy-krzyknęłą ponownie.

Dotknęła dłońmi suchych łan, złote ziarenka smagały jej twarz.

Świadkiem jej zachwytu stał się mały,bury kotek.Tam samo jak ona przypadkiem tam znaleziony i tak samo zadziwiony.

Przylgnęli ku sobie,kierowani własnym przeczuciem,impulsem szczęścia.

Zośka wtuliła twarz w chude lecz rozgrzane słońcem małe futerko.Przyjażń została zawarta.

-Chodź kocie do mnie, przy mnie nie będziesz błądził-dodała rozkosznie,tuląc do piersi smukła znajdę.

Wieczór powoli wkradał sie do dnia,okrywając chłodem i szarą poświatą podziwiane widoki, zabierając dziewczynie dozując intensywność emocji ,przynosząc spokój i zadowolenie.

-Babciu zobacz kogo przyniosłam-Zosia zapiszczała radośnie przekraczając próg domu i wpuszcając zawstydzonego kota przed siebie. Babcia szykowała juz kolację i swym wstydliwym zwyczajem nuciła ludowe pieśni.

Na widok zawstyzdonego kota usmiechnęła sie promiennie, zwinnym krokiem położyła obok znajdy spory kawał kiełbasy. Zwiezrz pałaszował zachłannie i spoglądał wdzięcznie na swych nowych domowników.

-Dla niego znajdzie się miejsce-staruszka dodała po dłuższej chwili.

-Oj dziękuję jestes najlepsza. Babciu potrzebuję fatb i papier, zamiezram malować obrazy-dziewczyna trajkotała radośnie, jakby zrodziła sie na nowo.

-Nie poznaje cię, nigdy nie byłas taka szcześliwa jak teraz. Po kolacji zaprowadze cię na strych, tam są stare sztalugi i dobre farby po mojej cioci, juz nieżyjącej-głos staruszki zadrżał wzruszeniem.

Wkrótce gospodyni zapadła w zadumę i z w olna bez zpetutu zaledwie przeżuwała kawałki chleba moczone w mleku.

-Babciu opowiedz mi o swojej rodzinie, nic nie wiem. Masz krewnych?-spytała dziewczyna.

-Miałam barzdo liczna rodzine  a dziś zostałam sama, znaczy się z Toba i z kotem-rzekła gorzko, gryząc skórke chleba.

-A co się z  nimi stało?-dopytywała.

-Dośc już tego przesłuchania. Idź na strych, posprzątaj, powyrzucaj niepotrzebne rzeczy a resztę sobie zatrzymaj. Praca najlepiej działa na nieskładne myśli i trudne pytania-staruszka dodała z mocą.

 

Zofia chwyciła stary, pordzewiały klucz a jej szczupłe nogi same ją poniosły na sam strych. Szła bezbłędnie.Odór kurzu i wilgoci wdzierał się wciąż do gardła lecz to tylko motywowało dziewczynę do działania.

Panujący półmrok potęgował zaciekawienie i dodawał energii do działania.

Nastolatka metodycznie krok po kroku pzreszukiwałą stare a dla niej niezwykłe, nowe zdobycze.

Zmysłami chłonęła nieznane miejsca. Sterta rzeczy poupychana w  kartony i skurzone torby zdawała sie kryć tajemne skarby.

Jej trud i błądzenie szybko wynagrodziły stare albumy z dawnymi fotografiami, stara artystyczna biżuteria, ksiązki i na sanym spodzie pamiętnik.

Stary zeszyt chwyciła oburącz i w asyście mrugajacej samotnie żarówki odczytała "Pamiętnik Klotyldy rok 1901"

-Kto to może być i ta dziwna data?-zamysliła się.

Żarówka zamrugała jeszcze tzrykrotnie i po chwili zgasła,powodujac nieprzenikniony mrok.

-Ratunku, niec nie widzę-krzyknąła dziewczyna, usiłując wydostac się z mrocznego wnetrza. Po chwili jakby odzyskała otuchy bo jej wzrok jakby przywykł do mroku. Znów nabrała sił. spojrzała w bok i dostrzegła miemal niewykorzystany zestaw malarski.

-Super!-krzyknęła radośnie i po omacku kompletowała to co uznała za przydatne. księżyc swą srebrzystą poświatą pozwalał rozpoznać kontury zabieranych skarbów.

 

 Rozdział X.

Czym predzej zbiegła do swego pokoju. Zapach kurzu i zapomnienia wciąz jeszcze podrażniał nozdrza dziewczyny.

Znalezione skarby ukryła pod swoim łóżkiem.Szary kajet obejtrzałą w zaciekawieniu,szmatką nasączona płynem przetarła brzegi. Babci nie wspomniała słowem o swym odkryciu. Nie chciała przyznawac się do swej niesubordynacji. Wstydziła sie przyzanc do myszkowania. Kiedyś byc może przyzna się staruszce do swej detektywistycznej robótce, lecz obecnie nie była gotowa dom zwiezreń. Staruszka także wydawała się dziewczynie jakp postac tajemnicza, skrzetnie chroniąca swych sekretów. Własciwie nie miała wcale wiezdy dotyczącej jej gospodyni. Nie drązyła tematu, wystarczyło że obie dażyły siebie sympatię i zdrową relacją niepozbawioną ciepła i serdeczności.

Zofia pojęła,że w zasadzie nie miała nigdy żadnej rodziny, nie miała nikogo tylko dla siebie. Samotnośc była jej drugim marzeniem.

Obejrzała sztalugi. Jej serce jęknęło zachwytem. Sprzęt malarski z prawdziwego zdażenia zdawał się wyzywać dziewczynę. Farby i pędzle nie nosiły nawet znamion użytkowania.Wyglądało jakby ktoś wcześniej ukrył prezent dla kogoś drogiego sercu i teraz niejako podarunek sam sie odnalazł by spełnić skryte marzenie osoby obdarowanej. Gdy zaspokoiła swa radośc, gdy emocje powoli osiadł i starł się niczym kurz. Postanowiła wyruszyć do saloniku, gdzie zazwyzcaj odpoczywała babcia wprawnie wykonując swe robótki ręczne.

Nie zastała nikogo. Kot solidnie czyścił swe futerko, nie odwzajemniając zaciekawionego spojrzenia swej wybawicielce.

Naszykowała  kolacje w oczekiwaniu na zjawienie sie babci, lecz nigdzie nie zdołała odnależć swej starej przyjaciołki.

Serce jej łomotało niepokojem. Wiatr za oknem targał konarami drzew. Deszcz grał na szybach.

Noc pochłaniała ciszę.Kot zakończył swą metodyczną pracę wokół własnego jestestwa, wpatrywał sie intensywnie w Zośkę spożywajacą suche pajdy chleba bez apetytu.

-Gdzie poszła babcia?-spytała kota, zajetego teraz strzepywaniem niewidocznych insektów.

Niebawem ułozyła sie do snu. Sen miała długi i niespokojny. Cudownie odkryte sztalugi żywo dodowała dziewczynie otuchy oraz kot połozony obok kapci dziewczyny.

-Co sie stało babci?-pytania zwisały w powietrzu, niepokojąc brakiem pilnej odpowiedzi. Migotliwe cienie drzew tańczyły na ścianach domu. Straszyły swym upiornym wzorem. Kot przebudził się wreszcie, aptrywał sie dłuższy czas w błądzące cienie, jakby widział je po raz pierwszy. Zosia załkała, kołysana znajomym smutkiem.

 

Gdy zbudziła się rankiem. Nerwowo choc niepewnie zeskoczyła z łózka i wbiegła do salonu w nadziei na zastanie swej starej przyjaciółki, po cichu zmówiła nawet pobozny pacierz, lecz salon świecił pustkami.

Kota nigdzie nie zdołała dostrzec.

-Kici gdzie ty? kici-krzyczała ochryple,zeskakujac po każdym schodku i zagladajac do każdej izby.

  Nabrała powietrza w płuca. Zjadła pośpiesznie nieświezy posiłek.Wmusiła w  siebie wczorajsze pajdy i mleko z miodem.

 Załkała rozglądając się dookoła. Dom, który do niedawna był oaza spokoju i bezpieczeństwa od wczoraj zdawał sie ukrywać nieznane siły i niewidzialne istnienia. Szybko upiła łyk mleka.

 

Porwała swe sztalugi, wybiegła z domu, nie dbajac o jego bezpieczne zamknięcie, tak jak zwykle domagała się babcia gdy dziewczyna opuszczała choćby chwilowo zamieszkałą chatkę.

Piekne poźno letnie widoki, wyrwały serce dziewczyny z zachwytu. Niebo mieniło sie różem to błekitem, zarys tęczy zdawał się pochodzic z lepszego świata. Zielone trawy w słońcu igrały złotem. Brąz drzew zdawała się okalać bujne pólkola odleglych pagórków.

-Namaluje to tak jak widzę-głos nastolatce drżał z emocji oraz napięcia spowodowanego siłą nieodkrytą ale gotową by uwiecznić to co powinno stale byc żywe.

Fatby kładła starannie, bez pospiechu. Biały obraz z wolna bogacił sie o coraz to inne odcienie i rozmaite barwy. Jej oddech stapiał się z lekkim i wibrującym powietrzem.

Zastygła w swej namietnej i zachłannej pracy. Dusza jej zdawała się ożywiać, oczy świeciły blaskiem jeszcze nieodkrytym, uśmiech mienil się okazale i nareszcie szcześliwym przejęciem.

Świat zamarł, otoczenie ludzi nie było jej potrzebne.

Sąsiedztwo młodzieży podbiegało coraz bezczelniej i bliżej. Zza drzew szeptem wzajemnie sobie szeptali włąsne glupstwa. Szydzili półgłosem z nawiedzonej i obcej malarki.

-Skąd ta dziewczyna przybyła? Czyja to znajda-kpili złośliwie ukryci za grubymi jabłoniami ,nie bacząc na bliską obecność nastolatki, pochłoniętej tworzeniem własnego dzieła.

 Dziewczyna niejako zbudziła się ze swego szalenczego natchnienia, zdawało sie, że słyszy szum drzew i ukłon wysokich traw.

 Porzuciwszy swe dzieła jeszcze nieukończone w swej wymowie, podkoczyła ku górze czyms widocznie przejęta.Pusty żałądek domagał sie pilnego pokarmu. Wzrokiem przebiegła wokól jadalnych owoców, które teraz zdawały się same wyłaniać, kusić aromatem niewielkiej odległości.

Pognała nieopodal malowniczo rozciągającego się trzęsawiska, usiadła obok dziko rosnących poziomek,pobiegła do upojnych czeresni,sięgnęła potem do kwaśnych jabłoni, gotowych w swym letnim rozkwicie.

-Jak tu pieknie-rozgladała się rozpromieniona.

Nieopodal mieściło się pachnące koniczyną i dzikim bzem pastwisko. Spojrzała tam, dostrzegła obok siebie dwie tłuste jałówki i niemodnie ubraną struszke obleczoną w  kolorowa chustę na głowie.

-Dziwnie tu, jak w dziewiętnastowiecznej wsi-zachwyciła się, krocząc ku pasących sie krów.

Gdy nastolatka oddaliła się od swej pracy wtem barbaźyńcy przystąpili zachłannie do własnego działania

Dziewczyna nie była świadoma, że bezduszni mlodociani sąsiedzi, zdołałi uszkodzić i przechwycić cały mozolny, wysiłek sercem sierocym wykonany.

-Skąd ty dziewuszka przyszła?-głos starszej chłopki brzmiał dociekliwie i nazbyt młodzienczo.

-Mieszkam tu niedaleko z babcią Marianną a w  wolnych chwilach zwiedzac okolice-rzekła nastolatka pełna radości.

-Nie znam takiej babci. Ale moge coś Tobie podarować...mleka świeżutkiego od Jagody-uśmiechnęłą się kobieta, prezentując nienaganne uzębienie.

-Jak to pani nie zna? Powinna pani znać bo babcia jest w podobnym wieku-drążyła.

-Nie znam i już. Napij się dziecko zdrowego mleka a od razu sił nabierzesz-kusiła przystawiając bystro kubek pełen nabiału, zaczerpnięty prosto z pełnego wiadra położego obok omszałego pniaka.

 -Dziękuję-dziewczyna chwyciła cięzki kubek zachłannie i upija jednym duszkiem cała zawartość.

-Podam ci dokładkę, widac jak ci zasmakowało-staruszka roześmiała się gładząc tęższej krowy grzbiet.

-Dobrze,a jak pani się nazywa?-spytała uprzekmie pzrykmując świeże mleko.

-Jestem Maria, mam sześcioro dzieci i dla nich chowam krówki-rzekła z dumą. Dziewczyna zamilkła podziwiajać niezwykły krajobraz.

-Rozumiem i bardzo dziękuje raz jeszcze-dziewczyna napojona mlekiem przypomniała sobie o swej beztrosko pozostawionej, nowej pasji malarskiej.

Młodziutka malarka przeskakiwała wśród łan zbóż i pól pszenic, mysląc gorączkowo nad ukonczeniem własnego dzieła.

W podskokach powróciła, rozpoznała własne wcześniejsze kroki,ubity plac po pracach. Dostrzegła teraz, cudze barbarzynskie ślady. Stanęła jak wryta, serce zdawało się zamierać, dech łamał szloch.

-A gdzie moje sztalugi? Gdzie sa moje farby?Wszystko zgineło-dziewczyna darła się całym swym jeszcze, nieutulonym dziecinnym ciałem lecz starą, styraną cierpieniem duszą.

-Oddawajcie!-wołała bliska obłedu.

Jej głośny,donosny skowyt cierpienia i zawodu niósł wiatr wzdłuż wczesniej wiernie odwzorowanych krajobrazów na sprofanowanych sztalugach.

Zamknęła oczy i opadła na goła ziemię, nie chciała patrzeć znów i znów na swą rozdzierająca,gorejąca pustkę

 Wstała po chwili, tchnieta jakimś przeczuciem.Obok niej znajdował się kot całkiem młody,czerń jego futra świeciła w słońcu. Spogladał szparkami na dziewczynę.

Mimowolnie wstała podparta na łokciach. Uśmiechnęłą się przyjaźnie,zapominajac o własnej niedoli.

-Skad się tu wziąłeś?-objęła jego połyskujące,miękkie futerko.Z oczu napłynęły jej łzy,srebrząc czerń ciała zwierza.

Zamruczał i ziewnął przeciągle.Poczułe jego równe bicie serca.Odetchnęła. Wiatr leniwie zakołysał,powietrze lekko zadrgało.

Cisza nastrajała spokojem i osobliwym wiejkim,sielskim ładem.

Rozgladała się w poszukiwaniu drogi powrotnej.Kot zniknał tak szybko jak się pokazał.

Ogladałą się zaciekawiona dookoła,lecz nigdzie nie było śladu, prócz nikłego zapachu świeżego sianka.

Poczuła zawód, dotarła do niej brutalna rzeczywistość.Po mozolnych pracach usmieżajacych ból istnienia, zostały kawałki zdartego płótna,połamane flamastry i fragmenty drewna.

 

 Jej ciałem wstrząsnął gniew. Złośc paralizował jej myśli.Nienawidziła usilnie nieznznych, tychzłych winnych jej cierpienia.

Szła pieszo,serce rozrywał ból.Nie napotkał nikogo. Wiatr przyjaźnie kołysał trawą nieukoszoną, gałęzie smagały twarz mokrą od łez.

W jednej chwili chciała wymierzyć swój gniew, krzyknąć i głośną skarge wyrazić lecz przyroda niewinnie się prezentowała.Była zupełnie sama.

Z oddali zobaczyła domek swój i babci.Bała się pzrystąpić próg, z obawy,że nikogo nie zastanie. Płacz coraz mocniej napierał, lzy opadały na smutna twarz, nie przynosząc ukojenia.

Nieopodal chaty,zdawało się dziewczynie,że widzi babunię. Jej ponura twarz nareszcie rozpromieniła się szczęsciem.

-Babuniu to ty?-dziewczyna objęła staruszkę z całej siły,az poczuła bolesny uścisk wokół ramion.

-Jestem. Dlaczego ciebie tak długo nie było? Czemu placzesz?-babcia wyswobodziła się z objęć,patrzyła badawczo na nastolatkę.

-Znalazłam babciu u Ciebie na strychu przybory malarza. Postanowiłam cos stworzyć, czułam takie pragnienie.Pobiegłam tam w pole by namalować krajobraz.Po chwili gdy błądziłam i wróciłam na miejsce,ktoś zniszczył i zabrał moje prace.Tak chcialam ci je pokazać-dziewczynie załamał się głos.

-Nie płacz cos mi jeszcze namalujesz? A skąd wiedziałaś,że u mnie w starym schowku na strychu są przybory malarskie?-dociekała staruszka.

-Nie wiem skąd. Po prostu czułam potrzebę by tam iść, coś mną kierowało.Dziwne czułam się jakbym tam kiedyś była,mieszkała i to wszytko znała wczesniej-odparła z mocą zdiewczyna.

-Chodźmy do domu na posiłek,opowiedz mi dokładnie-zażądała staruszka.

 -Jest kot czy znowu gdzieś uciekł?-spytała.

-Nie ma go.Koty chodza własnymi drogami.Potrafią lepiej zadbać o siebie niz dziecko-rzekła spokojnie,wchodząc do kuchni pachnącej świezym ciastem jabłkowym.

-Babciu a kto to jest Klotylda? Znalazłam jej pamiętnik-Zofia patrzyła na twarz staruszki pełną nieodgadnionych emocji.

-Zjedzmy coś a potem porozmawiamy-odparła staruszka,tlumiac emocję.

 

Gdy posiłek został zjedzony i gdy stoł zostal idelanie wytarty i gdy porządek zapanował,babcia oddaliła sie bez słowa do własnego kata i tam zajeła sie robótkami ręcznymi.Zwiększając tym samym bogatą kolekcję szalików i czapek.

Zosia udała się do swego pokoju.Smutek narastał w Zosi duszy ilekroć uświadomiła sobie o zniszconej,misternie wykonanej pracy plastycznej.

-Na Boga czemu żli ludzi mają moc pozbawić dobrego czlowieka nawet sensu życia?-biadoliła raz po raz tuląc rozdygotane ciało włąsnymi dłońi.

Zamilkła nasluchyjąc odpowiedzi lub pocieszenia ze strony babci.Została sama z nadmiarem pytań.

Jej mysli rozbiegly się we wszystkie strony.

Usiadła. Przypomniala sobie o znalezionym pamietniki.Czym prędzej dotknęlą jego starej lecz dobrze zachowanej faktury.

 

Zanurzyła się w starej lekturze.

"Przyszłam na świat w kraju, ktrego nie było na mapie.Co rusz wybuchały a to zrywy narodowe a to walki partyzanckie.Bieda była okrutna i nader nieludzka,pozbawiajaca każdego żywego godności,kto tylko miał czelność przybyć nieproszony na ten straszny świat.

Ja swojego przyjścia żałowałam i żaluję po dzis dzień. Cóż mi po tym życiu,które nikomu dobrego nie dodaje a jeno biedę powiększa i tak bezdenną. Płakłam od zawsze i wciąż płaczę gdy zapisuję te słowa.

W mojej rodzinie było nas zawsze zbyt dużo, nigdy nie umiałam nas poczętych zliczyć.Ja sama do dziś nie wiem ile miałam rodzeństwa żywego i martwego. Wiadomo mi,że noworodki martwe się u nas rodziły albo żywot wiodły ledwie krótki.Na niewinne żyjątka choroby legły się jak myszy w stodole.Tyfus, cholera a to suchota zabierała szybko i często, szczęsciarzem był ten kto bez cierpienia i głodu odchodził do piękna po stronie najlepszej.

Ja miałam w sobie to nieszczęście,że przezywałam wszystko i na wszystko muisłam patrzeć przerażonymi oczami..."

Zofia na chwilę odłozyła odręczne,kaligraficzne pismo jak pojęła dziewczyna  z wielkim wysiłkiem,nakładem swego cierpiącego serca utworzone.

Po jej ciele przebiegł zimny dreszcz,jakby dotyk czyjejś wątłej dłoni usiłował dodać otuchy czytającej.

-Piekny ten pamietnik, ta osoba jest mi dziwnie bliska.Mam przeczucie jakbym doskonale znałe zapisane myśli,jakbym to ja była.Dziwne-pomyślała.Do jej oczu nabiegły łzy spowodowane wzruszeniem i niesłychanym bliskim zrozumieniem.

 W tak osobliwym stanie,osobliwego zatracenia w starej lekturze,zastała dziewczynę babcia.

-Zosiu,wybacz ale są niekiedy niemożliwe sprawy,na których odpowiedzi brak,tylko zaduma i milczenie wystarcza-rzekła spokojnie patrząc na zawstydzoną dziewczynę,chaotycznie usiłującą ukryć czytany kajet.

-Przepraszam.To było silniejsze ode mnie-głos Zosi drżał z emocji.

-Czytaj, to powinno ci pomóc ci bardzo pomóc w zrozumieniu swej doli.Klotylda to była moja ciocia,jej los był nieludzko okrutny-odparła z powagą i wyszła,stukając nerwowo swymi drewniakami.

Zofia pogrązyła się ponownie w interesującej lekturze.

Wzrokiem omiotła rozmyty atrament pisma i jęła czytac ze zrozumieniem, szeptem.

"Matula moja zmarła podczas porodu. Wydała na świat sierotę z której nikt nigdy sie nie radował. Tą niespodziewaną,nieprzydatną  sierotą okazałam się ja sama. Po cóz matuli przyszło z wydania mnie na swiat, skoro własnego życia nien zdołała ocalic dla tej licznej gromady,które na swe nieszczęście trzymały się kurczowo swego życia,nieświadome tego złego,które już zagladało od progi. A kysz mi taki żywot co jeno rozpacz,nędże i ból przeokrutny zadaje.

Matula z pewnością przenosząc się w  najlepsze świata, najpiekniejsze dla siebie samej szczęście zabrała, po to bysmy my niebogi w dziedzictwo wzięli tenże straszliwy byt.

 Matuś nie doczekała sie swych czterdziwestych urodzin, nie była młoda lecz do staruszek jeszcze nie mogła się zaliczać.

Jakże mi potem cierpła dusza przez dalsze lata ilekroc ktoś bezduszny raczył mi wypomnieć moje żywe i zbyteczne urodzenie.

Co ja winna, że los mój takim fatum został zapisany? Gdybym wiedziała co nastapi zaś potem,ubłagałabym największe bóstwo aby rodzicielkę przy zywocie do starości uczciwej trzymała,  mnie niebogę odebrał skoro narodzoną. Niechby nawet matuś wiedzy nie miała,że dziecie kolejne miała, niechby jej znachorki rzekły, że żadnego dzieciecia nie było a ,że usunieto jej popsute jelito lub kamień z nerki. Tak byc powinno.

Przeznaczenie wcale nie lituje się nad najsłabszymi, nie ukara złoczyńcy bo ono wykłada własne racje, które nawet najwięksi mędrcy roztrzygnąc nie potraią.

Istnieli tacy,ktorzy usiłowali dowiedzieć dla dlaczego tak byc musi a nie inaczej i zamiast zblizyć sie do pradwy tylko włąsny rozum postradali na zawsze.

Ja biedna istota nie godna jestem by zadawac sobie pytania na brak odpowiedzi.

Pozostaje mi jedo przyjmowac kolejne chlosty od żywota doczesnego dopóty,dopóki nie padnę powalona  z wyczerpania.

Najwczesniejsze lata dzieciństwa przepędziłam na robotach w polu. Dopóki unieśc umiałam kosz z ziemniakami, szłam w  pole pomagać, dzwigać.Nie zrazona ukropem piekielnym, wiązałm powrósła na zboże, sierpem pszenicę tratowałam.

Moja zaplatą byla miska chudej zupy lub farmugi pozbawionej smaku.

Do nauki miałam dryg i dużę chęci. Tymczasem bezduszni nauczyciele, złoczyńcy bez skrupołów pogardzali takimi nędznymi istotami mojego pokroju.

Zamiast zachęcąć do zdobywania mądrości, wytykali jeno moje słabości, w razie nałego nieposłuszenstwa zasługiwałam na razy bolesne i baty straszliwe.

Powiadano,że nie rokuje na człowieka.Pozbawiono mnie nadziei na lepsze jutro.Wmawiano,iż nic w życiu nie zdobędę.

Toteż uczyłam się juz tylko potajemnie tak by nikogo nie gorszyć i by inni nie wyśmiewali mojej daremnej pracy.

Wtedy gdy mrozy panowały straszliwe do tego stopnia,że nikt nie raczył z chałup wychodzić ja niezrazona iglastym i dokuczliwym mrozem szłam do bibliotek i tak zaszyta  czytałam ksiazki dozwolone i zabronione.

Moja dusza podczas takiego długotrwałego czytania zyskiwała nowe życie a serce jakby biło mi odważniej. Ilez się nasłuchałam cierpkich pytań skąd jestem, skąd pochodzę, na coż mi lektury nie przeznaczone dla mnie?

Udawałam wtedy niemowę i istotę ułomną, wówczas litowano się nade mną tak,że nawet cudze skórki chleba mogłam trawić do woli i zimna herbate upić z cudzego stołu. Dla mnie to była wielka uczta zarówno umysłowa jak i cielesna.

Jak mi wtedy przyjemnie było.Pamietam doskonale nowe, pachnące świezością lektury Henryka Sienkiewicza, Adama Mickiewicza, Marii Konopnickiej. I wielu przyjaznych pisarzy których wymienić wszystkich nie zdołam.

Wzdycham do tamtych chwil po dzis dzień. Ciepło pochodzące ze spalonego wegla w tamtych osobliwych pokojach zdaje sie bibliotekach to mój najwyzszy raj do którego zawsze zachłannie sie uciekałam. tam zazwyzcaj nie trafiały do mnie razy, ni ciosy słowne, ni obelzywe zaczepki.

Zosia odłozyła lekturę pamiętnika, poczuła jak jej policzki zawilżają łzy wzruszenia.

-Biedna ta Klotylda ale jaka mi bliska. Skąd ja Ciebie znam? -pytała Zofia raz po raz,

 Nastolatka zamknęła oczy, odsunęła czytany sztambuch, w tem w jej umysle, zaskakujaco żywo i namacalnie zaczeły przemieszczac sie obrazy jakby stanowiły dalszy ciag czytanych wspomnień.

Dziewczyna oddała się napływajacym wydarzeniom.Nie była juz biernym widzem kina lecz miała nieodparte wrażenia jakby zdarzenia dotyczyły jej samej.

Zadziwiajace stały sie obrazy pierwszej wojny;strach, potworny niepokój, nasilajacy sie podczas bombardowań i nieustanne ucieczki, byle dalej.

-Zosia, jutro masz zdawac przedmioty w szkole, wiedziałas o tym?-babcia stanęła obok dziewczyny i z rosnacym niepokojem oglądała nastolatkę pograżona w niejakim transie.

-Zofia tu ziemia-starsza kobieta, chwyciła za ramię swą podopieczną, potrząsneła nim lekko.

-O co chodzi?-dziewczyna podsoczyła nerwowo, zdawało sie jakby dopiero powróciła z dalekiej krainy.

-Na karteczce masz adres szkoły, musisz mieć jakąs cenzurkę jakies świadectwo ukonczenia szkoły bez tego nie dasz sobie rady samiutka-odparła troskliwie i dosiadła się do zamyślonej i milczącej nastolatki.

-Tak wiem.To już jutro. Guwernatka już nie przyjdzie więcęj?

 -Nie przyjdzie. Musisz wziąć sprawy w swoje ręce.Gdybyś blądziła jutro z rana, pytaj przechodniów, pokieruja tobą. Nie możesz się spóźnić,wyjdziesz jutro skoro świt-dodała z moca i natychmiast zniknała w polu widzenia dziewczyny.

 

 Rozdział XI

Nazajutrz chłodny nastał poranek, ciemne chmury z trudem panowały nad coraz bardziej widocznym opadem deszczu.

Zofia zbudziła się pierwsza, wmusiła w siebie wcześniej przygotowane kanapki, wypiła chłodne kakao, narzuciła na ramię starannie naszykowany plecak.

W domu panowała idealna cisza. Babunia spała w swym salonie, cicho i spokojnie jakby nie chciała niczym niepokoić dorastajacej panny.

 

Zofia pełna obaw, wyruszyła w drogę, która wydawała się nie mieć końca.Na koncu języka czuła jeszcze smak porannego mleka.

Pożółkłe zboże oraz poruszające się na wietrze konary drzew zdawały się kłaniać pieszej. Dziewczyna parła niezrażona, wtem zdałą sobie sprawę,że zapomniała adresu do szkoły. Znała tylko nazwę placówki.Dostrzegła wtem w polu pracujące chłopki. Pośpiesznie spytała o drogę do szkoły.

-A ta szkoła, panienka niech poczeka na autobus taki żółty i niech wsiada to za trzy przystanki trzeba potem wysiąć. Przystanek autobusowy jest tam-bezzębna kobieta wskazała zgietym palcem polna drogę.

-Dziekuję-rzekła grzecznie i jęła iśc we wskazanym kierunku.

Gdy dotarła na miejsce,nie spotkała ni żywej duszy. Zaniedbany obiekt przerażał swym zapomnianym wystrojem.Obok  pędziły nieprzepisowo jedynie rozmaite samochódy. Odczekawszy nieco, straciła cierpliwość i weszła na środek polnej drogi i poczęła niemal spazmatycznie zmuszac po zatzrymania wszelkie pojazdy.

Wsiadła do starego gruchota, w którym podrózowało dwoje niewinnie wygladajacych staruszków.

-Do szkoły numer 5 dojadę?-krzyczała uczennica na ich widok.

-Dojedzie, wsiada do tyła-odparł staruszek zajety prowadzeniem auta i jedocześnie palący cygara.

-Jestem wdzięczna-dodała zamyślona.

 Jechali w milczeniu, podziwiając urokliwy,górzysty krajobraz, który tego dnia zdawał się połyskiwać w kolorach tęczy.

-Już dojechała. Tam za sklepem jest ta szkoła. My tu nasze córki posyłali kiedys na naukę-rzekli niemal jednoczesnie.

Zofia podziękowała wylewnie swym wybawcom i ruszyła niepewnie w  stronę szkoły.

Wokół budynku spory tłum młodzieży zdołał się zgromadzić. Młodzi lrązyli w każdym możliwym kierunku, niczym male mrówki.

Zofia poczuła się bardzo zagubiona, żałowała teraz solennie swej wyprawy w nieznane.Obeszła szary budynek dookoła.Spytała przechodząća obok kobietę o godzinę.

Paradna dama swym wysokim altem krzyknęła do zgromadzonych, iż za siedem minut rozpoczyna się edzamin z języka polskiego.

Nastało grobowe milczenie. Młodzież bez szemrania, zanadto przerażona niczym stado owiec kroczyła tuż za kobietą. Zofia szła ze spuszczoną głową na samym końcu licznego pochodu. Gdy już dotarła do sali egzaminacyjnej,gdy przekraczała jej próg, wtedy zobaczyła swoich dawnych kolegów, dosiadajacych wyznaczonych ławek. Poderwali się dawni znajomi, jakby oparzeni wrzatkiem.

Natychmiast poczeli się zbliżąc do dziewczyny,bezczelnie tratując pozostałych i swoje spojrzenia natarczywie wbijali w przerażona nastolatkę. Jednoczesnie krzyczeli niecenzuralnie z oddali co rusz chaotycznie pełni pogardy i wścibstwa.

-Zośka co ty tu robisz? Zocha by cie diabli?Jesteś poszukiwana do licha ty mała cholera-dawni znajomy wsród nich Marek co zranił jej serce, napierali na nastolatkę.

-Co sie dzieje, do sali natychmiast!-krzyczał ten sam kobiecy alt.

 Zofia tymczasem była sprytniejsza, pierwsza wybiegła na zewnątrz budynku, ukryła się za nieczynntm schowkiem na narzędzia i modliła się w  duchu aby oni nie zdołali jej dosiegnąć.

Wstrzymała oddech, czując zbliżajace się niebezpiezceństwo. Nastała cisza. Zofia wyjrzała, dostrzegła tył Marka. Rozpoznała jego lekki chód i sylwetkę dojrzalsza o kilka lat. jje serce znów przeszył ból i wielki zawód.

Młodzież rozpoczeła zaplanowany egzamin. Zofia tkwiła wciąż ukryta,pokonana, niezdolna do wysilku.

Deszcz dał upust swym emocjom padał długo i intensywnie. Zofia płakła wraz z nim  długo i samotnie, tkwiąc wciąż w  strugach deszczu.

Nareszcie gdy rękawem wytarła mokra twarz i gdy zdołała nieco emochi ostudzić, skierowała się do sekretariatu.

Zastała samotnie siedzącą młodą dziewczynę, zajeta robieniem makijażu.

-Prosze pani, dziś nie mogłam napisac egzaminu czy będzie inny termin?-Zofia pierwsza sie odezwała.

-Będzie być może ostatni poprawkowy za kilka miesięcy, drugiego września a matematyka chyba trzeciego września a co?-odparła mloda kobieta niedbale.

-Dziekuję-Zofia z wdzięczności była gotowa ucałować niewiele starszą od siebie dziewczynę.

Nastolatka pomknęła w droge powrotną, jej dusze i serce targały co rusz sprzeczne emocje;od żalu, rozpaczy, tęsknotę przez gniew, wzruszenie i na  nadziei wcale nieskończywszy.

 

Parła przed siebie, smutna i pokonana. Marzyła o zwykłym, ciepłym posiłku spożywanym w towarzystwie babuni i kota oraz o lekturze pamiętnika.

Gdy dotarła na miejsce, zadziwiajaco szybko, zastała babunię głaszczącą kota na wyrandzie domu.Jednak zdawało się dziewczynie,że droga powrotna trwała krócej, a to z powodu natarczywych myśli,które wciąz zajmowały umysł nastolatki.

-Zofia widze,że cie cos gnebi-staruszka patzryła na dziewczyne szparkami oczu, podobnie jak kot.

-Spotkałam tam tych uczniów, przed którymi wolę sie ukrywać.Nie lubie o tym mówić.Niechaj przyszłośc odejdzoe-rzekła ze smutkiem dziewczyna.

-Pamiętaj, przyszłośc może nastąpić wtedy gdy uporamy się z przeszlością.Nie traćmy terazniejszości z powodu kolców przeszłości. Kto tam był?-rzekła starsza kobieta, biorąc na kolana zadowolonego kota.

-To byli ci koledzy, którzy drwili z powodu mojej biedy,pochodzenia. Ubliżająć mi chcieli poczuc się lepsi-dodała ze smutkiem dziewczyna, wchodząc do domu.

Staruszka poczłapała tuż za dziewczyną.

-Siadaj do stołu, mamy gołąbki-rzekła z usmiechem gospodyni.

Dziewczyna z apetytem przystąpiła do posiłku, wciąż majac w  pamięci drwiące usmiechy tamtych uczniów. Nie umiała pojąc dlaczego nie została przez nich nigdy zaakceptowana. Wiedziała,że co niektórzy uczniowie także byli ubodzy a kilku z nich przychodziło z ośrodków opiekuńczych.

Wiedziała ponad wszelką watpliwość, że nie pasowała do tych bezdusznych,niewrażliwych młodych ludzi, którzy nigdy nie próbowali z Zofią nawet porozmawiać, podczas gdy ona sama życzliwie i dobrodusznie szukała ich kontaktu i akceptacji.

 

 

16 maja 2019   Dodaj komentarz
samotnosc  

sierota.

Moją nowelę dedykuję wszystkim samotnym i opuszczonym.

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

Tam gdzie ziemia tęsknie ciągnęła swe wzgórza w kierunku nieba i gdzie pagórki leśne porozrywane łąkami i brunatnością barw rozchodziły się   bezkreśnie w kierunku zachodzącego słońca, tam u największego wzgórza stał zaniedbany szary dom, skryty cokolwiek eternitem. Wokół rozrzucone w nieładzie stały tez źle utrzymane domostwa i gdzieniegdzie liściaste drzewa stały jakby rozczochrane w świetle późnego lata. Na zewnątrz chłód przejmująco łopotał konarami drzew a ich szelest roznosił płacz niemowlęcia dobiegający z najmniejszego i najbardziej zaniedbanego domu.
Czarno biały kot przystanął na rozpadającym się progu i uniósł litośnie głowę w kierunku przeraźliwego płaczu i współczująco zakołysał swym chudym ciałem jakby chciał dodać otuchy stworzeniu. Wiatr strząsnął kilka rudawych liści i zatrzymał smutny wzrok kota na kołyszące się w nieładzie porozwieszane poplamione śpioszki, które wcale nie chciały schnąć. Przywarte do spinacze tez smutno machały jakby wzruszał ich los maleństwa. Maleńkie zaszronione okno zaniedbanej chałupy ukazywało groźną starszą babkę trzymającą niechętnie w swych drżących dłoniach  rozpaczliwie krzyczące dziecko. Z oddali tuz przy kaflowym piecu widać jeszcze kilka biegających brzdąców, byle jak ubranych i snujących się po nieumytej podłodze.Głodny kot pchnął swym wychudłym kadłubem tekturowe drzwi i wskoczył dumnie do wnętrza. Poczuł zapach przypalonej cebuli i gwar nieustannej kłótni, Płacz dziecko stał się mniej wyraźny i jakby głuchy w bezsensownym wołaniu o pomoc. Codzienne krzątanina uspakajała kota swą przewidywalnością i monotonią dnia. Dziecko już na powrót leżało na brudnym posłaniu tuz przy dogasającym olbrzymim piecu kaflowym i patrzyło się smutnie i nadzwyczaj posępnie  w przestrzeń. Malutkimi rączętami próbowało dziecko wezwać pomoc i utulić swe zaniedbane istnienie.
Nikogo nie obchodziły potrzeba maleństwa, toteż maleństwo upokorzone  że żyje zasnęło z pustym brzuszkiem, czując tylko smutny posmak niedostatku.Kot instynktownie przybiegł i przysiadł na brzegu rozpadającego się barłogu i spoglądał swymi rozszerzonymi źrenicami w zamknięte  oczęta maleństwo. Maleństwa na chwilę otwarło swe maleńkie szparki i uspokojone obecnością sierściucha zasnęło łagodnie tuląc małą piąstkę w swej głodnej buzi. Gwar codziennych zajęć przytłaczał ten mały budynek mieszczący kilkanaście osób którzy sfrustrowani codziennością wydobywali ze swych gardeł gorzkie trele.
Każdy na inna nutę i każdego z nich inne męczyły mary. Najmniejsze dziecko z poczucia bezsilności potrząsnęło bezwiednie swa małą rączynę jakby chciało przywitać się po przebudzeniu z nieżyczliwym mu światem. Wydobyło lekkie łkanie jakby nie chciało sobą zakłócać panującego zamieszania.Kot wpatrywał się wnikliwie w coraz bardziej śmiało otwierającą się głodem malutką buzie niemowlaka. Niemowlę zakwiczało jak pisklę i w odpowiedzi na powstałe drgania w najstarszej wreszcie babie obudziło się poczucie obowiązku i stanęła niechętnie z rozpadającego się stołka. Podeszła do brudnej i rachitycznej kuchni i poczęła mechanicznie rozmiatać brudną łyżką gotującą się kaszę. Przetarła łokciem łyżkę i oblizała swe wąskie wargi zniszczone gniewem i rozpaczą za swój trudny los. Przelała zawartość brei do pustej butelki i zamaszyście mieszając podeszła do zbudzonego oseska, Dziecko ostrożnie przyssało się do smoczka butelki i pełnymi chlipnięciami opróżniało podaną mu butelkę. Niemowlę gdy tylko poczuło przyjemna obecność pożywienia w swych trzewiach, wydało z siebie radosne kwilenie, spojrzało bystro na matkę i swych nieskładnym uśmiechem próbowało podziękować za przysługę. Matka beznamiętnie otarła lezącą obok chusta wilgotne usteczka maleństwa i zamaszyście odmaszerowała w kierunku swych obowiązków.
Wszak mnóstwo było jej obowiązków, zatem wykonywała je po łebkach, bez refleksji i serca. Tak by czuć sens odpracowania i mękę w mięśniach. Po dłuższym monotonnym tuptaniu w kuchni z łupinami struganych ziemniaków nagle usłyszała przeciągły  żałosny odgłos krowich ryków, przedzierał się w skronie kobiety, z ociągnięciem odstawiła niedbale ostrugane ziemniaki, potężną noga odepchnęła od siebie do polowy pełne wiadro z zimną woda w którym wyglądały małe ubrudzone kartofle. Przetarła wilgotne dłonie w fartuch kartofle swej źle dopasowanej odzieży i ruszyła spiesznie do nieopodal oddalonej cuchnącej stajni.W tej rachitycznej stajni mieściła się para bydląt, suchych i mocno zaniedbanych. Łaciate, rude warstwy na sierści starszego bydła było posklejane własnymi odchodami a z burej i olbrzymiej gardzieli  zwierza dobywał się smutny warkot.
Niewiasta wprawnie dopadła  wrzeszczącego zwierza, spojrzała czule na jego zamknięte źrenice i poczuła współczucie i wrzuciła wcześniej przygotowaną porcję siana i garść mokrej trawy podrzuciła pod nos zwierząt i z rozczuleniem spoglądała jak zwierzyna migiem pochlania posiłek. Kobieta znów wskoczyła do tej samej komórki i z ociemniałego kąta po omacku wydarła kolejną porcje posiłku dla chudszej krowy i z dumą podrzuciła w kopyta należność.
Dzień powoli zakrywała ciemna poświata zmroku i z oddali niósł się zapach spalonej trawy, krzyk dziecka dobywający  z wnętrza chaty rozdzierał zmęczone skronie pracującej.
Niewiasty lichej była urody, jej rzadkie mysie włosy niewiadomego kształtu sklejały się wzdłuż pomarszczonej szyi. Jej postura nieco krepa, bezkształtna, nogi schodzone i przyzwyczajone ręce do ciężkiej fizycznej mordęgi tez były bez kształtu.
Twarz ponura, zaciemniona od słońca skóra świadczyła o braku zainteresowań własną pielęgnacją.
Nos orli wysnuwał się z nieco zapadniętej twarzy. Oczy zostały głęboko wbite i świeciły zgniła zielenią błotnistej trawy tuz pod zbyt wykształconym czołem kobiety.
Krzyk maleństwa powtórzył się jeszcze jakby bardziej przytłumiony i zawstydzony i nerwowo uświadamiał zapracowaną kobietę ze pora wrócić do oseska. Nie chętnie omiotła wzrokiem najedzone bydło i pokuśtykała do oddalonej nieopodal chatyny.
Dziecko na widok matki zastygło w bezruchu i zawstydzone że przerwało prace w oborze swej matki, odwróciło swą smutną twarzyczkę do okna i w zamyśleniu spoglądało na nieumyte firanki, które niedbale jak podarte rajtuzy tańczyły przy oknie. Dziecka rozczulił ten odruch i jego niewyraźne źrenice podążały za ruchem firanki wiedzionej kaprysami wiatru. Matka spojrzała beznamiętnie na utulone dziecko. Bez słowa obejrzała czy nie ma za mokro i gdy już odwróciła się na piecie, dziecko zakwiliło domagając się uwagi.

-Będziesz ty cicho, leż se tam- wypowiedziała beznamiętnie i niezadowolona powędrowała do kuchni by do obiadu garnkami potrząsać i ażeby mierny posiłek uszykować dla starszych. Dziecko pozostawione samo sobie pozostało ze swymi myślami wpatrzone w brudne firanki i wyciągało niezgrabnie swe maleńkie oczęta by utulić się w tańczące zjawisko ruchomych firanek.
Dzień za dniem mijał w podobnym zapomnieniu i podobne zdarzenia odmierzały czas i  życie maleństwu.
W dziecięciu rodziło się coraz większe pozwolenie na zapomnienie, wraz z poczuciem odrzucenia i porzucenia tkwiła smutna myśl przyzwolenia na trwanie w zawieszonym czasie osamotnienia i opuszczenia.
Dziecko zaciskało maleńkie piąstki jakby samo sobie chciało dodać otuchy i ochronić się przed poczuciem zagubienia.
Ta mała dziewczynka widywała co dzień przez niedomyte okno jak stary modrzew popychany nerwowo przez nieznośny wiatr malował jej na nieboskłonie ciemną poświatę z deszczowych chmur,
Świat nie witał się z dzieckiem otwartymi ramionami więc co dzień dziecko samo obejmowało swe kruche istnienie i samo siebie kołysało w rytmie dochodzących prac polowych i domowych, codzienny łomot i stukot prymitywnych robót odmierzał jego dni, tygodnie i lata. Jego ludzkie pragnienie bycia utulonym i potrzebnym na tym gołym świecie nie zostało nasycone ani choć trochę zaspokojenie, wraz z upływem czasu dziecko zapadało się w sobie i poszukiwało swego pięknego zastępczego świata. To był świat jego i tylko jego marzeń to tego świata nie miał dostępu nikt, w tym zastępczym świecie było jak w raju. Wraz z poznaniem i przyswajaniem sobie nowych w życiu zmian świat małego dziecka stawał się coraz bogatszy i pełniejszy w  wrażenia.
W realnym świecie robiło się coraz tłocznie przychodziły na świat nowe istoty i każdy chciał dla siebie wyszarpać kawałek swego lepszego świata. Dla malej istoty nie było miejsca, godziło się ono na pokątne przebywanie byle tylko przetrać i byle być niewidocznym dla innych oczu.
Rozdział II

Dzień powoli chylił się ku zachodowi, zmrok spowijał ziemie chłodną pierzyną szarych chmur.
Z oddali zapach świeżo zakwitłych ziół nosił się wraz z delikatnym powiewem wiatru. Śpiew ptaków skromnie dolatywał do niedomkniętych okien szarej chałupiny gospodyni Maryny.
Maryna mieszała świeżo ubite masło, przetarte z maślniczki z ubitej maślanki.
Niedomyta łyżką co rusz zanurzała w jasnej brei i z uznaniem wypełniona już łyżkę ,upychała do swej w  połowie bezzębnej szczeki. Z uznaniem siorbała i spoglądała wokół na chaotycznie rozrzucone przybory kuchenne, z otwartej lodówki wychodził zapach zeschłego mięsa.Kot instynktownie przybiegał gdy zapach stawał się coraz bardziej intensywny i wyczuciem szybował w kierunku mięsnej zdobyczy. Maryna patrzyła gniewnie i ze znużeniem jak kocisko wściekle kąsa mięso i w pewnym momencie wydarła mu z gardła prawie strawioną cześć posiłku.
Przypomniała sobie ze to była porcja na obiad dla swej licznej rodziny. Cokolwiek wprawnie odkroiła ostrym widelcem, poprawiła kciukiem wybrzuszenia powstałe z ruchu kocich pazurów i przystąpiła do wałkowania mięsa na kotlety, dla głodnej kilkuosobowej rodziny.
W tej samym momencie drzwi mocno zamknięte zaskrzeczały, Marycha odruchowo nerwowo skłoniła się w kierunku powstałego zgrzytu. Tekturowe drzwi mocno napoczęte już pleśnią, wypchały do wierzchu niezgrabną postać starszego chłopa. Który to niewyraźnie od progu już zawodził

-Co żeś cholero ugotowała, nic nie robisz, jeno pieniądze przepuszczasz .

Kobieta w odpowiedzi odburknęło nieuprzejmie i potoczyła się do wrzeszczących dzieci, które nagle zaczęły się kłębić w zbyt ciasnej i zaniedbanej kuchni. Ich głodne i zapadnięte brzuszki domagały się jedzenia. Maryna wcale nie przejmowała się ich niedostatkiem. Lecz wprawnie podniosła zardzewiałe wiadro, upchnięte pod stołem i napełniwszy wodą z kranu wymaszerowała do nieopodal oddalonej zaniedbanej stodoły. Dzieci patrzyły na puste talerze byle jak ułożone na stole i na puste garnki położone na węglowej kuchni. Najstarsza z nich kilkuletnia dziewczynka w mysich ogonkach udające warkocze, wygrzebała przedwczorajszy chleb z walącej się i niedomkniętej szafki. Poczęstowała kawałkami pozostałe maluchy. Te zaś ochoczo umieściły swe podarowane pajdy do pożółkłych ząbków i mieściło z przejęciem każdy suchy kęs pieczywa. Wtedy niezgrabny jegomość przyczłapał do kuchni i daremnie przeszukiwał brudne gary, niektóre które tylko do połowy były wypełnione przedwczorajszym mlekiem. Przybliżył swój za długi nochal by obwąchać białawą ciecz i natychmiast odrzucił nieświeżą porcję mleka. Zawył bezgłośnie - Gdzie jest żarło?  -Czego nic nie robicie dzieciska? - zawył.

Dzieci bez śniadania wybiegły  na podwórko szukać wśród jesiennych liści gdzieś wśród nich ukrytych owoców. Ich małe rączęta zakończone ciemna obwódka brudu szybko przeszukiwały wśród opadłych liści choćby śladu owocu. Każdy odnaleziony nawet nadgniły okaz owocu cieszył niezmiernie i zaspokajał ich znajomy i częsty głód niedostatku.
Marycha wracała już z pustym wiadrem do chałupy i przywoływał jak co dzień swe dzieci wrzeszcząc .

- Nie jedzcie tego bo pochorujecie, zostawcie to! Dzieci nie reagowały na ochrypły głos rodzicielki lecz nadal z upodobaniem węszyły zapach przegniłych owoców,dla nich liczyło się to, że czymkolwiek udaje się im zaspokoić potrzebę stałego żywienia.

Rozdział III

Tymczasem nieustanne próby zwrócenia na siebie uwagi pozostałych mieszkańców chałupy na ogół spełzały na niczym. Nikogo nie obchodziło przeciętne, zasmarkane, zasmucone i często zamyślone dziecko. Świat dziecka wzbogacały i zajmowały istniejące różnice w gospodarstwie, w wyglądzie, w zasobach, w szczęściu i powodzeniu.
Zaniedbane dziecko marzyło że jest właśnie najpiękniejszym i najszczęśliwszym stworzeniem i jest obdarowywane powszechnym podziwem. Pragnęło za wszelka cenę cokolwiek znaczyć lecz los nie był łaskawy i nie wysłuchiwał tych urojonych marzeń.Zycie zdawało się być zwyczajnym trwaniem, codzienna poniewierką z dużą dozą refleksji i przemyśleń na każdy dzień. Najbardziej wszechogarniającym pragnieniem stało się być kimś innym, istnieć jako ktoś inny, lepszy. Pragnęło wyrwać się własnej małości i zamieszkać w innym ciele. Nie czuć, nie widzieć i nie rozumieć własnej brzydoty i byle jakości. Pragnęła nasycić w sobie chęć życia,poczuć sens swego przeciętnego istnienia.
Stalą się mistrzynią snucia marzeń o lepszym świecie, pięknym i wspaniałym. Jej dni wypełniały błogie marzenia że wyrywa się ze smutku, szarości i wypływa tam gdzie kolorowo, wesoło i gdzie istnieje miłość.
Tak tej miłości pragnęła rozpaczliwie i czuła nieustanny głód kochania lub obdarowywania innych miłością. W realnym świecie nie istniało ani pojęcie miłości, a jej miejsce zajmowało smutek, przygnębienia bezustanna praca na roli starszej rodziny, brak owoców tej pracy i nieustanny brak wszystkiego. Niedosyt bolał i brzydko kontrastował z coraz lepiej radzącym sobie otoczeniem. Hania patrzyła przez brudne i byle jak zaopatrzone okna w ohydne firany jak inni cieszą, bawią. Widziała wyobraźnią piękny kolorowy domek, który mienił się różowymi kolorami w świetle zachodzącego słońca. Promienie słońca jakby obdarowywały swą uroda sąsiedni domek i zataczały swe okręgi mieniącej się urody tuz na szczytem pięknego budynku. Z domku wyłaniała się urocza para miłych sąsiadów i prowadziła czule pod rękę śliczną dziewczynkę z brązowym kucykiem w stronę dzikiego lasu. Las jakby na widok rodzinki nabierał jaśniejszych kolorów i zieleń nawet też stawała się jakby zieleńsza i obfita tak jak bogactwo i uroda tam idących.Hania wypowiedziała głośno swe marzenia

- Chciałabym i ja tez tam pójść wraz z nimi trzymając się za ręce i tez poznawać piękny las, otoczona taką samą troską. - Przygnębiał Hanie smutek swej niedoli. Z oddali dobywał głos wrzeszczących dzieci, pełne chaosu roztargnienie panowało, które jeszcze bardziej gnębiło i kazało uciekać mentalnie do pięknego choć nieznanego świata. Hania wpijała swój zadarty nosek w zanieczyszczone okno i snuła swe nierealne marzenia.

- Urodzić się kimś innym i dorastać tam właśnie w tym kolorowym domku i cieszyć się taką i miłością i zainteresowaniem. Lecz nieosiągalne marzenia fizycznie bolały i powodowały ciężki ból fizyczny, wrastający i kiełkujący w sercu. Nigdy nie będzie dane spełnić choć cząstki swego chorego pragnienia. Dziewczynka oderwała swój niezdarny nosek od szyby i czuła nieprzyjemny dotyk szkła jeszcze przez jakiś czas. Chata w której mieszkała dziewczynka, pełna zagracenia zbędnymi i przypadkowo porzuconymi przedmiotami stanowiła jeszcze dodatkowy chaos i topornie odgradzała od własnego poczucia bezpieczeństwa. Nic  w tym mieszkalnym domu nie miało swego przeznaczenia i nie komponowało się z nikim i niczym. Dom nie spełniał zadania mieszkania, jego wystrój a raczej jej brak ciążył i zasmucał i kazał unosić swe myśli gdzieś daleko i coraz dalej.

 

Rozdział IV
Szelest papierków po cukierków obudził Hanie z zabrudzonego barłogu; przetarła oczy ze zdumieniem i patrzyła jak nieco młodszy brat łapczywie zapycha buzie tanimi cukierkami.
-Daj mi jednego, poczęstuj mnie- ochryple wysapała dziewczynka. Tamten w odpowiedzi odwrócił się tylko na pięcie i na odchodnym rzucił

- Nie dostaniesz nic, wszystkie cukierki są moje, nie zasłużyłaś na słodycze, moje są one! - wybiegł wtem spiesznie  w stronę ciemnej  izby skąd dolatywał zapach spalonej cebuli.
Hania poczuła się smutna i kiszki w pustym brzuszku zaczęły dawać znać o konieczności posilenia się. Niezdarnie wyśliznęła się po nieskładnym barłogu, włosy ręką przeczesała wzdłuż przydługiej grzywki, w ten bury kot przybiegł śpiesznie i swym różowym jęzorem, począł gładzic chude dłonie dziewczynki i wskoczył na taboret by zlizać przedwczorajszy gród z policzka.Kocia czułość nieco ucieszyła dziecko i dodała jej swoistej pewności siebie. Kot wymaszerował po wąskim korytarzu w stronę zapachu nieświeżej wędliny, dziewczynka krok w krok szła za nim i małym noskiem poszukiwała zapachu który by nadawał smak potrawom. Lecz prócz zsiadłego mleka i suchego chleba schowanego w foliowym worku trudno było dostrzec inne pokarmy. Gromadka dzieciaków wpychała sobie dłonią kaszankę o zapachu zbyt już odrzucającym dla chudej Hani. Widok brudnym talerzy, które szybko wycierały się do czysta dzięki wprawnym językom głodnych dzieci także ponuro działał na jej dziecięca wyobraźnie. Wreszcie wsadziła sobie napoczętą bułkę i mieliła ją dłuższy czas w ustach dopóki śliny nie rozpuściły jej kształtu, upiła kranową wodę z brudnego kubka i odeszła do łazienki by bardziej uwolnić kuchnie z nadmiary głodomorów co rusz tam kłębiących się.Wrzask i huk codziennej krzątaniny, wdzierał się we wrażliwe skronie młodziutkiej Hani i nie pozwalał płynąc myślom i nie dawał możliwości na zebranie własnych myśli.

-Do roboty dziecisko- przejmująco gardłowy głos rodzicielki zdawał się rozsadzać wątłe mury chałupy.
Smutne i niepewne spojrzenia wychudłych dzieci reagowały gniewem i niechęcią na przymus pracy. Dobrze bowiem znały bezsens i cierpienie, prace polowe nie stanowiły żadnej radości ni atrakcji dla dorastających .Pola znajdowały się po przeciwnej stronie ulicy, oddalone kilometr od chałupy, stanowiły olbrzymie połacie skoszonej trawy i były usytuowane u podnóża rozciągniętych nierówno pagórków. Praca przy sianie stanowiła w gruncie rzeczy najważniejszy w porze letniej obowiązek Marychy.
Marycha miała w sobie niemal końską siłę i niedorzeczna determinację by z powstałej skoszonej trawy uczynić najważniejszy posiłek dla swych krów, toteż nie szczędziła sił i zdrowia by często na własnym grzbiecie  dotaszczyć pod chałupinę cokolwiek z urobionego z suchych traw z oddalonych łąk. Jej widok śmiesznie rozpalonej w podartych i niemodnych łachmanach po męsku zapiętych i niezgrabnie oplatujących jej chłopskie i przedwcześnie zniszczone ciało było częstym widokiem dla ciekawych sensacji sąsiadów. Sąsiedzi pomieszkujący bardziej zadbane domostwa i w swych bardziej dopasowanych a nie przypadkowo narzuconych szmat, wypoczywali latem przy ogrodzie rozśmieszając się wzajemnie z zapracowanej Maryny.

- Ta Marycha to robotna babina - palnął gruby sąsiad i rozłożył się wygodnie na poplamionym piwem leżaku, Jego połowica staruszka wyzuta z urody i wdzięku wycedziła bezzębną szczęką

- Nic  z tej jej roboty bo i tak jej grad to siano zaleje. Przepowiednia się zgadzała bo i tak bywało. Nie miała ta Maryna żadnego powodzenia ani szczęścia, los jakby upatrzył sobie w karaniu i upokarzaniu jej. Jej strasznie trudna i męcząca harówka na roli nie przynosiła owoców, dawała jej tylko krzepę i zbędny balast w postaci ośmieszania się przed innymi. Nikt jej nie pomagał, nikt nie rozumiał a i modlitwy toczone do Boga choć tak podniosłe i często we łzach odprawiane prawie nigdy Niebiosa nie wysłuchiwały, widać jej byle jaki los nie wzruszał nawet Opatrzności. Jedyną radość stanowiło dla niej słońce co upodobniało sobie ogrzewać jej skórę coraz mocniej i na czerwono, marszcząc jej i tak zniszczoną powłokę skórną.

 

Rozdział V

Hania już kilkuletnia powoli nabierała pewności siebie i jej świadomość rosła wraz z kłębiącymi się gdzieś głęboko w zakamarkach wyobraźni świata pięknych marzeń, których spełnienia nie umiała się doczekać.Świat dookoła nabierał różnorakich barw i mienił się emocjami, które często ulegały przeobrażeniom a powodem byli inni ludzie, Hania posiadała w sobie głęboko skryte pragnienie by ludzie ją po prostu nie odrzucali. Czasem po cichutku wdrapywała się na krzesło lub rozkładający się taboret i przez wybrudzone okna, zasłonięte mocno brunatno-szarymi firankami, które zamiast zdobić szpeciły okna, przyglądała się wtedy przechodniom i powoli umykającemu się życiu. W sercu miała nieustanny smutek i nietulony chłód głodu i odrzucenia. Głaskała nawet te szare firanki i wyobrażała sobie, że szorstki materiał żyje i odwzajemnia jej uścisk. Czasem szary kot podbiegł wyczuwając stany smutku swej pani natychmiast dobiegał i po swojemu koił smutek dziewczynki. Jej samotne łzy czasem płynęły wzdłuż chudych policzków dziecka i kończyły swoją drogę na miękkim futrze ulubionego zwierzęcia.

Szary kotek o współczującym spojrzeniu powoli stawał się wiernym towarzyszem samotnego dziecko. Co noc zasypiał przytulony do szczupłego ciała dziecka i ogrzewał łoże  własnym oddechem i ciepłem, którego wydzielał.

-Dziękuję Ci kotku, jesteś najlepszy- szeptało dziecko do ucha kotkowi. Zwierze jakby w odpowiedzi na dziecięce wyznanie wtuliło się głębiej w burczący brzuch dziecka i zanurkowało bliżej w poszarzałą pościel. Szary poranek nastał deszczem za oknem i wrzaskami pozostałych domowników.Szaruga widziana przez źle zasłonięte okna działała nerwowo i zakłócało wewnętrzną harmonię. Żal było opuszczać swe własne schronienie i mierzyć się z niewdzięcznym światem. Niewdzięczny świat jawił się dziewczynce jako rażąca niesprawiedliwość co nie daje wytchnienia potrzebującym co gardzi proszącymi a w nadmiarze rozdaje tym co i tak maja za dużo. Długie godziny rozmyśleń upływały dziecku na rozklekotanym tapczanie, wtulonemu w gęste futerko udomowionego kotka. Towarzystwo wysłużonego sierściucha dawało wdzięczną radość i pozwalało zobaczyć wątłe kontury dobroci obcego świata. -A gdyby tak udało się poprawić ten świat-tak by ci którzy nie mają i za dużo cierpią mogli znaleźć zasłużoną pociechę teraz, niebawem?-marzyła dziewczynka. Jednak jej marzenia wcale nie chciały się ziścić. Jedynym towarzyszem niedoli i samotności stanowił właśnie ten sierściuch, stale obecny i będący na niemal każde zawołanie dziecka.-Czemu tak jest że inni maja za dużo a innym zabiera się nawet to co nie mają? Rozważała często dziewczynka. W jej pytaniach zawierała się cała dziecięca rozpacz i niedola szczupłego pochylonego ciała pochylającego się nad zakurzoną podłogą, na której jak zawsze znajdowały się przypadkowo porozrzucane rzeczy i przybory, należące do wszystkich domowników. Hania podniosła ku górze ubrudzonego i nieco zadeptanego pluszowego misia. Widok brązowego pluszaka, prawie sięgającego wzrostu kota. Powitała nowego przyjaciela serdecznym uściskiem i postanowiła że nowy przyjaciel będzie należał tylko do niej samej.Ukryła go zaraz głęboko do stojącej nieopodal i walącej się szerokiej szafy.Poczuła się nieco bardziej zamożna i mniej samotna, oto przypadkowo odnaleziony pluszak, będzie tylko jej i tylko jej samej będzie dodawał otuchy. Odtąd już uczucie osamotnienia nie będzie już dojmująco oblepiać jej wypełnione marzeniami serce.-Chciałabym spotkać kiedyś dobrego przyjaciela, dobrego człowieka, co nie będzie mną gardził a będzie za mną przepadał-marzyła dziewczynka i wtem kot znów jakby intuicyjnie więcej i mocniej przywarł do serca osamotnionego dziecka.

Jesień minęła szarością i ponurymi smugami mroźnych deszczy. Szaruga zdawała się trwać nieskończenie i chłód nieogrzewanych pomieszczeń dawał się we znaki w postaci częstych infekcji i gryp dla wszystkich dzieci. Miejscem przebywania zainfekowanych dzieci stanowiły te liche pomieszczenia, niedbale złożone i takim kosztem wykończone.Bowiem  w dwóch izbach mieściła się piątka dzieci, dodatkowe jeszcze dwa koty i mnóstwo niekompletnych zabawek co rusz zmieniało swe miejsce i właścicieli, czemu towarzyszyło nieprawdopodobny hałas i krzyk.Smutek i poczucie osamotnienia mocno wrosły się w serce i świadomość dziecka. Jej poczucie odrzucenia i bycia innym niż reszta dzieci które znała, dodatkowo pogłębiały jej poczucie bycia kimś mniej wartym i godnym szczęścia. W rodzinnym domu nie zaznała bowiem poczucia bezpieczeństwa ani nawet odrobiny miłości. Głód niespokojnej i niespełnionej miłości już na zawsze rozgości się w malutkim serduszku dziecka. Spoglądanie na innych przez wiecznie wybrudzone okna i twarde od brudu firany poczucie żalu do świata jeszcze wzmagało. Hania co rusz byłam świadkiem zadowolenia i uciechy innych,patrzyła na beztrosko umykającym się zwierzętom domowym i zazdrościła im poczucia wolności i swobody. Żałowała ze nie jest jedna z nich. Patrzała tez Hania na ptaki i także im zazdrościła wolności i swobody się w poruszaniu się i tych zaszczytnych lotów ku górze w tylko sobie wiadomym celu.

-Ach gdybym i ja tak mogła, gdybym tak i ja zamieniała się z tym pięknym słowikiem, gdybym potrafiła tak jak on wzbijać się w przestworza i umykać jak najdalej i najwyżej-dumała. Lecz i te niedorzeczne marzenia nigdy nie doczekają się realizacji. Hania pomyślała ze może te bardziej absurdalne i niedorzeczne pragnienia mają szanse szybciej się ziścić od tych takich zwyczajnych, takich co doświadczają inni oglądani przez okno zasłonięte sztywną z brudu firanką.

Rozdział VI

Kolejna jesień także pochmurna i pogoda jakby pogrążona w rozpaczy zdawała się zasmucać mieszkańców  nieustannymi mżawkami i szaruga. W taką nijaka aurę mała Hania musiała już przystąpić do Szkoły, szła bowiem do pierwszej klasy. Początkowa ekscytacja związana z radością z powodu nieznanego poczucia nowości szybko ustąpiła miejsce ponurym zwyczajom.Co dzień rano z ciepłego nagrzanego ciepłem kociego sadła łoza musiała czym prędzej zmykać w kierunku Szkoły, oddalonej o ponad dwa kilometry, szarej i niezgrabnej budy, która swym wyglądem budziła grozę i raczej ponure skojarzenia.Zamiast kolorowego świata poznawania nowych barw i ciepłych doznań towarzyszącym poznawaniu, także u Hanie spotkało rozczarowanie.Uczniami szkoły byli miejscowi łobuzy, rozrabiaki i niepokorni smarkacze, którzy swoim postępowaniem starali się uprzykrzyć i tak smutna dolę dziecka.Hania wiecznie smutna i nadąsana, ze strachem i lekiem uchylała się od odpowiedzialności szkolnej. W żadnej innej uczennicy nie widziała towarzyszki dla siebie. Szkoła zdawała się stanowić swoistą dżunglę, walkę o przetrwanie najsilniejszego. Nie było nikogo kto mógłby ulżyć niedoli dziecka. Hania z natury szczera i dobra ilekroć podejmowała próby nawiązania kontaktu z innym dzieckiem z miejsca spotykała się z rozczarowaniem i bólem. Szybko stała się obiektem kpin i niewybrednych żartów. Starsi i więksi i bardziej pewni siebie czynili wysiłki by upokorzyć i poniżyć dziecko.jej pragnieniem stało się bycie niewidzialną i niepostrzegalną, pragnęła by nikt nigdy już nie dostrzegał jej istnienia. marzenia o beztrosce stawało się mrzonka i nigdy nie spełnionym marzeniem. Odpowiedzią na spotkanie drugiego człowieka stawał się u dziecka lek i strach. Bała się bowiem każdego poranka, chłodnego i zawsze ponurego, bała się każdego człowieka ubliżającego i uprzykrzającego jej dziecięcą niedolę. Życie nosiło znamiona szarej poświaty i zdawało się stanowić uprzykrzającą egzystencję trwającą bezkreśnie i niezmiennie. Gdy razu pewnego Hania szybciej powróciła do swego ubogiego domu, przez nikogo nie odprowadzana i niezbyt tez oczekiwana. Usłyszała tuż na progu słowa bolesne choć spodziewała się ich treści usłyszeć

-Myśmy tej Hanki nie planowali, po co ona nam się zrodziła, ni ma już pieniędzy by ją żywic, są jeszcze cztery młodsze dzieciska, skąd na to brać pieniądze? Hania usłyszała, że słowa te wystękał jej własny ojciec. Słowa te były okrutnym ciosem, od uderzenia którego żadne dziecko nie zdołało by się podnieść z przykrych emocji. Hania nawykła do permanentnych odtrąceń przyjęła dzielnie i taką skargę do serca i tak przepełnionego podobnymi obelgami. Nazajutrz poranek zawitał domowników dość dźwięcznym śpiewem słowików, śpiew ptaków docierał i do wrażliwych uszu dziecka rozczulająco i usypiająco.

Rozdział VII

Zima przyszło mocno spóźniona mroźnym opadem gęstego śniegu, który tuż po opadnięciu na błotnisty, górzysty teren szybko otulał zgniliznę ziemi swą puszystą bielą. Okolice zdawały się same stanowić olbrzymią biel jakby utorowaną z waty i gdzieniegdzie przy górzystych wypukłościach czasami lśniły w złudnym ogniu zachodzącego słońca. Oprócz srogiej zimowej urody, wieś zdawała się zastygać w mroku przeszywającego chłodu i smagać  groźnym wiatrem dolatującym z północy. Hania zbudziła się przerażona, zbudzona z koszmarnego snu, który jeszcze mocno przerażał swą realnością tuż po tym jak z krzykiem zawołała "Jezu to niemożliwe". Śniła, że była w szkole pośmiewiskiem, że skompromitowała się podczas odpowiedzi gdy została zawezwana do odpowiedzi przez surowego nauczyciela. Na zadane przez nauczyciela nie potrafiła nic sensownego i nic na temat odpowiedzieć. Za to klasa pełna rozwrzeszczanych i śmiałych dzieciaków odpowiedziała gromkim śmiechem. W tym śnie nauczyciel nie stanął wcale w obronie nieprzygotowanego dziecka i jakby sam podjudzał do wyszydzenia rozbawionych pozostałych słuchaczy.Do wyszydzających wkrótce dołączyła pozostała grupa innych uczniów i ich surowych i nieprzyjaznych nauczycieli.W ich spojrzeniu i tonach pogardy jarzyła się czysta niechęć i wzgarda wobec osamotnionej Hani. Nikt nigdy nie stanął w jej obronie i nikt nie był w stanie utulić rozpacz rozdzierającego małego serca. Hania postanowiła dziś pozostać w domu i nie wychodzić do szkoły, bała się szczerze ,że ten przykry sen realnie może się ziścić. Gdy tak wylegiwała swe chude jeszcze dziewczęce ciało do burej i bujnej sierści ulubionego kota usłyszała zawistne wrzaski własnego ojca, który głosem pozbawionym litości nawoływał do wstania i pójścia do szkoły. Hania skuliła się szczelnie do ulubionego kotka, który prężnie a akcie obrony wyskoczył z barłogu i począł syczeć w kierunku dobiegającego chłopskiego głosu. na niewiele się ta pomoc zdała bo wtem otyła matka dziewczęcia niemal siłą "stroiła" dziecko w  niemodną i mocno znoszoną kurtkę źle chroniąca przed zimnem. Hania  z żalem wstała omiotła  z zazdrością wylegującego się kota na jej zwolnionym miejscu. W tym momencie nawet poczuła żal ze nie jest zwykłym i nieświadomym życia dachowcem. Hania bez smaku przegryzła sucha skórkę chleba lezącą bez ładu na stole i popiła kęs chleba chłodna wodą z domieszka wczorajszego mleka.Jej własny ojciec nie czekając aż dziecko przeżuje nieświeży posiłek, chwycił chude dziecko za nadgarstki dłoni i wrzucając ciężką teczkę pełną grubych książek w chude ramię córki, wypchał przestraszone dziecko w chłód mroźnego powietrza. Przed dzieckiem rozpościerały się bezbrzeżne białe pola i ponad dwa kilometry niewygodnej drogi w kierunku budzącej lęk szkoły.Długa, wąska i kręta droga wiodła wydłuż głównej i niebezpiecznej trasy szybkiego ruchu przeznaczona dla  różnorakich pojazdów. Hani umilały te chłodna wędrówkę oglądanie i spoglądanie na ruchy i pojazdów w większości nie nadających się do jazdy. Wieś była zamieszkiwana przez ubogich mieszkańców, niezbyt pracowitych i niezbyt uczciwych, toteż konstrukcja pseudo pojazdów była często dziełem ich garażowych eksperymentów. Hania to znów oddawała się dobrze wyćwiczonej we wcześniej sile  wyobraźni, śniła bowiem ze kiedyś sama będzie posiadała dobry samochód, którym to będzie przemieszczać się po pięknym i kolorowym mieście, zachwycając się architekturą nowych miejsc. Swe dziecięce wyobrażenia zaprowadziły dziecko do żelaznej, budzącej grozę olbrzymiej bramy szkolnej, Hani zdawało się nawet , że została pochłonięta przez olbrzymią szczękę potwora o wyglądzie szarych i nieprzyjaznych murów szkolnych. Zapach strachu i braku poczucia bezpieczeństwa zawsze udzielał się dziecku tuz po przekroczeniu stromych schodów prowadzących do swego szkolnego przeznaczenia. Żal i niepokój wypełniały pustkę żołądka małej uczennicy smakiem goryczy i niepewności.Dźwięk upiornego dzwonka wołał na lekcję. Hania niepewnie zmieniła obuwie na szkole pantofle i położyła swa ortalionowa kurtkę na pierwszym wolnym wieszaku i niespiesznie kroczyła do sali skąd wydobywał się największy wrzask. Wśród krzyków i pogardy powitań Hania zajęła pierwsza wolna ławkę i usiadła obok mało sympatycznej koleżanki, która zamiast powitania wystawiła Hani czerwony język i wykrzywiając usta w niechęci burknęła

-Po coś przyszła, przecież żeś chorowała?-Hania zamilkła i poczuła olbrzymia pustkę i jeszcze większy niepokój objął potrzaskiem swej siły jej chude ciałko. Do klasy wpadła otyła kobieta w średnim wieku i gestem uciszyła wrzeszczących. Jej zajęcia były nużące i niezbyt ciekawe, w zasadzie było to przepisywanie z podręcznika mało lotnej czytanki do cieniutkich kajecików. Po wykonaniu swych dziecięcych prac, niezgrabna nauczycielka przemieszczała się wokół ławek w idealnej ciszy krytykowała mało przyjemnym tembrem glosy dziecięce wysiłki. Na ogół brzęczała niczym osa planująca wbić żądło złośliwości w duszę mniej pojętnych uczniów. Wokół ławki Hani zakołysała swój za szeroki zad po czym wlepiła swe małe oczka i zawarczała

-Popraw to bo wszystko źle, pisz od nowa! Powstała salwa śmiechu, bezlitosnych i niegrzecznych uwag. Hania skuliła się w sobie jeszcze mocniej i poczęła literka po literce od nowa przepisywać zadana czytankę. Dzień za dniem z wolna przeciągał się wolno i przynosił dziecku jedynie upokorzenia i ciosy za swe ble. Los nie oszczędzał dziecka lecz  w dziwny niemal sadystyczny sposób rozdawał ból, zał, przynosił rozczarowanie i daremną  nadzieję na lepsze.

każdy kolejny dzień przynosił podobne rozczarowanie i zniechęcenie.Marzenia nawet te małe nigdy nie potrafiły się ziścić. Hania niewiele miała tych marzeń.Te, którymi żyła i to o czym myślała było takie zwyczajne i powszechne, dla innych codzienne, lecz dla niej samej nieosiągalne.Czasem oddawała się swym marzeniom i wówczas widziała piękną i kochająca się rodzinę w ładnym i olbrzymim domku wesoło sobie rozmawiającą. Jej sny tez dotyczyły piękna i miłości. Śniąc widziała siebie czarującą świat i sprawiającą,że nikt na tym świecie nie poczułby się odrzucony i samotny. Każdy, kto żyje miałby swoje dobre miejsce i każdy poranek cieszył by swoim powstaniem.

Rozdział VIII

Chłodny poranek dojmująco wbijał się do lichej izdebki w której to wielodzietna rodzina czyniła przygotowania do zadań szkolnych. Hania szczerze nie cierpiał poranków, nie znosiła znajomego uczucia strachu mieszczącego się w żołądku. Ten lek co rano napełniał się goryczą niepewności i strachu. Zazdrościła innym istotom tegoż spokoju i braku przymusu. Patrzyła z utęsknieniem na kota, którego spokojny los budził zazdrość u dziewczynki. Jej los wcale nie był spokojny, nie był wcale bezpieczny, jawił się jako suma strachu zawsze przed tym co nieuniknione. Żałowała najbardziej, że nie przyszła na świat jako kto inny i ktoś w innym miejscu. Znała bowiem osoby, wywodzące się z dobrych domów, pełnych przepychu i radości i to im zazdrościła.Zazdrościła najbardziej uczucia miłości. To słowo dość często wymieniane niemal przez wszystkie przypadki szczególnie w jej nieustająco tęsknym istnieniu, wywoływało olbrzymią jeszcze cięższą tęsknotę ale i było niejasnym oderwaniem w duszy  dziecka. Hania nagle uświadomiła sobie z żalem, ze nikt nigdy jej nie obdarzył tym uczuciem, obce jej było to doznanie. Rozumiała, że jedynym stworzeniem którego obdarzała przyjemnym uczuciem spokoju był ukochany kotek.Miły pomruk zadowolenia, który wydobywał się ze zwierzęcia stanowił odpowiedz na jej oddanie. To ukochane zwierze ratowało dziecko przed rozpaczą i uczuciem bezdennej samotności. Tylko on sam rozumiał i wypełniał sromotna pustkę w sercu dziewczynki.

Razu pewnego tuz przed świtem, gdy ukochanego kotka nie było przy niej. Ocknęła się z zaspania nagle i swym wychudłym wzrokiem mierzyła jeszcze zaciemnione kontury pokoju. Przecierając szczupłą jak gałązka dłonią, jeszcze zaspane oczy także koloru kociego, szukała rozpaczliwie poruszającej się szaro-burej kulki, w nadziei na odnalezienie. Daremnie bowiem szukała swego jedynego towarzysza.

-Kto przy mnie co noc usiądzie i kto wymruczy mi tak błoga mruczankę, w języku mi zrozumiałym i kocim, tak dobrym i kojącym?

-Kto pytała- zastygłej i osnutej mgłą ciemności i milczenia poświaty swej izdebki.

Nie było odpowiedzi, a jedynie chłód poranka nieprzyjemnie i bezdusznie zaczynał swe powoje. Za oknami szkaradnie szarpały się konary drzew, zimny deszcze moczył i szpecił szarość zbyt długiej jesieni. Cierpiała bo nie znosiła szczerze tej chwili, tego momentu odwlekającego się długo jakby nieskończenie. jakby czas zastygając czerpał radochę z jej niedoli smutku. Wstała niechętnie i przebrała się w swe byle jakie szmatki zwane ubraniami. Pośpieszyła cokolwiek w stronę łazienki , która stanowiła surowe pomieszczenie  z podstawowymi tylko przyborami.Po drodze nie spotkała nikogo, nie dostrzegła nawet hałaśliwego rodzeństwa i członków rodziny.

-Czyżby wszyscy się ewakuowali gdzieś, zapominając o mnie tu samej?-dumała, przemieszczając się po zbyt wąskim korytarzu, w poszukiwaniu choćby suchego, wczorajszego chleba.Tęsknota ponownie wzmogła się  w duszy dorastającego dziecka, jakby instynktownie jakby w oczekiwaniu na zbliżająca się pustkę. Obok nie było nikogo, lecz tuz przy dużym kaflowym piecu, okryty starymi łachmanami leżał martwy jej największy skarb, ukochany kotek. Poderwała się na równe nogi, zbyt zachłannie pragnęła go tulić. Lecz stworzenie nie dawało znaku życia. Musiało być martwe ok kilku godzin. Obejrzała na wskroś jeszcze ciepłe futerko. Nic tu nie pasowało i niczego nie pojmowała, nawet ten jakby miły, błogi  uśmiech pół koci pół ludzki jeszcze majaczył się na pyszczku zwierzęcia. Jeszcze wierzyła ,ze zwierze może żyje ale śpi i niebawem się zbudzi. Lecz daremne to były nadzieje. Dziewczynka usiadła obok kota i wstrząśnięta zbyt długo utrzymującym się żalem, dała upust swej bezdomnej rozpaczy. Rozpaczy co wyciekała z jej słabiutkiego jeszcze ciała, tak nie nadającego się jeszcze do przeżywania podobnej niemal wdowiej żałoby. W tym osamotnieniu, pragnęła tak jak kot odejść, odpłynąć na zawsze, do z pewnością innego i na pewno lepszego świata. Jej dusza tylko takie knuła melodie, melodie opuszczonego i bezdennie osamotnionego serca.

Gdy tak trwała w swej pustce nagle jakby zabłysło światło jakby nieziemska istota do niej przybyła wzruszona dziecka cierpieniem. Wśród zamieci za oknem szalejącej, wśród panującego w domu barłogu, nieznana piękna istota zajaśniała tuz u sufitu, jakby w obłoku skąpana, błękitna nieziemska, wyłowiona  z najbardziej wyszukanego snu.

-Nie bój się mnie, nie płacz, wkrótce i Twój los odmieni się na lepsze i to na zawsze-odparła, najbardziej aksamitnym i najbardziej upiększonym, nierealnym głosem jakie Hani ucho kiedykolwiek słyszało.

Z powodu przesycenia pięknem i taką tez nieziemską błogością. Utuliła do serca w dawnym nawyku swego kotka nieżywego, który jakby pod wpływem jej wzruszenia i poruszenia zdawało się jakby ożył na chwilę. Jednakże, tuz niebawem Hania poczuła w swym wnętrzu czułe uczucie ciepła, rozpływające się  w sercu i to ono było ostatnim uczuciem, jaki doznała, nim osunęła się na brudną podłogę i na zawsze odeszła, do innego w to wierzyła lepszego świata. Jej twarzyczka zazwyczaj wykrzywiona grymasem bólu lub przestrachu, tym razem za zawsze utkwiła się w niej natura błogości i nadprzyrodzonego szczęścia. Obietnicy stałego kroczenia w lepszej piękniejszej rzeczywistości. Czyżby anioł po nią przybył i zaprowadził do swych cudnych wiecznych komnat i tam dozwalał cieszyć się tym czego jej krótkie życie najbardziej szczędziło i nie dawało?W życiu doczesnym nie poznała miłości.Póki żyła musiała zadowolić się rojeniami o miłości. Teraz jest pewna, iż po tamtej stronie życia Miłość Istnieje na pewno.

 

Podziękowania.

Z serca całego dziękuję tym, którzy mnie zainspirowali do stworzenia tejże maleńkiej książeczki. Mam na myśli osoby nieszczęśliwe i biedne, osoby, który nie zaznały  w swym życiu miłości wcale lub prawie wcale. Niestety istnieją takie osoby, te istoty są wśród nas, spragnione choćby odrobiny życzliwości, wsparcia czy iskierki uczucia. Świat nie jest idealny i nie jest też na pewno sprawiedliwy i tak już musi pozostać.Moje osobiste ukłony kieruje w stronę rodziny Gołdów. Mimo wszystko jesteście wielcy, myślę,że czeka i Was prawdziwie, sprawiedliwe i dobre Życie. Ja żyłam zawsze mając za swoją wierną towarzyszkę Nadzieję i Wy drodzy czytelniczy także miejcie zawsze ze sobą i przy sobie Nadzieję..

Z wyrazami szacunku.

Joanna Niekrawiec

 

 

01 maja 2019   Dodaj komentarz

Basn o szympansie

Na Wyspach Brytyjskich w centralnej częsci najbardziej urodzajnej i malowniczej farmy; posród urokliwej fauny i flory w najokazalszej chacie mieszka Szympans Karol. Nigdy nie zyje on samotnie, gdyż zazwyczaj gosci u siebie wszelkiej masci stworzenia boskie. Gosciny gospodarz nie żałuje najmniejszym owadom;wpuszcza biedronki, mole, pszczoły a nawet bąki. Nie odmówi strawy ni kąta przytulnego ;ssakom, gadom, ptakom i płazom. Ryby przyjmouje na krótko, albowiem zrazu szybko je pożera, najczesciej na surowo.

Przyjmował nader czesto koguta Antoniego, lecz obrażony jego pianiem w połowie nocy i balangami na koszt gospodarza, pewnej nocy szympans zatrzasnął kogutowi drzwi przed dziobem i przestał go zupełnie zapraszać.Zatrzasnięte w gniewie piórko kura falowało w powietrzu niczym wyrzut sumienia,nie chciało sie nigdy potem uprzatnąć ani stracić.

Tymczasem skruszony szympans dopadł niebawem upokorzonego koguta Antoniego bładzącego w okolicach dworca głównego i kupił mu bilet w jedną stronę na podróz autobusem, który to zawiózł kura do samego  Amsterdamu. Od tej pory mieszkańcy Królestwa Niderlandów są budzeni donosnym kogucim pianiem w zupełnie nieprzyzwoitych porach.

karol jednakże szczerze pasjonouje się budownictwiem. Często to własnie człekokształtny dostaje ambitne zlecenia zamiast wykwalifikowanych budowlańców. Przyjmuje się Szympansa by ten wybudował i wyremontował bogaczom wymyslne apartamenty.Niestarannym murarzom jak narzucajacemu się płazińcowi Staszkowi wmawia się na odchodnym."Małpa by to lepiej zbudowała", 

Karol Szympans oprócz słusznej postury i rozbrajającego usmiechu, posiada rzadką zaletę obiecywania przysłowiowych gruszek na wierzbie i łechtania pochwałami spragnionych uznania wszelkich próżnych snobów.

-Tylko mnie zatrudniajcie, jestem najlepszy na rynku. Wybuduję wam wspaniałe wieże,jedyne na swiecie zamki i pałace-zapewniał solennie.

-Nie możemy się doczekać kiedy staniemy się prawdziwie bogaci, to znaczy najbardziej zamożni na całych wyspach -wzdychali wtedy nieskromnie pracodawcy Szympansa.

-Jestescie prawdziwymi możnowładcami a ja sie do tego przyczynię ha ha-nasmiewał sie pysznie szympans.

 Czas mija nieubłagalnie szybko lecz nigdy przenigdy nie powstał tam obiecany pałac ani zamek, nie licząc tej dużej góry z piasku i żwirku kociego wyrastającego w ogrodzie Karola.

Połechtani pochwałami próżni bogacze nigdy też nie doczekali sie szlachectwa lub innej nobilitacji.

Nabici w butelke koledzy nigdy nie rozstawali się w gniewie z Karolem,lecz płacili mu wciaż słono za wyszukane i żarliwe kawały..

Nie zrażony wcale niespełnionymi obietnicami sprytny człekokształtny zachecał innych potencjalnych pracodawców, wymyslnymi wizjami nowoczesnych metropolii do których on sam by sie walnie przyczynił.

Nie brakowało bowiem naiwnych krezusów,którzy hojnie Karola oklaskiwali za wyszukany lecz nierealny pomysł.

Niesłownosc Karola sięgała też zapowiedzianych odwiedzin, których ten nigdy nie realizował.

-Przyjeżdżam w  najbliższe swięta, juz w drodze jestem. Oczekujcie mnie-mamił swych krewnych zza buga, którzy od razu pospiesznie szykowali dla niego strawy ulubione i kurz scierali prędko z posadzek.

Czas mijał i stęskniona rodzina  na prózno wyczekiwała krewnego w umówionym i zapewnionym terminie i miejscu.. Po latach nie poważnie traktowano zapewnienia szympansa, bowiem zjawiał sie on najczesciej wtedy kiedy było najbardziej pewne że się nie zjawi. Po dzis dzień znienacka zaskakuje on  swą mać i rodzeństwo przyjazdem w zwykły dzień.

Istnieje jeszcze jedna dziedzina w której to nasz Szympan wiedzie prawdziwy prym wręcz legendarne mistrzostwo a idzie o sferę romantyczną.

W czasach mu wszak odległych bo niemal dziecinnych zapoznał się z orangutanem samica Anną. Ich przypadkowe spotkanie na przystanku gdzies daleko nad Sanem, na zawsze splecie ich niecodzienne losy. Ta dziwna miłosc nigdy nie zaprowadzi oboje do ołtarza. Tymczasem szympans za każdym razem gdy spotyka swą wybrankę i  zawsze przy swiadkach przysiega jej, iz wkrótce zostanie jego żoną.Jednakże wybranka orangutanka Anka, nie została przez los łaskawie potraktowana;wszak to uboga sierota niewiadomego pochodzenia, urody mizernej i wątpliwej, o spojrzeniu wielebnej wiedźmy i wielkim talencie do matactw i fałszu. Uwiodła Karola bajką o swym rzekomym królestwie, skarbach w złocie gdzies w Rogach ukrytych, wielkich i znamienitych przodkach  i jej wysokich naukach zdobytych w szkołych, których nazwy wymieniała za każdym razem inaczej. Mamiła Karola dozgonna wiernoscią a gdy ten powracał na swoje ranczo, wtem samica orangutana bez skrupułow nawiedzała ogród zoologiczny i po swojemu kusiła i wabiła co bardziej skoczne pawiany i goryle.

Z diabelską przebiegłoscią potrafi wymusić na Karolu częste wypłaty a to na suknie slubne stanowiące ulubiony przysmak dla moli Karola,na szkoły których potem nie umiała nawet na mapie pokażać, na czynsz w wyburzonym domu, leki dla chorej babci i dziadka, którzy w istocie zeszli ze tego swiata wieki temu.

Karol Szympans do dzis płaci wciąż regularnie; zaliczki na sale weselne, na orkiestry nadęte, na zaproszenia bez pokrycia. 

Byc może postanowicie wyruszyć na Wyspy Brytyjskie,koniecznie kierujcie się tam gdzie najbardziej basniowo słońce zachodzi  kolorami soczystych  pomarańczy. Zapewne ujrzycie przystojnego szympansa, Skorzystajcie z jego powsciągliwej goscinnosci i dajcie się porwac jego wylewnymi obietnicami bez pokrycia. Pamiętajcie aby czym prędzej potem wyjsc po angielsku.

 

01 maja 2019   Dodaj komentarz

basn o kogucie

Basń o wzruszającym kogucie Antonim i jego bliskich.

 

W czasach nam zupełnie współczesnych, wcale nie za siedmioma rzekami ani nie za siedmioma górami, lecz gdzies na wsi na Podkarpaciu działy się rzeczy niezwykłe.

W mroźny dzień w grudniu po południu ze starego jajka zdawało by się z zapomnianej wydmuszki  wykluł się uroczy kogucik..Radosć powstała ogromna, skrzyknęło się zrazu z całej parafii, wszelkie ptactwo, mniej lub bardziej barwne. Gdakały gorączkowo indory, kaczki, gęsi na temat wyklutego kura.

-Jaki on mizerny i słaby-biadoliła dzika ges, oglądając z każdej strony noworodka

-Jaki on niepodobny do nikogo z naszej grzędy-kołysała swą szyja najtęższa z kaczek.

-On jest mój, ja go wysiedziałam, to kogucik Antos-zaskrzeczała najdostojniej jak potrafiła jego mać, zacna kwoka Maria.

Do grzędy zbiegały się kolejno parami inne domowe zwierzęta, ciekawosc stawała coraz większa i sensacja na grzędach rosła.

-Co z tego dziwacznego stworzenia wyrosnie?-dziwowała się leniwa kotka, leząca jak co dzień na parapecie starej chaty.

-On chyba  wcale nie wyrosnie, wszak on dziobać nie chce ziaren żadnych-rozpaczała coraz częsciej kwoka Maria.

Tymczasem kogut rósł po swojemu oraz jadł i zachowywał się całkiem inaczej od swoich krewnych.

Miał on swój oryginalny charakter i swoje zwyczaje. Lubił dla przykładu robić wszystko na opak. Gdy inne kury kładły się spać, nasz kogucik dopiero się budził.

Nie smakowały mu ziarenka zbóż ani drobiony chleba. Kiedy inne kury skrzykiwały się przy stogu owsa, nasz kogucik zapuszczał się w sobie tylko wiadome terytoria, uwielbiał wtedy zwiedzać miejscową plantacje tytoniu. Tam tylko oddychał pełna piersią wydzielanym przez zioła  aromatem niesionym przez wiatr i tam nabierało jego upierzenie niecodziennej urody. Stroszył wtedy swe kolorowe piórka i piał najgłosniej jak potrafił.

Przyjaźń najbardziej trwałą kogut Antoni zawarł pewnego chłodnego popołudnia z otyłym królikiem, którego spotkał na grządkach z marchewkami.

-Hej niedźwiedziu  ładnie tak podjadać grządki moich krewnych?-wrzasnął kogut wracając nocą z upojnej plantacji tytoniu.

 -Cicho sza, nie jestem żaden niedźwiedź tylko królik Kamil-odparł tłusty królik, chowając swe długie uszy między grzędami.

 -Tu nie wolno się pasć, choć pokarze ci inna norę-zaproponował kogut.

-Nie chce żadnej nory, chcę dorodne marchewki lub selery. Nie mów nikomu,że mnie tu nakryłes a pokarze Ci takie ciekawe miejsce-przekonywał dziarsko królik nowemu koledze.

-Zgoda. zaprowadź mnie w te ciekawe miejsca-zapiał ochoczo kogut.

Gdy znajomi spojrzeli po sobie, oniemiały kogut pierwszy odzyskał głos.

-Ty wyglądasz całkiem jak niedźwiedź, a mówisz ,że jestes królikiem.

-W tym sęk, że mi się dobrze powodzi i mówią na mnie spasiony królik. Ty za to jestes mizerny. Jakim jestes ptakiem,kosem?-spytał Królik po chwili namysłu.

-Jestem sławnym kogutem Antonim-odrzekł urażony kur.

-Co ty nie powiesz? W takim razie mam pomysł jak mógłbys poprawić swoją tuszę. Za mną!-wrzasnął królik.

Od tej pory para nierozłącznych przyjaciół swój wolny i zajęty  czas zawsze spędzała razem a ich wyprawy stały się źle strzeżoną tajemnicą.

Każda nawet głupia gęs zdołała sprytnie wysledzić częste wędrówki dwojga przyjaciół, wykraczające poza zagrodę.

-Dokąd to się wybieracie?-pytała za każdym razem zlękniona kwoka gdy dostrzegła tajemniczo rozesmiane twarzy koguta i królika.

Niebawem zdołano przechytrzyć wędrowców gdy kroczyli żwawo w  stronę miejscowej karczmy.Widziano błyszczące radoscią oczodoły obu przyjaciół gdy usiłowali przedostać się do wnętrza gospody. Widziano walki i potyczki słowne obu przyjaciół.Namierzono królika Kamila gdy wyjadał na zapleczu nadpsuta surówkę marchwiową z masłem i smietaną. Dostrzeżono nieopodal weselnej sali koguta Antoniego gdy dziobem zachłannie pobierał procentową ciecz z pełnych kieliszków i kielichów.

 -Mam was złodzieje- krzyczała co noc kelnerka Sabina usiłując nieswieżą scierką przepędzić codziennych intruzów.

Nazbyt często poturbowani i połamani spryciarze na skutek niespodzianego upadku spowodowanego niechybnym wyrzuceniem lub wypadkiem przez okno karczmy, kustykali żałosnie w stronę pobliskiego szpitala.Tam dobroduszna pielęgniarka Anetka ze  swego szczerego całego serca, szczególnie gorliwie opatrywała stłuczonego koguta Antoniego.

Potem ci sami przyjaciele powracali do swej zagrody i pokornie spoglądali na zmartwionych ich stanem krewnych. Obawiali się zwłaszcza przebiegłej Indyczki Bożenki, która szybko poznała niecne sekretu ich obu.

Kogut Antoni by ukryć swą hańbę miał zwyczaj wskakiwania do otwartej na oscież chaty i bezszelestnie układał się w kacie pokoju, w którym pieczołowicie trudne nauki uniwersyteckie pobierała prymuska koalą Sylwia.

Kogut instynktownie wynajdywał otwartą książkę traktująca o żołnierzach niezłomnych. Tam z upodobaniem przysiadał na jej obwolutach a wtedy oczy kura stawały się nad wyraz smutne i po ludzku pokorne. Miało się niezbite wrażenie,iż wzruszony kur płacze rzewnymi łzami.

Od tej pory cała poruszona wiejska zagroda wraz z oczytanym torbaczem, przemykała oko na stałe i uporczywe wyczyny i wyskoki Koguta Antoniego i Królika Kamila.

 

 

01 maja 2019   Dodaj komentarz

basn o szalonym łosiu

Basń o szalonym łosiu.

Wcale nie tak dawno temu i wcale nie tak daleko bo na Opolszczyźnie przyszedł na swiat pewien łos.Nie był on ani brzydki ani ładny, zwykły łos, jak na zwierzę w tym gatunku lecz był zbyt chudy i zbyt długi.Nie nadano mu imienia wcale żadnego.Wołano za nim łos i wystarczyło by wiadomo było o kogo chodzi. Razu pewnego rodzina łosia wyruszyła na długi spacer z którego nigdy nie powróciła.Zatem łosiu od małego musiał przywyknąć do samotnosci wsród innych zwierząt.Obce lesne zwierzęta nie polubiły łosia bo i nie potrafiły wspólnego języka z nim znaleźć  ani wspólnych zainteresowań.Toteż łosiu krążył wokół lasu sosnowego w poszukiwaniu przygód i przyjaciół.Lecz nigdy nie dane mu było zawrzeć z nikim żadnej znajomosci. Spoglądał czasem zmartwiony zza drzewa i gapił się na inne wesołe stada i pary wilków i innych gromad.Usiłował nawet podstępem wkupić się w łaski saren,lecz rychło gorzko tego zamiaru pożałował.

-Nie chcemy takiego wielkoluda w naszym stadzie, nie pasujesz do nas-skrzeczała szefowa stada saren.

-Ale dlaczego mnie nie chcecie za swojego?-nie poddawał się łos.

-Jestes leniwy,niesympatyczny,nerwowy i dziki.Nie miałybysmy z ciebie pożytku . Poszukaj innych przyjaciól. Zapytaj wilka, niedźwiedzia, dzika albo zająca.-radziła sarna i czym prędzej zbiegła w siną dal.

-Wredna z niej małpa-syknął łosiu, szczerze urażony.

-Wszystko słyszałam. Albo spróbuj ty szczęscia u ludzi bo powszechnie wiadomo, że oni są podlejsi i bardziej bezduszni niż my-dodała sarna,odwracając się tyłem do rozmówcy.

-Skoro ludzie tacy okrutni są to czemu mam się  z nimi zapoznawać?-pytał łos.

-Kto wie być może z nimi znajdziesz więcej wspólnego niż z nami?-krzyknęła sarna wybiegając w gęsty las.

Łos nie czuł sympatii do ludzi więc czym prędzej odszukał niedźwiedzia spiącego  w zaroslach i od razu spytał o szanse na przyjaźń.

-Nie ze mną.Nic nie warte są twoje przysługi i nigdy nie dotrzymujesz słowa-rzekł ospale niedźwiedź.

Zrazu spotkał wiewiórkę i ją począł wypytywać o szanse na braterstwo.

-Oj nie łosiu, na nic mi taki ktos kto wyrywa mi orzechy i wyrzuca pod most. Ktos kto krzyczy i przezywa oj nie- dygotała gniewem wiewiórka.

Niebawem zjawił się zając, który szybko wymówił.

-Dla mnie też nie byłes dobry. Zabierałes mi marchewki i szydziłes że jestem karzeł-żalił się szarak.

W słońcu wygrzewał się dzik i tamten na widok łosia jęknął.

-Ja się z takimi nie zadaję znajdź sobie innego jelenia-ofuknął lekceważąco.

-Jelenia powiadasz lecz gdzie go szukać?-zmartwił się łos.

 

Upokorzony i osamotniony łos postanowił ostatecznie poszukać przyjaciół gdzies wsród ludzi. Pamiętał zbyt dobrze nasz łos jak wciaż rozpaczliwie poszukiwał znajomych wsród dzików, niedźwiedzi a nawet wiewiórek ale i tam nie znalazł przyjaciół, gdyż uważał się za kogos ważniejszego i mądrzejszego od wszystkich lesnych zwierząt.

Pokonany przez dokuczliwą samotnosć nareszcie postanowił schować swój zwierzęcy honor do kieszeni i od tej pory skradał się najbliżej domostw zamieszkiwanych przez ludzi. Kiedys w porze straszliwie rozszalałych tornad i trąb powietrznych wpadł na pomysł aby ukryć się w piwnicy pewnego starego domku zamieszkiwanego przez starców ale i tu zabrakło mu odwagi.Ukryty za szeroka lipą zbliżył się do przyjaznej chaty lecz szybko napotkał starszych ludzi uzbrojonych w broń mysliwską. Zrazu ogarnął łosia strach pierwotny. Gdy następnego dnia zobaczył on obok polany kilku grzybiarzy, tamci podniesli tylko paniczny krzyk i wrzaskiem przepędzili intruza.

 Aż pewnej długiej nocy gdy księżyc swą srebrzysta pełnią zaglądał do izb mieszkańców wsi pod Opolem. Pewna wzorowa domowa gospodyni krzyknęła do starego męża mysliwego, znudzonego leżeniem na kanapie.

-Idź ty stary dziadzie upoluj w końcu cos na mięso. Nie mamy nic do jedzenia. Potrzebuję mnóstwo mięsa najlepiej z dzika albo jelenia-głos żony mysliwego niósł się echem,otwartym oknem do lasu.

 Gospodarz niemrawo porzucił rozpadającą się kanapę, mrucząc własne klątwy pod nosem i  wyruszył niechybnie do lasu uzbrojony w wysłużoną mysliwską broń.

Jeden rzut oka gospodarza na pogrążony we snie las wystarczył by stary pożałował swej wyprawy. Wygramolił się na ambonę, szpetnie przy tym klnąc bo jego otyły brzuch odmawiał współpracy przy wspinaczce na sam wierzchołek.

Długo rozglądał się sennie na las spowitym w mroku, na skoczne wiewiórki i dzięcioła przytwierdzonego do kory.

-Po kiego jej słucham?-wypluł mysliwy na lesno runo.

Tymczasem tuż obok drzew sosnowych zdawało się,że ktos żywy się przechadza. Stary wytężył słuch i wystrzelił na oslep swój niepewny cel. Stanął jak wryty,zawstydzony swej reakcji. Cos jakby się osunęło i opadło na liscie,jęcząc niemal po ludzku.

 Stary mysliwy zszedł z wysiłkiem z ambony i walcząc z upadkiem wkroczył do zastrzelonego.

Zastał zwierzę jeleniowate,leżące i poruszające lękliwie kończynami, z których to jedno kopyto przeszyła kula z broni.

-O ludziska co za chude i brzydkie zwierzę.Z tego kopyta nie nakarmię gospodyni. Co robić?-sięgnął za zdrowe kopyto zwierzęcia i począł rannego wlec przez las w stronę swej chaty by spytać swą żonę o radę.

 Gdy zasępiony,ciężko dysząc dowlókł łosia półżywego za prób swego domu, napotkał groźne spojrzenie gospodyni.

-Cos ty stary głupcze za szkielet mi przyprowadził,a kysz a kysz mi  z tym-gospodyni rozkładała swe pulchne ręce.

-Chciałas to masz.To będzie Tomasz. Łos Tomasz- zasmiał się stary odsłaniając swą niedopasowaną szczękę.

-Przecież to chude i stare a z tego w życiu mięsa nie będzie-rzekła gospodyni.

-Na mięsa się nie nadaje. Opiekuj się rannym a potem się zobaczy-rzekł pojednawczo stary, wprowadzając ranne zwierzę do izby.

Od tej pory ranny łos Tomasz zażywał opieki i troski gospodyni, zjadał ludzkie posiłki i bał sie ,że na tym wikcie przytyje i tym samym pójdzie na mięso.

 Łos przezornie jadł tyle tylko aby przetrwać i aby stale już zażywać opieki szczodrej gospodyni.

Czasami łos Tomasz podsłuchiwał przechwałek starego mysliwego na temat jego polowań i wtedy podłużna twarz łosia także rozszerzała się przekomicznie w ludzkim usmiechu.

 

01 maja 2019   Dodaj komentarz
< 1 2 3 4 5 6 7 8 9 >
Maksymilian1 | Blogi