• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

Słowa malowane życiem.

Mój blog będzie dotyczył życia. Znajdują się tu słowa życiowe, o życiu i za życiem.

Kalendarz

pn wt sr cz pt so nd
29 30 01 02 03 04 05
06 07 08 09 10 11 12
13 14 15 16 17 18 19
20 21 22 23 24 25 26
27 28 29 30 31 01 02

Strony

  • Strona główna
  • Księga gości

Archiwum

  • Marzec 2025
  • Luty 2025
  • Październik 2024
  • Lipiec 2024
  • Czerwiec 2024
  • Luty 2024
  • Wrzesień 2023
  • Czerwiec 2023
  • Luty 2023
  • Listopad 2022
  • Wrzesień 2022
  • Sierpień 2022
  • Maj 2022
  • Luty 2022
  • Styczeń 2022
  • Wrzesień 2021
  • Sierpień 2021
  • Kwiecień 2021
  • Styczeń 2021
  • Wrzesień 2020
  • Sierpień 2020
  • Lipiec 2020
  • Czerwiec 2020
  • Marzec 2020
  • Luty 2020
  • Listopad 2019
  • Wrzesień 2019
  • Sierpień 2019
  • Maj 2019

Archiwum 01 maja 2019


< 1 2 3 >

sierota.

Moją nowelę dedykuję wszystkim samotnym i opuszczonym.

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

Tam gdzie ziemia tęsknie ciągnęła swe wzgórza w kierunku nieba i gdzie pagórki leśne porozrywane łąkami i brunatnością barw rozchodziły się   bezkreśnie w kierunku zachodzącego słońca, tam u największego wzgórza stał zaniedbany szary dom, skryty cokolwiek eternitem. Wokół rozrzucone w nieładzie stały tez źle utrzymane domostwa i gdzieniegdzie liściaste drzewa stały jakby rozczochrane w świetle późnego lata. Na zewnątrz chłód przejmująco łopotał konarami drzew a ich szelest roznosił płacz niemowlęcia dobiegający z najmniejszego i najbardziej zaniedbanego domu.
Czarno biały kot przystanął na rozpadającym się progu i uniósł litośnie głowę w kierunku przeraźliwego płaczu i współczująco zakołysał swym chudym ciałem jakby chciał dodać otuchy stworzeniu. Wiatr strząsnął kilka rudawych liści i zatrzymał smutny wzrok kota na kołyszące się w nieładzie porozwieszane poplamione śpioszki, które wcale nie chciały schnąć. Przywarte do spinacze tez smutno machały jakby wzruszał ich los maleństwa. Maleńkie zaszronione okno zaniedbanej chałupy ukazywało groźną starszą babkę trzymającą niechętnie w swych drżących dłoniach  rozpaczliwie krzyczące dziecko. Z oddali tuz przy kaflowym piecu widać jeszcze kilka biegających brzdąców, byle jak ubranych i snujących się po nieumytej podłodze.Głodny kot pchnął swym wychudłym kadłubem tekturowe drzwi i wskoczył dumnie do wnętrza. Poczuł zapach przypalonej cebuli i gwar nieustannej kłótni, Płacz dziecko stał się mniej wyraźny i jakby głuchy w bezsensownym wołaniu o pomoc. Codzienne krzątanina uspakajała kota swą przewidywalnością i monotonią dnia. Dziecko już na powrót leżało na brudnym posłaniu tuz przy dogasającym olbrzymim piecu kaflowym i patrzyło się smutnie i nadzwyczaj posępnie  w przestrzeń. Malutkimi rączętami próbowało dziecko wezwać pomoc i utulić swe zaniedbane istnienie.
Nikogo nie obchodziły potrzeba maleństwa, toteż maleństwo upokorzone  że żyje zasnęło z pustym brzuszkiem, czując tylko smutny posmak niedostatku.Kot instynktownie przybiegł i przysiadł na brzegu rozpadającego się barłogu i spoglądał swymi rozszerzonymi źrenicami w zamknięte  oczęta maleństwo. Maleństwa na chwilę otwarło swe maleńkie szparki i uspokojone obecnością sierściucha zasnęło łagodnie tuląc małą piąstkę w swej głodnej buzi. Gwar codziennych zajęć przytłaczał ten mały budynek mieszczący kilkanaście osób którzy sfrustrowani codziennością wydobywali ze swych gardeł gorzkie trele.
Każdy na inna nutę i każdego z nich inne męczyły mary. Najmniejsze dziecko z poczucia bezsilności potrząsnęło bezwiednie swa małą rączynę jakby chciało przywitać się po przebudzeniu z nieżyczliwym mu światem. Wydobyło lekkie łkanie jakby nie chciało sobą zakłócać panującego zamieszania.Kot wpatrywał się wnikliwie w coraz bardziej śmiało otwierającą się głodem malutką buzie niemowlaka. Niemowlę zakwiczało jak pisklę i w odpowiedzi na powstałe drgania w najstarszej wreszcie babie obudziło się poczucie obowiązku i stanęła niechętnie z rozpadającego się stołka. Podeszła do brudnej i rachitycznej kuchni i poczęła mechanicznie rozmiatać brudną łyżką gotującą się kaszę. Przetarła łokciem łyżkę i oblizała swe wąskie wargi zniszczone gniewem i rozpaczą za swój trudny los. Przelała zawartość brei do pustej butelki i zamaszyście mieszając podeszła do zbudzonego oseska, Dziecko ostrożnie przyssało się do smoczka butelki i pełnymi chlipnięciami opróżniało podaną mu butelkę. Niemowlę gdy tylko poczuło przyjemna obecność pożywienia w swych trzewiach, wydało z siebie radosne kwilenie, spojrzało bystro na matkę i swych nieskładnym uśmiechem próbowało podziękować za przysługę. Matka beznamiętnie otarła lezącą obok chusta wilgotne usteczka maleństwa i zamaszyście odmaszerowała w kierunku swych obowiązków.
Wszak mnóstwo było jej obowiązków, zatem wykonywała je po łebkach, bez refleksji i serca. Tak by czuć sens odpracowania i mękę w mięśniach. Po dłuższym monotonnym tuptaniu w kuchni z łupinami struganych ziemniaków nagle usłyszała przeciągły  żałosny odgłos krowich ryków, przedzierał się w skronie kobiety, z ociągnięciem odstawiła niedbale ostrugane ziemniaki, potężną noga odepchnęła od siebie do polowy pełne wiadro z zimną woda w którym wyglądały małe ubrudzone kartofle. Przetarła wilgotne dłonie w fartuch kartofle swej źle dopasowanej odzieży i ruszyła spiesznie do nieopodal oddalonej cuchnącej stajni.W tej rachitycznej stajni mieściła się para bydląt, suchych i mocno zaniedbanych. Łaciate, rude warstwy na sierści starszego bydła było posklejane własnymi odchodami a z burej i olbrzymiej gardzieli  zwierza dobywał się smutny warkot.
Niewiasta wprawnie dopadła  wrzeszczącego zwierza, spojrzała czule na jego zamknięte źrenice i poczuła współczucie i wrzuciła wcześniej przygotowaną porcję siana i garść mokrej trawy podrzuciła pod nos zwierząt i z rozczuleniem spoglądała jak zwierzyna migiem pochlania posiłek. Kobieta znów wskoczyła do tej samej komórki i z ociemniałego kąta po omacku wydarła kolejną porcje posiłku dla chudszej krowy i z dumą podrzuciła w kopyta należność.
Dzień powoli zakrywała ciemna poświata zmroku i z oddali niósł się zapach spalonej trawy, krzyk dziecka dobywający  z wnętrza chaty rozdzierał zmęczone skronie pracującej.
Niewiasty lichej była urody, jej rzadkie mysie włosy niewiadomego kształtu sklejały się wzdłuż pomarszczonej szyi. Jej postura nieco krepa, bezkształtna, nogi schodzone i przyzwyczajone ręce do ciężkiej fizycznej mordęgi tez były bez kształtu.
Twarz ponura, zaciemniona od słońca skóra świadczyła o braku zainteresowań własną pielęgnacją.
Nos orli wysnuwał się z nieco zapadniętej twarzy. Oczy zostały głęboko wbite i świeciły zgniła zielenią błotnistej trawy tuz pod zbyt wykształconym czołem kobiety.
Krzyk maleństwa powtórzył się jeszcze jakby bardziej przytłumiony i zawstydzony i nerwowo uświadamiał zapracowaną kobietę ze pora wrócić do oseska. Nie chętnie omiotła wzrokiem najedzone bydło i pokuśtykała do oddalonej nieopodal chatyny.
Dziecko na widok matki zastygło w bezruchu i zawstydzone że przerwało prace w oborze swej matki, odwróciło swą smutną twarzyczkę do okna i w zamyśleniu spoglądało na nieumyte firanki, które niedbale jak podarte rajtuzy tańczyły przy oknie. Dziecka rozczulił ten odruch i jego niewyraźne źrenice podążały za ruchem firanki wiedzionej kaprysami wiatru. Matka spojrzała beznamiętnie na utulone dziecko. Bez słowa obejrzała czy nie ma za mokro i gdy już odwróciła się na piecie, dziecko zakwiliło domagając się uwagi.

-Będziesz ty cicho, leż se tam- wypowiedziała beznamiętnie i niezadowolona powędrowała do kuchni by do obiadu garnkami potrząsać i ażeby mierny posiłek uszykować dla starszych. Dziecko pozostawione samo sobie pozostało ze swymi myślami wpatrzone w brudne firanki i wyciągało niezgrabnie swe maleńkie oczęta by utulić się w tańczące zjawisko ruchomych firanek.
Dzień za dniem mijał w podobnym zapomnieniu i podobne zdarzenia odmierzały czas i  życie maleństwu.
W dziecięciu rodziło się coraz większe pozwolenie na zapomnienie, wraz z poczuciem odrzucenia i porzucenia tkwiła smutna myśl przyzwolenia na trwanie w zawieszonym czasie osamotnienia i opuszczenia.
Dziecko zaciskało maleńkie piąstki jakby samo sobie chciało dodać otuchy i ochronić się przed poczuciem zagubienia.
Ta mała dziewczynka widywała co dzień przez niedomyte okno jak stary modrzew popychany nerwowo przez nieznośny wiatr malował jej na nieboskłonie ciemną poświatę z deszczowych chmur,
Świat nie witał się z dzieckiem otwartymi ramionami więc co dzień dziecko samo obejmowało swe kruche istnienie i samo siebie kołysało w rytmie dochodzących prac polowych i domowych, codzienny łomot i stukot prymitywnych robót odmierzał jego dni, tygodnie i lata. Jego ludzkie pragnienie bycia utulonym i potrzebnym na tym gołym świecie nie zostało nasycone ani choć trochę zaspokojenie, wraz z upływem czasu dziecko zapadało się w sobie i poszukiwało swego pięknego zastępczego świata. To był świat jego i tylko jego marzeń to tego świata nie miał dostępu nikt, w tym zastępczym świecie było jak w raju. Wraz z poznaniem i przyswajaniem sobie nowych w życiu zmian świat małego dziecka stawał się coraz bogatszy i pełniejszy w  wrażenia.
W realnym świecie robiło się coraz tłocznie przychodziły na świat nowe istoty i każdy chciał dla siebie wyszarpać kawałek swego lepszego świata. Dla malej istoty nie było miejsca, godziło się ono na pokątne przebywanie byle tylko przetrać i byle być niewidocznym dla innych oczu.
Rozdział II

Dzień powoli chylił się ku zachodowi, zmrok spowijał ziemie chłodną pierzyną szarych chmur.
Z oddali zapach świeżo zakwitłych ziół nosił się wraz z delikatnym powiewem wiatru. Śpiew ptaków skromnie dolatywał do niedomkniętych okien szarej chałupiny gospodyni Maryny.
Maryna mieszała świeżo ubite masło, przetarte z maślniczki z ubitej maślanki.
Niedomyta łyżką co rusz zanurzała w jasnej brei i z uznaniem wypełniona już łyżkę ,upychała do swej w  połowie bezzębnej szczeki. Z uznaniem siorbała i spoglądała wokół na chaotycznie rozrzucone przybory kuchenne, z otwartej lodówki wychodził zapach zeschłego mięsa.Kot instynktownie przybiegał gdy zapach stawał się coraz bardziej intensywny i wyczuciem szybował w kierunku mięsnej zdobyczy. Maryna patrzyła gniewnie i ze znużeniem jak kocisko wściekle kąsa mięso i w pewnym momencie wydarła mu z gardła prawie strawioną cześć posiłku.
Przypomniała sobie ze to była porcja na obiad dla swej licznej rodziny. Cokolwiek wprawnie odkroiła ostrym widelcem, poprawiła kciukiem wybrzuszenia powstałe z ruchu kocich pazurów i przystąpiła do wałkowania mięsa na kotlety, dla głodnej kilkuosobowej rodziny.
W tej samym momencie drzwi mocno zamknięte zaskrzeczały, Marycha odruchowo nerwowo skłoniła się w kierunku powstałego zgrzytu. Tekturowe drzwi mocno napoczęte już pleśnią, wypchały do wierzchu niezgrabną postać starszego chłopa. Który to niewyraźnie od progu już zawodził

-Co żeś cholero ugotowała, nic nie robisz, jeno pieniądze przepuszczasz .

Kobieta w odpowiedzi odburknęło nieuprzejmie i potoczyła się do wrzeszczących dzieci, które nagle zaczęły się kłębić w zbyt ciasnej i zaniedbanej kuchni. Ich głodne i zapadnięte brzuszki domagały się jedzenia. Maryna wcale nie przejmowała się ich niedostatkiem. Lecz wprawnie podniosła zardzewiałe wiadro, upchnięte pod stołem i napełniwszy wodą z kranu wymaszerowała do nieopodal oddalonej zaniedbanej stodoły. Dzieci patrzyły na puste talerze byle jak ułożone na stole i na puste garnki położone na węglowej kuchni. Najstarsza z nich kilkuletnia dziewczynka w mysich ogonkach udające warkocze, wygrzebała przedwczorajszy chleb z walącej się i niedomkniętej szafki. Poczęstowała kawałkami pozostałe maluchy. Te zaś ochoczo umieściły swe podarowane pajdy do pożółkłych ząbków i mieściło z przejęciem każdy suchy kęs pieczywa. Wtedy niezgrabny jegomość przyczłapał do kuchni i daremnie przeszukiwał brudne gary, niektóre które tylko do połowy były wypełnione przedwczorajszym mlekiem. Przybliżył swój za długi nochal by obwąchać białawą ciecz i natychmiast odrzucił nieświeżą porcję mleka. Zawył bezgłośnie - Gdzie jest żarło?  -Czego nic nie robicie dzieciska? - zawył.

Dzieci bez śniadania wybiegły  na podwórko szukać wśród jesiennych liści gdzieś wśród nich ukrytych owoców. Ich małe rączęta zakończone ciemna obwódka brudu szybko przeszukiwały wśród opadłych liści choćby śladu owocu. Każdy odnaleziony nawet nadgniły okaz owocu cieszył niezmiernie i zaspokajał ich znajomy i częsty głód niedostatku.
Marycha wracała już z pustym wiadrem do chałupy i przywoływał jak co dzień swe dzieci wrzeszcząc .

- Nie jedzcie tego bo pochorujecie, zostawcie to! Dzieci nie reagowały na ochrypły głos rodzicielki lecz nadal z upodobaniem węszyły zapach przegniłych owoców,dla nich liczyło się to, że czymkolwiek udaje się im zaspokoić potrzebę stałego żywienia.

Rozdział III

Tymczasem nieustanne próby zwrócenia na siebie uwagi pozostałych mieszkańców chałupy na ogół spełzały na niczym. Nikogo nie obchodziło przeciętne, zasmarkane, zasmucone i często zamyślone dziecko. Świat dziecka wzbogacały i zajmowały istniejące różnice w gospodarstwie, w wyglądzie, w zasobach, w szczęściu i powodzeniu.
Zaniedbane dziecko marzyło że jest właśnie najpiękniejszym i najszczęśliwszym stworzeniem i jest obdarowywane powszechnym podziwem. Pragnęło za wszelka cenę cokolwiek znaczyć lecz los nie był łaskawy i nie wysłuchiwał tych urojonych marzeń.Zycie zdawało się być zwyczajnym trwaniem, codzienna poniewierką z dużą dozą refleksji i przemyśleń na każdy dzień. Najbardziej wszechogarniającym pragnieniem stało się być kimś innym, istnieć jako ktoś inny, lepszy. Pragnęło wyrwać się własnej małości i zamieszkać w innym ciele. Nie czuć, nie widzieć i nie rozumieć własnej brzydoty i byle jakości. Pragnęła nasycić w sobie chęć życia,poczuć sens swego przeciętnego istnienia.
Stalą się mistrzynią snucia marzeń o lepszym świecie, pięknym i wspaniałym. Jej dni wypełniały błogie marzenia że wyrywa się ze smutku, szarości i wypływa tam gdzie kolorowo, wesoło i gdzie istnieje miłość.
Tak tej miłości pragnęła rozpaczliwie i czuła nieustanny głód kochania lub obdarowywania innych miłością. W realnym świecie nie istniało ani pojęcie miłości, a jej miejsce zajmowało smutek, przygnębienia bezustanna praca na roli starszej rodziny, brak owoców tej pracy i nieustanny brak wszystkiego. Niedosyt bolał i brzydko kontrastował z coraz lepiej radzącym sobie otoczeniem. Hania patrzyła przez brudne i byle jak zaopatrzone okna w ohydne firany jak inni cieszą, bawią. Widziała wyobraźnią piękny kolorowy domek, który mienił się różowymi kolorami w świetle zachodzącego słońca. Promienie słońca jakby obdarowywały swą uroda sąsiedni domek i zataczały swe okręgi mieniącej się urody tuz na szczytem pięknego budynku. Z domku wyłaniała się urocza para miłych sąsiadów i prowadziła czule pod rękę śliczną dziewczynkę z brązowym kucykiem w stronę dzikiego lasu. Las jakby na widok rodzinki nabierał jaśniejszych kolorów i zieleń nawet też stawała się jakby zieleńsza i obfita tak jak bogactwo i uroda tam idących.Hania wypowiedziała głośno swe marzenia

- Chciałabym i ja tez tam pójść wraz z nimi trzymając się za ręce i tez poznawać piękny las, otoczona taką samą troską. - Przygnębiał Hanie smutek swej niedoli. Z oddali dobywał głos wrzeszczących dzieci, pełne chaosu roztargnienie panowało, które jeszcze bardziej gnębiło i kazało uciekać mentalnie do pięknego choć nieznanego świata. Hania wpijała swój zadarty nosek w zanieczyszczone okno i snuła swe nierealne marzenia.

- Urodzić się kimś innym i dorastać tam właśnie w tym kolorowym domku i cieszyć się taką i miłością i zainteresowaniem. Lecz nieosiągalne marzenia fizycznie bolały i powodowały ciężki ból fizyczny, wrastający i kiełkujący w sercu. Nigdy nie będzie dane spełnić choć cząstki swego chorego pragnienia. Dziewczynka oderwała swój niezdarny nosek od szyby i czuła nieprzyjemny dotyk szkła jeszcze przez jakiś czas. Chata w której mieszkała dziewczynka, pełna zagracenia zbędnymi i przypadkowo porzuconymi przedmiotami stanowiła jeszcze dodatkowy chaos i topornie odgradzała od własnego poczucia bezpieczeństwa. Nic  w tym mieszkalnym domu nie miało swego przeznaczenia i nie komponowało się z nikim i niczym. Dom nie spełniał zadania mieszkania, jego wystrój a raczej jej brak ciążył i zasmucał i kazał unosić swe myśli gdzieś daleko i coraz dalej.

 

Rozdział IV
Szelest papierków po cukierków obudził Hanie z zabrudzonego barłogu; przetarła oczy ze zdumieniem i patrzyła jak nieco młodszy brat łapczywie zapycha buzie tanimi cukierkami.
-Daj mi jednego, poczęstuj mnie- ochryple wysapała dziewczynka. Tamten w odpowiedzi odwrócił się tylko na pięcie i na odchodnym rzucił

- Nie dostaniesz nic, wszystkie cukierki są moje, nie zasłużyłaś na słodycze, moje są one! - wybiegł wtem spiesznie  w stronę ciemnej  izby skąd dolatywał zapach spalonej cebuli.
Hania poczuła się smutna i kiszki w pustym brzuszku zaczęły dawać znać o konieczności posilenia się. Niezdarnie wyśliznęła się po nieskładnym barłogu, włosy ręką przeczesała wzdłuż przydługiej grzywki, w ten bury kot przybiegł śpiesznie i swym różowym jęzorem, począł gładzic chude dłonie dziewczynki i wskoczył na taboret by zlizać przedwczorajszy gród z policzka.Kocia czułość nieco ucieszyła dziecko i dodała jej swoistej pewności siebie. Kot wymaszerował po wąskim korytarzu w stronę zapachu nieświeżej wędliny, dziewczynka krok w krok szła za nim i małym noskiem poszukiwała zapachu który by nadawał smak potrawom. Lecz prócz zsiadłego mleka i suchego chleba schowanego w foliowym worku trudno było dostrzec inne pokarmy. Gromadka dzieciaków wpychała sobie dłonią kaszankę o zapachu zbyt już odrzucającym dla chudej Hani. Widok brudnym talerzy, które szybko wycierały się do czysta dzięki wprawnym językom głodnych dzieci także ponuro działał na jej dziecięca wyobraźnie. Wreszcie wsadziła sobie napoczętą bułkę i mieliła ją dłuższy czas w ustach dopóki śliny nie rozpuściły jej kształtu, upiła kranową wodę z brudnego kubka i odeszła do łazienki by bardziej uwolnić kuchnie z nadmiary głodomorów co rusz tam kłębiących się.Wrzask i huk codziennej krzątaniny, wdzierał się we wrażliwe skronie młodziutkiej Hani i nie pozwalał płynąc myślom i nie dawał możliwości na zebranie własnych myśli.

-Do roboty dziecisko- przejmująco gardłowy głos rodzicielki zdawał się rozsadzać wątłe mury chałupy.
Smutne i niepewne spojrzenia wychudłych dzieci reagowały gniewem i niechęcią na przymus pracy. Dobrze bowiem znały bezsens i cierpienie, prace polowe nie stanowiły żadnej radości ni atrakcji dla dorastających .Pola znajdowały się po przeciwnej stronie ulicy, oddalone kilometr od chałupy, stanowiły olbrzymie połacie skoszonej trawy i były usytuowane u podnóża rozciągniętych nierówno pagórków. Praca przy sianie stanowiła w gruncie rzeczy najważniejszy w porze letniej obowiązek Marychy.
Marycha miała w sobie niemal końską siłę i niedorzeczna determinację by z powstałej skoszonej trawy uczynić najważniejszy posiłek dla swych krów, toteż nie szczędziła sił i zdrowia by często na własnym grzbiecie  dotaszczyć pod chałupinę cokolwiek z urobionego z suchych traw z oddalonych łąk. Jej widok śmiesznie rozpalonej w podartych i niemodnych łachmanach po męsku zapiętych i niezgrabnie oplatujących jej chłopskie i przedwcześnie zniszczone ciało było częstym widokiem dla ciekawych sensacji sąsiadów. Sąsiedzi pomieszkujący bardziej zadbane domostwa i w swych bardziej dopasowanych a nie przypadkowo narzuconych szmat, wypoczywali latem przy ogrodzie rozśmieszając się wzajemnie z zapracowanej Maryny.

- Ta Marycha to robotna babina - palnął gruby sąsiad i rozłożył się wygodnie na poplamionym piwem leżaku, Jego połowica staruszka wyzuta z urody i wdzięku wycedziła bezzębną szczęką

- Nic  z tej jej roboty bo i tak jej grad to siano zaleje. Przepowiednia się zgadzała bo i tak bywało. Nie miała ta Maryna żadnego powodzenia ani szczęścia, los jakby upatrzył sobie w karaniu i upokarzaniu jej. Jej strasznie trudna i męcząca harówka na roli nie przynosiła owoców, dawała jej tylko krzepę i zbędny balast w postaci ośmieszania się przed innymi. Nikt jej nie pomagał, nikt nie rozumiał a i modlitwy toczone do Boga choć tak podniosłe i często we łzach odprawiane prawie nigdy Niebiosa nie wysłuchiwały, widać jej byle jaki los nie wzruszał nawet Opatrzności. Jedyną radość stanowiło dla niej słońce co upodobniało sobie ogrzewać jej skórę coraz mocniej i na czerwono, marszcząc jej i tak zniszczoną powłokę skórną.

 

Rozdział V

Hania już kilkuletnia powoli nabierała pewności siebie i jej świadomość rosła wraz z kłębiącymi się gdzieś głęboko w zakamarkach wyobraźni świata pięknych marzeń, których spełnienia nie umiała się doczekać.Świat dookoła nabierał różnorakich barw i mienił się emocjami, które często ulegały przeobrażeniom a powodem byli inni ludzie, Hania posiadała w sobie głęboko skryte pragnienie by ludzie ją po prostu nie odrzucali. Czasem po cichutku wdrapywała się na krzesło lub rozkładający się taboret i przez wybrudzone okna, zasłonięte mocno brunatno-szarymi firankami, które zamiast zdobić szpeciły okna, przyglądała się wtedy przechodniom i powoli umykającemu się życiu. W sercu miała nieustanny smutek i nietulony chłód głodu i odrzucenia. Głaskała nawet te szare firanki i wyobrażała sobie, że szorstki materiał żyje i odwzajemnia jej uścisk. Czasem szary kot podbiegł wyczuwając stany smutku swej pani natychmiast dobiegał i po swojemu koił smutek dziewczynki. Jej samotne łzy czasem płynęły wzdłuż chudych policzków dziecka i kończyły swoją drogę na miękkim futrze ulubionego zwierzęcia.

Szary kotek o współczującym spojrzeniu powoli stawał się wiernym towarzyszem samotnego dziecko. Co noc zasypiał przytulony do szczupłego ciała dziecka i ogrzewał łoże  własnym oddechem i ciepłem, którego wydzielał.

-Dziękuję Ci kotku, jesteś najlepszy- szeptało dziecko do ucha kotkowi. Zwierze jakby w odpowiedzi na dziecięce wyznanie wtuliło się głębiej w burczący brzuch dziecka i zanurkowało bliżej w poszarzałą pościel. Szary poranek nastał deszczem za oknem i wrzaskami pozostałych domowników.Szaruga widziana przez źle zasłonięte okna działała nerwowo i zakłócało wewnętrzną harmonię. Żal było opuszczać swe własne schronienie i mierzyć się z niewdzięcznym światem. Niewdzięczny świat jawił się dziewczynce jako rażąca niesprawiedliwość co nie daje wytchnienia potrzebującym co gardzi proszącymi a w nadmiarze rozdaje tym co i tak maja za dużo. Długie godziny rozmyśleń upływały dziecku na rozklekotanym tapczanie, wtulonemu w gęste futerko udomowionego kotka. Towarzystwo wysłużonego sierściucha dawało wdzięczną radość i pozwalało zobaczyć wątłe kontury dobroci obcego świata. -A gdyby tak udało się poprawić ten świat-tak by ci którzy nie mają i za dużo cierpią mogli znaleźć zasłużoną pociechę teraz, niebawem?-marzyła dziewczynka. Jednak jej marzenia wcale nie chciały się ziścić. Jedynym towarzyszem niedoli i samotności stanowił właśnie ten sierściuch, stale obecny i będący na niemal każde zawołanie dziecka.-Czemu tak jest że inni maja za dużo a innym zabiera się nawet to co nie mają? Rozważała często dziewczynka. W jej pytaniach zawierała się cała dziecięca rozpacz i niedola szczupłego pochylonego ciała pochylającego się nad zakurzoną podłogą, na której jak zawsze znajdowały się przypadkowo porozrzucane rzeczy i przybory, należące do wszystkich domowników. Hania podniosła ku górze ubrudzonego i nieco zadeptanego pluszowego misia. Widok brązowego pluszaka, prawie sięgającego wzrostu kota. Powitała nowego przyjaciela serdecznym uściskiem i postanowiła że nowy przyjaciel będzie należał tylko do niej samej.Ukryła go zaraz głęboko do stojącej nieopodal i walącej się szerokiej szafy.Poczuła się nieco bardziej zamożna i mniej samotna, oto przypadkowo odnaleziony pluszak, będzie tylko jej i tylko jej samej będzie dodawał otuchy. Odtąd już uczucie osamotnienia nie będzie już dojmująco oblepiać jej wypełnione marzeniami serce.-Chciałabym spotkać kiedyś dobrego przyjaciela, dobrego człowieka, co nie będzie mną gardził a będzie za mną przepadał-marzyła dziewczynka i wtem kot znów jakby intuicyjnie więcej i mocniej przywarł do serca osamotnionego dziecka.

Jesień minęła szarością i ponurymi smugami mroźnych deszczy. Szaruga zdawała się trwać nieskończenie i chłód nieogrzewanych pomieszczeń dawał się we znaki w postaci częstych infekcji i gryp dla wszystkich dzieci. Miejscem przebywania zainfekowanych dzieci stanowiły te liche pomieszczenia, niedbale złożone i takim kosztem wykończone.Bowiem  w dwóch izbach mieściła się piątka dzieci, dodatkowe jeszcze dwa koty i mnóstwo niekompletnych zabawek co rusz zmieniało swe miejsce i właścicieli, czemu towarzyszyło nieprawdopodobny hałas i krzyk.Smutek i poczucie osamotnienia mocno wrosły się w serce i świadomość dziecka. Jej poczucie odrzucenia i bycia innym niż reszta dzieci które znała, dodatkowo pogłębiały jej poczucie bycia kimś mniej wartym i godnym szczęścia. W rodzinnym domu nie zaznała bowiem poczucia bezpieczeństwa ani nawet odrobiny miłości. Głód niespokojnej i niespełnionej miłości już na zawsze rozgości się w malutkim serduszku dziecka. Spoglądanie na innych przez wiecznie wybrudzone okna i twarde od brudu firany poczucie żalu do świata jeszcze wzmagało. Hania co rusz byłam świadkiem zadowolenia i uciechy innych,patrzyła na beztrosko umykającym się zwierzętom domowym i zazdrościła im poczucia wolności i swobody. Żałowała ze nie jest jedna z nich. Patrzała tez Hania na ptaki i także im zazdrościła wolności i swobody się w poruszaniu się i tych zaszczytnych lotów ku górze w tylko sobie wiadomym celu.

-Ach gdybym i ja tak mogła, gdybym tak i ja zamieniała się z tym pięknym słowikiem, gdybym potrafiła tak jak on wzbijać się w przestworza i umykać jak najdalej i najwyżej-dumała. Lecz i te niedorzeczne marzenia nigdy nie doczekają się realizacji. Hania pomyślała ze może te bardziej absurdalne i niedorzeczne pragnienia mają szanse szybciej się ziścić od tych takich zwyczajnych, takich co doświadczają inni oglądani przez okno zasłonięte sztywną z brudu firanką.

Rozdział VI

Kolejna jesień także pochmurna i pogoda jakby pogrążona w rozpaczy zdawała się zasmucać mieszkańców  nieustannymi mżawkami i szaruga. W taką nijaka aurę mała Hania musiała już przystąpić do Szkoły, szła bowiem do pierwszej klasy. Początkowa ekscytacja związana z radością z powodu nieznanego poczucia nowości szybko ustąpiła miejsce ponurym zwyczajom.Co dzień rano z ciepłego nagrzanego ciepłem kociego sadła łoza musiała czym prędzej zmykać w kierunku Szkoły, oddalonej o ponad dwa kilometry, szarej i niezgrabnej budy, która swym wyglądem budziła grozę i raczej ponure skojarzenia.Zamiast kolorowego świata poznawania nowych barw i ciepłych doznań towarzyszącym poznawaniu, także u Hanie spotkało rozczarowanie.Uczniami szkoły byli miejscowi łobuzy, rozrabiaki i niepokorni smarkacze, którzy swoim postępowaniem starali się uprzykrzyć i tak smutna dolę dziecka.Hania wiecznie smutna i nadąsana, ze strachem i lekiem uchylała się od odpowiedzialności szkolnej. W żadnej innej uczennicy nie widziała towarzyszki dla siebie. Szkoła zdawała się stanowić swoistą dżunglę, walkę o przetrwanie najsilniejszego. Nie było nikogo kto mógłby ulżyć niedoli dziecka. Hania z natury szczera i dobra ilekroć podejmowała próby nawiązania kontaktu z innym dzieckiem z miejsca spotykała się z rozczarowaniem i bólem. Szybko stała się obiektem kpin i niewybrednych żartów. Starsi i więksi i bardziej pewni siebie czynili wysiłki by upokorzyć i poniżyć dziecko.jej pragnieniem stało się bycie niewidzialną i niepostrzegalną, pragnęła by nikt nigdy już nie dostrzegał jej istnienia. marzenia o beztrosce stawało się mrzonka i nigdy nie spełnionym marzeniem. Odpowiedzią na spotkanie drugiego człowieka stawał się u dziecka lek i strach. Bała się bowiem każdego poranka, chłodnego i zawsze ponurego, bała się każdego człowieka ubliżającego i uprzykrzającego jej dziecięcą niedolę. Życie nosiło znamiona szarej poświaty i zdawało się stanowić uprzykrzającą egzystencję trwającą bezkreśnie i niezmiennie. Gdy razu pewnego Hania szybciej powróciła do swego ubogiego domu, przez nikogo nie odprowadzana i niezbyt tez oczekiwana. Usłyszała tuż na progu słowa bolesne choć spodziewała się ich treści usłyszeć

-Myśmy tej Hanki nie planowali, po co ona nam się zrodziła, ni ma już pieniędzy by ją żywic, są jeszcze cztery młodsze dzieciska, skąd na to brać pieniądze? Hania usłyszała, że słowa te wystękał jej własny ojciec. Słowa te były okrutnym ciosem, od uderzenia którego żadne dziecko nie zdołało by się podnieść z przykrych emocji. Hania nawykła do permanentnych odtrąceń przyjęła dzielnie i taką skargę do serca i tak przepełnionego podobnymi obelgami. Nazajutrz poranek zawitał domowników dość dźwięcznym śpiewem słowików, śpiew ptaków docierał i do wrażliwych uszu dziecka rozczulająco i usypiająco.

Rozdział VII

Zima przyszło mocno spóźniona mroźnym opadem gęstego śniegu, który tuż po opadnięciu na błotnisty, górzysty teren szybko otulał zgniliznę ziemi swą puszystą bielą. Okolice zdawały się same stanowić olbrzymią biel jakby utorowaną z waty i gdzieniegdzie przy górzystych wypukłościach czasami lśniły w złudnym ogniu zachodzącego słońca. Oprócz srogiej zimowej urody, wieś zdawała się zastygać w mroku przeszywającego chłodu i smagać  groźnym wiatrem dolatującym z północy. Hania zbudziła się przerażona, zbudzona z koszmarnego snu, który jeszcze mocno przerażał swą realnością tuż po tym jak z krzykiem zawołała "Jezu to niemożliwe". Śniła, że była w szkole pośmiewiskiem, że skompromitowała się podczas odpowiedzi gdy została zawezwana do odpowiedzi przez surowego nauczyciela. Na zadane przez nauczyciela nie potrafiła nic sensownego i nic na temat odpowiedzieć. Za to klasa pełna rozwrzeszczanych i śmiałych dzieciaków odpowiedziała gromkim śmiechem. W tym śnie nauczyciel nie stanął wcale w obronie nieprzygotowanego dziecka i jakby sam podjudzał do wyszydzenia rozbawionych pozostałych słuchaczy.Do wyszydzających wkrótce dołączyła pozostała grupa innych uczniów i ich surowych i nieprzyjaznych nauczycieli.W ich spojrzeniu i tonach pogardy jarzyła się czysta niechęć i wzgarda wobec osamotnionej Hani. Nikt nigdy nie stanął w jej obronie i nikt nie był w stanie utulić rozpacz rozdzierającego małego serca. Hania postanowiła dziś pozostać w domu i nie wychodzić do szkoły, bała się szczerze ,że ten przykry sen realnie może się ziścić. Gdy tak wylegiwała swe chude jeszcze dziewczęce ciało do burej i bujnej sierści ulubionego kota usłyszała zawistne wrzaski własnego ojca, który głosem pozbawionym litości nawoływał do wstania i pójścia do szkoły. Hania skuliła się szczelnie do ulubionego kotka, który prężnie a akcie obrony wyskoczył z barłogu i począł syczeć w kierunku dobiegającego chłopskiego głosu. na niewiele się ta pomoc zdała bo wtem otyła matka dziewczęcia niemal siłą "stroiła" dziecko w  niemodną i mocno znoszoną kurtkę źle chroniąca przed zimnem. Hania  z żalem wstała omiotła  z zazdrością wylegującego się kota na jej zwolnionym miejscu. W tym momencie nawet poczuła żal ze nie jest zwykłym i nieświadomym życia dachowcem. Hania bez smaku przegryzła sucha skórkę chleba lezącą bez ładu na stole i popiła kęs chleba chłodna wodą z domieszka wczorajszego mleka.Jej własny ojciec nie czekając aż dziecko przeżuje nieświeży posiłek, chwycił chude dziecko za nadgarstki dłoni i wrzucając ciężką teczkę pełną grubych książek w chude ramię córki, wypchał przestraszone dziecko w chłód mroźnego powietrza. Przed dzieckiem rozpościerały się bezbrzeżne białe pola i ponad dwa kilometry niewygodnej drogi w kierunku budzącej lęk szkoły.Długa, wąska i kręta droga wiodła wydłuż głównej i niebezpiecznej trasy szybkiego ruchu przeznaczona dla  różnorakich pojazdów. Hani umilały te chłodna wędrówkę oglądanie i spoglądanie na ruchy i pojazdów w większości nie nadających się do jazdy. Wieś była zamieszkiwana przez ubogich mieszkańców, niezbyt pracowitych i niezbyt uczciwych, toteż konstrukcja pseudo pojazdów była często dziełem ich garażowych eksperymentów. Hania to znów oddawała się dobrze wyćwiczonej we wcześniej sile  wyobraźni, śniła bowiem ze kiedyś sama będzie posiadała dobry samochód, którym to będzie przemieszczać się po pięknym i kolorowym mieście, zachwycając się architekturą nowych miejsc. Swe dziecięce wyobrażenia zaprowadziły dziecko do żelaznej, budzącej grozę olbrzymiej bramy szkolnej, Hani zdawało się nawet , że została pochłonięta przez olbrzymią szczękę potwora o wyglądzie szarych i nieprzyjaznych murów szkolnych. Zapach strachu i braku poczucia bezpieczeństwa zawsze udzielał się dziecku tuz po przekroczeniu stromych schodów prowadzących do swego szkolnego przeznaczenia. Żal i niepokój wypełniały pustkę żołądka małej uczennicy smakiem goryczy i niepewności.Dźwięk upiornego dzwonka wołał na lekcję. Hania niepewnie zmieniła obuwie na szkole pantofle i położyła swa ortalionowa kurtkę na pierwszym wolnym wieszaku i niespiesznie kroczyła do sali skąd wydobywał się największy wrzask. Wśród krzyków i pogardy powitań Hania zajęła pierwsza wolna ławkę i usiadła obok mało sympatycznej koleżanki, która zamiast powitania wystawiła Hani czerwony język i wykrzywiając usta w niechęci burknęła

-Po coś przyszła, przecież żeś chorowała?-Hania zamilkła i poczuła olbrzymia pustkę i jeszcze większy niepokój objął potrzaskiem swej siły jej chude ciałko. Do klasy wpadła otyła kobieta w średnim wieku i gestem uciszyła wrzeszczących. Jej zajęcia były nużące i niezbyt ciekawe, w zasadzie było to przepisywanie z podręcznika mało lotnej czytanki do cieniutkich kajecików. Po wykonaniu swych dziecięcych prac, niezgrabna nauczycielka przemieszczała się wokół ławek w idealnej ciszy krytykowała mało przyjemnym tembrem glosy dziecięce wysiłki. Na ogół brzęczała niczym osa planująca wbić żądło złośliwości w duszę mniej pojętnych uczniów. Wokół ławki Hani zakołysała swój za szeroki zad po czym wlepiła swe małe oczka i zawarczała

-Popraw to bo wszystko źle, pisz od nowa! Powstała salwa śmiechu, bezlitosnych i niegrzecznych uwag. Hania skuliła się w sobie jeszcze mocniej i poczęła literka po literce od nowa przepisywać zadana czytankę. Dzień za dniem z wolna przeciągał się wolno i przynosił dziecku jedynie upokorzenia i ciosy za swe ble. Los nie oszczędzał dziecka lecz  w dziwny niemal sadystyczny sposób rozdawał ból, zał, przynosił rozczarowanie i daremną  nadzieję na lepsze.

każdy kolejny dzień przynosił podobne rozczarowanie i zniechęcenie.Marzenia nawet te małe nigdy nie potrafiły się ziścić. Hania niewiele miała tych marzeń.Te, którymi żyła i to o czym myślała było takie zwyczajne i powszechne, dla innych codzienne, lecz dla niej samej nieosiągalne.Czasem oddawała się swym marzeniom i wówczas widziała piękną i kochająca się rodzinę w ładnym i olbrzymim domku wesoło sobie rozmawiającą. Jej sny tez dotyczyły piękna i miłości. Śniąc widziała siebie czarującą świat i sprawiającą,że nikt na tym świecie nie poczułby się odrzucony i samotny. Każdy, kto żyje miałby swoje dobre miejsce i każdy poranek cieszył by swoim powstaniem.

Rozdział VIII

Chłodny poranek dojmująco wbijał się do lichej izdebki w której to wielodzietna rodzina czyniła przygotowania do zadań szkolnych. Hania szczerze nie cierpiał poranków, nie znosiła znajomego uczucia strachu mieszczącego się w żołądku. Ten lek co rano napełniał się goryczą niepewności i strachu. Zazdrościła innym istotom tegoż spokoju i braku przymusu. Patrzyła z utęsknieniem na kota, którego spokojny los budził zazdrość u dziewczynki. Jej los wcale nie był spokojny, nie był wcale bezpieczny, jawił się jako suma strachu zawsze przed tym co nieuniknione. Żałowała najbardziej, że nie przyszła na świat jako kto inny i ktoś w innym miejscu. Znała bowiem osoby, wywodzące się z dobrych domów, pełnych przepychu i radości i to im zazdrościła.Zazdrościła najbardziej uczucia miłości. To słowo dość często wymieniane niemal przez wszystkie przypadki szczególnie w jej nieustająco tęsknym istnieniu, wywoływało olbrzymią jeszcze cięższą tęsknotę ale i było niejasnym oderwaniem w duszy  dziecka. Hania nagle uświadomiła sobie z żalem, ze nikt nigdy jej nie obdarzył tym uczuciem, obce jej było to doznanie. Rozumiała, że jedynym stworzeniem którego obdarzała przyjemnym uczuciem spokoju był ukochany kotek.Miły pomruk zadowolenia, który wydobywał się ze zwierzęcia stanowił odpowiedz na jej oddanie. To ukochane zwierze ratowało dziecko przed rozpaczą i uczuciem bezdennej samotności. Tylko on sam rozumiał i wypełniał sromotna pustkę w sercu dziewczynki.

Razu pewnego tuz przed świtem, gdy ukochanego kotka nie było przy niej. Ocknęła się z zaspania nagle i swym wychudłym wzrokiem mierzyła jeszcze zaciemnione kontury pokoju. Przecierając szczupłą jak gałązka dłonią, jeszcze zaspane oczy także koloru kociego, szukała rozpaczliwie poruszającej się szaro-burej kulki, w nadziei na odnalezienie. Daremnie bowiem szukała swego jedynego towarzysza.

-Kto przy mnie co noc usiądzie i kto wymruczy mi tak błoga mruczankę, w języku mi zrozumiałym i kocim, tak dobrym i kojącym?

-Kto pytała- zastygłej i osnutej mgłą ciemności i milczenia poświaty swej izdebki.

Nie było odpowiedzi, a jedynie chłód poranka nieprzyjemnie i bezdusznie zaczynał swe powoje. Za oknami szkaradnie szarpały się konary drzew, zimny deszcze moczył i szpecił szarość zbyt długiej jesieni. Cierpiała bo nie znosiła szczerze tej chwili, tego momentu odwlekającego się długo jakby nieskończenie. jakby czas zastygając czerpał radochę z jej niedoli smutku. Wstała niechętnie i przebrała się w swe byle jakie szmatki zwane ubraniami. Pośpieszyła cokolwiek w stronę łazienki , która stanowiła surowe pomieszczenie  z podstawowymi tylko przyborami.Po drodze nie spotkała nikogo, nie dostrzegła nawet hałaśliwego rodzeństwa i członków rodziny.

-Czyżby wszyscy się ewakuowali gdzieś, zapominając o mnie tu samej?-dumała, przemieszczając się po zbyt wąskim korytarzu, w poszukiwaniu choćby suchego, wczorajszego chleba.Tęsknota ponownie wzmogła się  w duszy dorastającego dziecka, jakby instynktownie jakby w oczekiwaniu na zbliżająca się pustkę. Obok nie było nikogo, lecz tuz przy dużym kaflowym piecu, okryty starymi łachmanami leżał martwy jej największy skarb, ukochany kotek. Poderwała się na równe nogi, zbyt zachłannie pragnęła go tulić. Lecz stworzenie nie dawało znaku życia. Musiało być martwe ok kilku godzin. Obejrzała na wskroś jeszcze ciepłe futerko. Nic tu nie pasowało i niczego nie pojmowała, nawet ten jakby miły, błogi  uśmiech pół koci pół ludzki jeszcze majaczył się na pyszczku zwierzęcia. Jeszcze wierzyła ,ze zwierze może żyje ale śpi i niebawem się zbudzi. Lecz daremne to były nadzieje. Dziewczynka usiadła obok kota i wstrząśnięta zbyt długo utrzymującym się żalem, dała upust swej bezdomnej rozpaczy. Rozpaczy co wyciekała z jej słabiutkiego jeszcze ciała, tak nie nadającego się jeszcze do przeżywania podobnej niemal wdowiej żałoby. W tym osamotnieniu, pragnęła tak jak kot odejść, odpłynąć na zawsze, do z pewnością innego i na pewno lepszego świata. Jej dusza tylko takie knuła melodie, melodie opuszczonego i bezdennie osamotnionego serca.

Gdy tak trwała w swej pustce nagle jakby zabłysło światło jakby nieziemska istota do niej przybyła wzruszona dziecka cierpieniem. Wśród zamieci za oknem szalejącej, wśród panującego w domu barłogu, nieznana piękna istota zajaśniała tuz u sufitu, jakby w obłoku skąpana, błękitna nieziemska, wyłowiona  z najbardziej wyszukanego snu.

-Nie bój się mnie, nie płacz, wkrótce i Twój los odmieni się na lepsze i to na zawsze-odparła, najbardziej aksamitnym i najbardziej upiększonym, nierealnym głosem jakie Hani ucho kiedykolwiek słyszało.

Z powodu przesycenia pięknem i taką tez nieziemską błogością. Utuliła do serca w dawnym nawyku swego kotka nieżywego, który jakby pod wpływem jej wzruszenia i poruszenia zdawało się jakby ożył na chwilę. Jednakże, tuz niebawem Hania poczuła w swym wnętrzu czułe uczucie ciepła, rozpływające się  w sercu i to ono było ostatnim uczuciem, jaki doznała, nim osunęła się na brudną podłogę i na zawsze odeszła, do innego w to wierzyła lepszego świata. Jej twarzyczka zazwyczaj wykrzywiona grymasem bólu lub przestrachu, tym razem za zawsze utkwiła się w niej natura błogości i nadprzyrodzonego szczęścia. Obietnicy stałego kroczenia w lepszej piękniejszej rzeczywistości. Czyżby anioł po nią przybył i zaprowadził do swych cudnych wiecznych komnat i tam dozwalał cieszyć się tym czego jej krótkie życie najbardziej szczędziło i nie dawało?W życiu doczesnym nie poznała miłości.Póki żyła musiała zadowolić się rojeniami o miłości. Teraz jest pewna, iż po tamtej stronie życia Miłość Istnieje na pewno.

 

Podziękowania.

Z serca całego dziękuję tym, którzy mnie zainspirowali do stworzenia tejże maleńkiej książeczki. Mam na myśli osoby nieszczęśliwe i biedne, osoby, który nie zaznały  w swym życiu miłości wcale lub prawie wcale. Niestety istnieją takie osoby, te istoty są wśród nas, spragnione choćby odrobiny życzliwości, wsparcia czy iskierki uczucia. Świat nie jest idealny i nie jest też na pewno sprawiedliwy i tak już musi pozostać.Moje osobiste ukłony kieruje w stronę rodziny Gołdów. Mimo wszystko jesteście wielcy, myślę,że czeka i Was prawdziwie, sprawiedliwe i dobre Życie. Ja żyłam zawsze mając za swoją wierną towarzyszkę Nadzieję i Wy drodzy czytelniczy także miejcie zawsze ze sobą i przy sobie Nadzieję..

Z wyrazami szacunku.

Joanna Niekrawiec

 

 

01 maja 2019   Dodaj komentarz

Basn o szympansie

Na Wyspach Brytyjskich w centralnej częsci najbardziej urodzajnej i malowniczej farmy; posród urokliwej fauny i flory w najokazalszej chacie mieszka Szympans Karol. Nigdy nie zyje on samotnie, gdyż zazwyczaj gosci u siebie wszelkiej masci stworzenia boskie. Gosciny gospodarz nie żałuje najmniejszym owadom;wpuszcza biedronki, mole, pszczoły a nawet bąki. Nie odmówi strawy ni kąta przytulnego ;ssakom, gadom, ptakom i płazom. Ryby przyjmouje na krótko, albowiem zrazu szybko je pożera, najczesciej na surowo.

Przyjmował nader czesto koguta Antoniego, lecz obrażony jego pianiem w połowie nocy i balangami na koszt gospodarza, pewnej nocy szympans zatrzasnął kogutowi drzwi przed dziobem i przestał go zupełnie zapraszać.Zatrzasnięte w gniewie piórko kura falowało w powietrzu niczym wyrzut sumienia,nie chciało sie nigdy potem uprzatnąć ani stracić.

Tymczasem skruszony szympans dopadł niebawem upokorzonego koguta Antoniego bładzącego w okolicach dworca głównego i kupił mu bilet w jedną stronę na podróz autobusem, który to zawiózł kura do samego  Amsterdamu. Od tej pory mieszkańcy Królestwa Niderlandów są budzeni donosnym kogucim pianiem w zupełnie nieprzyzwoitych porach.

karol jednakże szczerze pasjonouje się budownictwiem. Często to własnie człekokształtny dostaje ambitne zlecenia zamiast wykwalifikowanych budowlańców. Przyjmuje się Szympansa by ten wybudował i wyremontował bogaczom wymyslne apartamenty.Niestarannym murarzom jak narzucajacemu się płazińcowi Staszkowi wmawia się na odchodnym."Małpa by to lepiej zbudowała", 

Karol Szympans oprócz słusznej postury i rozbrajającego usmiechu, posiada rzadką zaletę obiecywania przysłowiowych gruszek na wierzbie i łechtania pochwałami spragnionych uznania wszelkich próżnych snobów.

-Tylko mnie zatrudniajcie, jestem najlepszy na rynku. Wybuduję wam wspaniałe wieże,jedyne na swiecie zamki i pałace-zapewniał solennie.

-Nie możemy się doczekać kiedy staniemy się prawdziwie bogaci, to znaczy najbardziej zamożni na całych wyspach -wzdychali wtedy nieskromnie pracodawcy Szympansa.

-Jestescie prawdziwymi możnowładcami a ja sie do tego przyczynię ha ha-nasmiewał sie pysznie szympans.

 Czas mija nieubłagalnie szybko lecz nigdy przenigdy nie powstał tam obiecany pałac ani zamek, nie licząc tej dużej góry z piasku i żwirku kociego wyrastającego w ogrodzie Karola.

Połechtani pochwałami próżni bogacze nigdy też nie doczekali sie szlachectwa lub innej nobilitacji.

Nabici w butelke koledzy nigdy nie rozstawali się w gniewie z Karolem,lecz płacili mu wciaż słono za wyszukane i żarliwe kawały..

Nie zrażony wcale niespełnionymi obietnicami sprytny człekokształtny zachecał innych potencjalnych pracodawców, wymyslnymi wizjami nowoczesnych metropolii do których on sam by sie walnie przyczynił.

Nie brakowało bowiem naiwnych krezusów,którzy hojnie Karola oklaskiwali za wyszukany lecz nierealny pomysł.

Niesłownosc Karola sięgała też zapowiedzianych odwiedzin, których ten nigdy nie realizował.

-Przyjeżdżam w  najbliższe swięta, juz w drodze jestem. Oczekujcie mnie-mamił swych krewnych zza buga, którzy od razu pospiesznie szykowali dla niego strawy ulubione i kurz scierali prędko z posadzek.

Czas mijał i stęskniona rodzina  na prózno wyczekiwała krewnego w umówionym i zapewnionym terminie i miejscu.. Po latach nie poważnie traktowano zapewnienia szympansa, bowiem zjawiał sie on najczesciej wtedy kiedy było najbardziej pewne że się nie zjawi. Po dzis dzień znienacka zaskakuje on  swą mać i rodzeństwo przyjazdem w zwykły dzień.

Istnieje jeszcze jedna dziedzina w której to nasz Szympan wiedzie prawdziwy prym wręcz legendarne mistrzostwo a idzie o sferę romantyczną.

W czasach mu wszak odległych bo niemal dziecinnych zapoznał się z orangutanem samica Anną. Ich przypadkowe spotkanie na przystanku gdzies daleko nad Sanem, na zawsze splecie ich niecodzienne losy. Ta dziwna miłosc nigdy nie zaprowadzi oboje do ołtarza. Tymczasem szympans za każdym razem gdy spotyka swą wybrankę i  zawsze przy swiadkach przysiega jej, iz wkrótce zostanie jego żoną.Jednakże wybranka orangutanka Anka, nie została przez los łaskawie potraktowana;wszak to uboga sierota niewiadomego pochodzenia, urody mizernej i wątpliwej, o spojrzeniu wielebnej wiedźmy i wielkim talencie do matactw i fałszu. Uwiodła Karola bajką o swym rzekomym królestwie, skarbach w złocie gdzies w Rogach ukrytych, wielkich i znamienitych przodkach  i jej wysokich naukach zdobytych w szkołych, których nazwy wymieniała za każdym razem inaczej. Mamiła Karola dozgonna wiernoscią a gdy ten powracał na swoje ranczo, wtem samica orangutana bez skrupułow nawiedzała ogród zoologiczny i po swojemu kusiła i wabiła co bardziej skoczne pawiany i goryle.

Z diabelską przebiegłoscią potrafi wymusić na Karolu częste wypłaty a to na suknie slubne stanowiące ulubiony przysmak dla moli Karola,na szkoły których potem nie umiała nawet na mapie pokażać, na czynsz w wyburzonym domu, leki dla chorej babci i dziadka, którzy w istocie zeszli ze tego swiata wieki temu.

Karol Szympans do dzis płaci wciąż regularnie; zaliczki na sale weselne, na orkiestry nadęte, na zaproszenia bez pokrycia. 

Byc może postanowicie wyruszyć na Wyspy Brytyjskie,koniecznie kierujcie się tam gdzie najbardziej basniowo słońce zachodzi  kolorami soczystych  pomarańczy. Zapewne ujrzycie przystojnego szympansa, Skorzystajcie z jego powsciągliwej goscinnosci i dajcie się porwac jego wylewnymi obietnicami bez pokrycia. Pamiętajcie aby czym prędzej potem wyjsc po angielsku.

 

01 maja 2019   Dodaj komentarz

basn o kogucie

Basń o wzruszającym kogucie Antonim i jego bliskich.

 

W czasach nam zupełnie współczesnych, wcale nie za siedmioma rzekami ani nie za siedmioma górami, lecz gdzies na wsi na Podkarpaciu działy się rzeczy niezwykłe.

W mroźny dzień w grudniu po południu ze starego jajka zdawało by się z zapomnianej wydmuszki  wykluł się uroczy kogucik..Radosć powstała ogromna, skrzyknęło się zrazu z całej parafii, wszelkie ptactwo, mniej lub bardziej barwne. Gdakały gorączkowo indory, kaczki, gęsi na temat wyklutego kura.

-Jaki on mizerny i słaby-biadoliła dzika ges, oglądając z każdej strony noworodka

-Jaki on niepodobny do nikogo z naszej grzędy-kołysała swą szyja najtęższa z kaczek.

-On jest mój, ja go wysiedziałam, to kogucik Antos-zaskrzeczała najdostojniej jak potrafiła jego mać, zacna kwoka Maria.

Do grzędy zbiegały się kolejno parami inne domowe zwierzęta, ciekawosc stawała coraz większa i sensacja na grzędach rosła.

-Co z tego dziwacznego stworzenia wyrosnie?-dziwowała się leniwa kotka, leząca jak co dzień na parapecie starej chaty.

-On chyba  wcale nie wyrosnie, wszak on dziobać nie chce ziaren żadnych-rozpaczała coraz częsciej kwoka Maria.

Tymczasem kogut rósł po swojemu oraz jadł i zachowywał się całkiem inaczej od swoich krewnych.

Miał on swój oryginalny charakter i swoje zwyczaje. Lubił dla przykładu robić wszystko na opak. Gdy inne kury kładły się spać, nasz kogucik dopiero się budził.

Nie smakowały mu ziarenka zbóż ani drobiony chleba. Kiedy inne kury skrzykiwały się przy stogu owsa, nasz kogucik zapuszczał się w sobie tylko wiadome terytoria, uwielbiał wtedy zwiedzać miejscową plantacje tytoniu. Tam tylko oddychał pełna piersią wydzielanym przez zioła  aromatem niesionym przez wiatr i tam nabierało jego upierzenie niecodziennej urody. Stroszył wtedy swe kolorowe piórka i piał najgłosniej jak potrafił.

Przyjaźń najbardziej trwałą kogut Antoni zawarł pewnego chłodnego popołudnia z otyłym królikiem, którego spotkał na grządkach z marchewkami.

-Hej niedźwiedziu  ładnie tak podjadać grządki moich krewnych?-wrzasnął kogut wracając nocą z upojnej plantacji tytoniu.

 -Cicho sza, nie jestem żaden niedźwiedź tylko królik Kamil-odparł tłusty królik, chowając swe długie uszy między grzędami.

 -Tu nie wolno się pasć, choć pokarze ci inna norę-zaproponował kogut.

-Nie chce żadnej nory, chcę dorodne marchewki lub selery. Nie mów nikomu,że mnie tu nakryłes a pokarze Ci takie ciekawe miejsce-przekonywał dziarsko królik nowemu koledze.

-Zgoda. zaprowadź mnie w te ciekawe miejsca-zapiał ochoczo kogut.

Gdy znajomi spojrzeli po sobie, oniemiały kogut pierwszy odzyskał głos.

-Ty wyglądasz całkiem jak niedźwiedź, a mówisz ,że jestes królikiem.

-W tym sęk, że mi się dobrze powodzi i mówią na mnie spasiony królik. Ty za to jestes mizerny. Jakim jestes ptakiem,kosem?-spytał Królik po chwili namysłu.

-Jestem sławnym kogutem Antonim-odrzekł urażony kur.

-Co ty nie powiesz? W takim razie mam pomysł jak mógłbys poprawić swoją tuszę. Za mną!-wrzasnął królik.

Od tej pory para nierozłącznych przyjaciół swój wolny i zajęty  czas zawsze spędzała razem a ich wyprawy stały się źle strzeżoną tajemnicą.

Każda nawet głupia gęs zdołała sprytnie wysledzić częste wędrówki dwojga przyjaciół, wykraczające poza zagrodę.

-Dokąd to się wybieracie?-pytała za każdym razem zlękniona kwoka gdy dostrzegła tajemniczo rozesmiane twarzy koguta i królika.

Niebawem zdołano przechytrzyć wędrowców gdy kroczyli żwawo w  stronę miejscowej karczmy.Widziano błyszczące radoscią oczodoły obu przyjaciół gdy usiłowali przedostać się do wnętrza gospody. Widziano walki i potyczki słowne obu przyjaciół.Namierzono królika Kamila gdy wyjadał na zapleczu nadpsuta surówkę marchwiową z masłem i smietaną. Dostrzeżono nieopodal weselnej sali koguta Antoniego gdy dziobem zachłannie pobierał procentową ciecz z pełnych kieliszków i kielichów.

 -Mam was złodzieje- krzyczała co noc kelnerka Sabina usiłując nieswieżą scierką przepędzić codziennych intruzów.

Nazbyt często poturbowani i połamani spryciarze na skutek niespodzianego upadku spowodowanego niechybnym wyrzuceniem lub wypadkiem przez okno karczmy, kustykali żałosnie w stronę pobliskiego szpitala.Tam dobroduszna pielęgniarka Anetka ze  swego szczerego całego serca, szczególnie gorliwie opatrywała stłuczonego koguta Antoniego.

Potem ci sami przyjaciele powracali do swej zagrody i pokornie spoglądali na zmartwionych ich stanem krewnych. Obawiali się zwłaszcza przebiegłej Indyczki Bożenki, która szybko poznała niecne sekretu ich obu.

Kogut Antoni by ukryć swą hańbę miał zwyczaj wskakiwania do otwartej na oscież chaty i bezszelestnie układał się w kacie pokoju, w którym pieczołowicie trudne nauki uniwersyteckie pobierała prymuska koalą Sylwia.

Kogut instynktownie wynajdywał otwartą książkę traktująca o żołnierzach niezłomnych. Tam z upodobaniem przysiadał na jej obwolutach a wtedy oczy kura stawały się nad wyraz smutne i po ludzku pokorne. Miało się niezbite wrażenie,iż wzruszony kur płacze rzewnymi łzami.

Od tej pory cała poruszona wiejska zagroda wraz z oczytanym torbaczem, przemykała oko na stałe i uporczywe wyczyny i wyskoki Koguta Antoniego i Królika Kamila.

 

 

01 maja 2019   Dodaj komentarz

basn o szalonym łosiu

Basń o szalonym łosiu.

Wcale nie tak dawno temu i wcale nie tak daleko bo na Opolszczyźnie przyszedł na swiat pewien łos.Nie był on ani brzydki ani ładny, zwykły łos, jak na zwierzę w tym gatunku lecz był zbyt chudy i zbyt długi.Nie nadano mu imienia wcale żadnego.Wołano za nim łos i wystarczyło by wiadomo było o kogo chodzi. Razu pewnego rodzina łosia wyruszyła na długi spacer z którego nigdy nie powróciła.Zatem łosiu od małego musiał przywyknąć do samotnosci wsród innych zwierząt.Obce lesne zwierzęta nie polubiły łosia bo i nie potrafiły wspólnego języka z nim znaleźć  ani wspólnych zainteresowań.Toteż łosiu krążył wokół lasu sosnowego w poszukiwaniu przygód i przyjaciół.Lecz nigdy nie dane mu było zawrzeć z nikim żadnej znajomosci. Spoglądał czasem zmartwiony zza drzewa i gapił się na inne wesołe stada i pary wilków i innych gromad.Usiłował nawet podstępem wkupić się w łaski saren,lecz rychło gorzko tego zamiaru pożałował.

-Nie chcemy takiego wielkoluda w naszym stadzie, nie pasujesz do nas-skrzeczała szefowa stada saren.

-Ale dlaczego mnie nie chcecie za swojego?-nie poddawał się łos.

-Jestes leniwy,niesympatyczny,nerwowy i dziki.Nie miałybysmy z ciebie pożytku . Poszukaj innych przyjaciól. Zapytaj wilka, niedźwiedzia, dzika albo zająca.-radziła sarna i czym prędzej zbiegła w siną dal.

-Wredna z niej małpa-syknął łosiu, szczerze urażony.

-Wszystko słyszałam. Albo spróbuj ty szczęscia u ludzi bo powszechnie wiadomo, że oni są podlejsi i bardziej bezduszni niż my-dodała sarna,odwracając się tyłem do rozmówcy.

-Skoro ludzie tacy okrutni są to czemu mam się  z nimi zapoznawać?-pytał łos.

-Kto wie być może z nimi znajdziesz więcej wspólnego niż z nami?-krzyknęła sarna wybiegając w gęsty las.

Łos nie czuł sympatii do ludzi więc czym prędzej odszukał niedźwiedzia spiącego  w zaroslach i od razu spytał o szanse na przyjaźń.

-Nie ze mną.Nic nie warte są twoje przysługi i nigdy nie dotrzymujesz słowa-rzekł ospale niedźwiedź.

Zrazu spotkał wiewiórkę i ją począł wypytywać o szanse na braterstwo.

-Oj nie łosiu, na nic mi taki ktos kto wyrywa mi orzechy i wyrzuca pod most. Ktos kto krzyczy i przezywa oj nie- dygotała gniewem wiewiórka.

Niebawem zjawił się zając, który szybko wymówił.

-Dla mnie też nie byłes dobry. Zabierałes mi marchewki i szydziłes że jestem karzeł-żalił się szarak.

W słońcu wygrzewał się dzik i tamten na widok łosia jęknął.

-Ja się z takimi nie zadaję znajdź sobie innego jelenia-ofuknął lekceważąco.

-Jelenia powiadasz lecz gdzie go szukać?-zmartwił się łos.

 

Upokorzony i osamotniony łos postanowił ostatecznie poszukać przyjaciół gdzies wsród ludzi. Pamiętał zbyt dobrze nasz łos jak wciaż rozpaczliwie poszukiwał znajomych wsród dzików, niedźwiedzi a nawet wiewiórek ale i tam nie znalazł przyjaciół, gdyż uważał się za kogos ważniejszego i mądrzejszego od wszystkich lesnych zwierząt.

Pokonany przez dokuczliwą samotnosć nareszcie postanowił schować swój zwierzęcy honor do kieszeni i od tej pory skradał się najbliżej domostw zamieszkiwanych przez ludzi. Kiedys w porze straszliwie rozszalałych tornad i trąb powietrznych wpadł na pomysł aby ukryć się w piwnicy pewnego starego domku zamieszkiwanego przez starców ale i tu zabrakło mu odwagi.Ukryty za szeroka lipą zbliżył się do przyjaznej chaty lecz szybko napotkał starszych ludzi uzbrojonych w broń mysliwską. Zrazu ogarnął łosia strach pierwotny. Gdy następnego dnia zobaczył on obok polany kilku grzybiarzy, tamci podniesli tylko paniczny krzyk i wrzaskiem przepędzili intruza.

 Aż pewnej długiej nocy gdy księżyc swą srebrzysta pełnią zaglądał do izb mieszkańców wsi pod Opolem. Pewna wzorowa domowa gospodyni krzyknęła do starego męża mysliwego, znudzonego leżeniem na kanapie.

-Idź ty stary dziadzie upoluj w końcu cos na mięso. Nie mamy nic do jedzenia. Potrzebuję mnóstwo mięsa najlepiej z dzika albo jelenia-głos żony mysliwego niósł się echem,otwartym oknem do lasu.

 Gospodarz niemrawo porzucił rozpadającą się kanapę, mrucząc własne klątwy pod nosem i  wyruszył niechybnie do lasu uzbrojony w wysłużoną mysliwską broń.

Jeden rzut oka gospodarza na pogrążony we snie las wystarczył by stary pożałował swej wyprawy. Wygramolił się na ambonę, szpetnie przy tym klnąc bo jego otyły brzuch odmawiał współpracy przy wspinaczce na sam wierzchołek.

Długo rozglądał się sennie na las spowitym w mroku, na skoczne wiewiórki i dzięcioła przytwierdzonego do kory.

-Po kiego jej słucham?-wypluł mysliwy na lesno runo.

Tymczasem tuż obok drzew sosnowych zdawało się,że ktos żywy się przechadza. Stary wytężył słuch i wystrzelił na oslep swój niepewny cel. Stanął jak wryty,zawstydzony swej reakcji. Cos jakby się osunęło i opadło na liscie,jęcząc niemal po ludzku.

 Stary mysliwy zszedł z wysiłkiem z ambony i walcząc z upadkiem wkroczył do zastrzelonego.

Zastał zwierzę jeleniowate,leżące i poruszające lękliwie kończynami, z których to jedno kopyto przeszyła kula z broni.

-O ludziska co za chude i brzydkie zwierzę.Z tego kopyta nie nakarmię gospodyni. Co robić?-sięgnął za zdrowe kopyto zwierzęcia i począł rannego wlec przez las w stronę swej chaty by spytać swą żonę o radę.

 Gdy zasępiony,ciężko dysząc dowlókł łosia półżywego za prób swego domu, napotkał groźne spojrzenie gospodyni.

-Cos ty stary głupcze za szkielet mi przyprowadził,a kysz a kysz mi  z tym-gospodyni rozkładała swe pulchne ręce.

-Chciałas to masz.To będzie Tomasz. Łos Tomasz- zasmiał się stary odsłaniając swą niedopasowaną szczękę.

-Przecież to chude i stare a z tego w życiu mięsa nie będzie-rzekła gospodyni.

-Na mięsa się nie nadaje. Opiekuj się rannym a potem się zobaczy-rzekł pojednawczo stary, wprowadzając ranne zwierzę do izby.

Od tej pory ranny łos Tomasz zażywał opieki i troski gospodyni, zjadał ludzkie posiłki i bał sie ,że na tym wikcie przytyje i tym samym pójdzie na mięso.

 Łos przezornie jadł tyle tylko aby przetrwać i aby stale już zażywać opieki szczodrej gospodyni.

Czasami łos Tomasz podsłuchiwał przechwałek starego mysliwego na temat jego polowań i wtedy podłużna twarz łosia także rozszerzała się przekomicznie w ludzkim usmiechu.

 

01 maja 2019   Dodaj komentarz

Duchy Grunwaldu

Słowa poniższej lektury dedykuję wszystkim  duszom niezrozumiałym i tym bardzo osamotnionym.

 

Rozdział I

Jest taki dzień w roku jeden jedyny, którego zawsze tak samo z duszy całej ogromnie nie cierpię, z wiekiem być może coraz bardziej, co może wydawać się zrozumiałe.Jest to mianowicie dzień moich urodzin.Jak dziś -15 lipca, przypadają moje osiemnaste, dorosłe urodziny, szczerze nie obchodzę tego dnia, tak samo jak tej ważnej w połowie historycznej daty.Żałuję z tej okazji najbardziej straconego czasu, gdyby mi w prezencie potrącono z metryki zmarnowane lata, pewnie nadal byłbym dzieckiem, zapewne dziesięcioletnim. Choć uczciwie zaczynam dziewiętnasty rok swego życia, tak naprawdę wrażenie mam ,iż jestem na tym świecie co najmniej tysiąc lat. Wiem ze źródeł historycznych ,że 15 lipiec 1410 okazał się wiekopomnym wydarzeniem, bo po zwycięstwie król Jagiełło ogłosił 15 lipca świętem narodowym, co zmieniło się dopiero w 1794 r. Obecnie, 15 lipca każdego roku, członkowie bractw rycerskich wywodzących się z całej Europy zjeżdżają się pod Grunwaldem. Biorą tam udział prawie wszyscy członkowie mojej rodziny; śmiałkowie i maniacy historii w inscenizacji bitwy pod Grunwaldem. Moja rodzina także mieszka niedaleko historycznego Grunwaldu.Tam zamieszkiwali moi praprzodkowie, tam w końcu i nam przyszło żyć.To chyba jedyny powód chluby do świętowania.Ja jednak żałuję najbardziej tego ,że wysłano mnie na świat wbrew mojej woli. Zmierzając się z własnym bólem,usiłuję sobie wyobrazić scenę sprzed dziewięciu miesięcy 15 lipca, późne lata osiemdziesiąte. Ojciec i matka spotykają się by odbyć swój obowiązek małżeński, bez emocji, bez wzajemnej przyjemności, bez zjednoczenia. Oczami wyobraźni widzę ten niechciany spektakl, przymus, potrzebny do ciągłości i przerwania bolesnej rutyny pożycia.Niemal odczuwam ten bolesny i beznadziejny układ noga-ręka, tyłek-tyłek, wymuszona sapnięcie i odpadniecie, przy wtórze, płaczu starszego już rocznego mojego brata, którego samotność a może nocne strachy zbudziły ze snu.Żałuję, że braciszek wcześniej nie zapłakał i nie ryczał bardziej donośnie bo dzięki temu zdołałby udaremnić dzieło pospiesznej konsumpcji a  w konsekwencji mojego zaistnienia.Czy była by następna próba konsumpcji? W  to łaskawie wątpię, niewykluczone ,że rodzice pochylając się nad zapłakanym i zasmarkanym malcem, zaniechali by zbliżeń, wiedząc czym to zagraża. Oni jednak zdążyli, brata płacz był bezskuteczny.Możliwe,że braciszek rozpaczliwie płacząc, instynktownie wyczuwał,że bycie jedynakiem to najbardziej komfortowe rozwiązanie,ot mniejsze wydatki, mniejsze zmartwienia no i mniej miłości do podziału. Ja jednak uparcie, tocząc boje o zaniechanie, nie proszony przybyłem na ten świat, który o dziwo wcale mnie nie przywitał otwartymi rękoma.O ile wierzyć jeszcze czarno-białym fotografiom pstrykanym, ukradkiem w tamtym okresie, to moja postać zawsze smutna ukryta gdzieś w kącie zaledwie tkwiła. Mój widok raził oczy swym bolesnym zaistnieniem.Moja rodzina pozowała na szczęśliwców, ojciec wypinał pierś by stać się wyższy i bardziej męski.Matka lubiła wyróżniać się niebanalnym strojem, jej jasne loki zawsze opadały filuternie  zaczepnie na oko, jakby patrzała na świat z przymrożeniem oka. Brat najwięcej ściskany, utulany w ramionach sprawiał wrażenie zadowolonego, jego pulchne, pucołowate policzki nader często się uśmiechały. Ja jednak nie potrafiłem wydobyć z siebie choćby krzty radości, choćby iskry zadowoleniem ze swego istnienia. We mnie przymusowo tkwił jakiś ból istnienia, stygmat żalu mi nadany wraz z poczęciem, może bonus gratis do nieśmiertelnej duszy.Jeśli wierzyć ciotecznym opowieściom to ja spośród całej trójki rodzeństwa, najbardziej możliwie uprzykrzałem żywot rodzinie i ta prawidłowość konsekwentnie miała być niezmienna, pozostałem na zawsze tym trudnym. Powody takiego zachowania powinny być bardziej znane wykwalifikowanym psychologom, behawiorystom lecz nie były one znane mojej rodzinie, znajomym.Równo dwa lata po moim narodzeniu przyszła na świat siostra moja, która niemal natychmiast stała się największym  spełnieniem rodzicielskich powinności.To nad jej starannie wyheblowaną kołyską od zawsze pienia i zachwyty się zanosiły. Dziewczynka rosła w przekonaniu,że jest co najmniej kolejnym cudem świata, stworzonym do osiągnięcia wyżyn tej planety.Rodzice nie mieli umiaru nad wymyślaniem pochwał i wbijaniem w pychę upragniona córkę..Nawet zrobienie przez nią kupki do nocniczka urastało w ich oczach do wielkich światowych dokonań.Wspaniali rodzice popełnili jednak masę wychowawczych błędów.Najgorszym ich przewinieniem o najgorszym zasięgu i okrutnych reperkusjach to owe porównywania nas ze sobą.Z powstałej konfrontacji najlepiej wypadało tylko moje rodzeństwo. Mnie przypadła łatka "łobuza, cwaniaka, beksy,skurczybyka,dziwoląga, odmieńca, nawiedzonego, bandziora" "Z niego wyrośnie kryminalista"-powtarzał ojciec i bezsilna matka. Nieostrożne epitety wypowiedziane w szczerym żalu zrosły się ze mną jak, moja druga powłoka skórna. Z czasem podświadomie stawałem się tym trudnym, sprawiającym kłopoty.Dziś jednak tłumaczę swą nieustanna walkę z życiem i ludźmi za wcześnie spisanym mi przeznaczeniem i złą wróżbą.Dzieciństwo nie upłynęło szczęśliwie, lecz nie należało do najbardziej dramatycznych doświadczeń, jakie świat zdołałby udźwignąć.Jestem przekonany ,że udało mi się już w dzieciństwie opatentować wynalazek na nędzę, głód i wszelkie wojny i nieszczęścia na świecie. Już wtedy będąc bacznym małym obserwatorem bacznie oglądałem czarno-białe wydarzenia w telewizji tamtych czasów.Coraz bardziej zniechęcony ogromne i różnorodne cierpienia.Głód, nędza,śmierć niewinnych, zamieszki i wojna przewijały się najczęściej i najwięcej.Zrozumiałem, że rozwiązaniem problemów świata to powściągliwość, płodzenie jak najmniejszej ilości stworzeń. Ludzie winni być bardziej ostrożni, powściągliwi, znacznie bardziej zważać na dar prokreacji. Winni używać rozumu i jeśli sami zmagają się z bólem istnienia, jeśli sami cierpią nędzę i nienawiść niechaj zaprzestaną rozmnażania.Niechaj nie powielają własnego, odziedziczonego niekiedy nieświadomego błędu rodziców.Gdyby ludzi znacznie mniej przychodziło na świat, gdyby każdy ludzki byt był przemyślany i z Bogiem uzgodniony, o ile mniej byśmy wszyscy cierpieli.Ludzkość byłaby mniej liczna, zatem szacunek do życia byłby znaczny. Życie należy i trzeba czcić i bardziej szanować..Ziemia doskonale radzi sobie bez ingerencji człowieka, ona  w dziewiczym, nienaruszonym stanie jest piękniejsza i zdrowsza.Przeludnienie jest największym dramatem ludzkości. W przeludnieniu śmierć jawi się jako konieczna regulacja, nie budzi refleksji. Ludzie zadają śmierć innym, istotom ludzkim bo życie nie przedstawia dla nich żadnej wartości. Historia aż zanadto zna boleśnie takie przykłady i codziennie dochodzą nowe, przerażające dane. Mój apel brzmi-nie rozmnażajmy się bez rozumnie i nie zabijajmy się.Wrogo jestem nastawiony do tych co stosują aborcję czy eutanazję.Nie ingerujmy w to co nie nasze i nam nie wolno. Śmierć po nas z osobna każdego przyjdzie w swoim czasie, nie trzeba jej wychodzić na przeciw, ona o każdym pamięta. Każdy ma swój tu czas i sprawiedliwe miejsce w życiu Wiecznym. Mniej liczna ludzkość to tez mniejsze problemy z nędza, bezdomnością, bezrobociem, przestępstwami wszelakimi . Większa miłość przeznaczona każdemu z nas, to też mniejsza nienawiść do innych, mniej samobójców, mniej porzuconych, na śmierć skazanych, mniej chorych na umyśle. Już jako dziecko marzyłem zasypiając, iż każda z dobrze dobranych par innej płci, płodzi z miłości co najwyżej dwoje istnień . Lecz jeśli serce mają pojemne, jeśli dobroć jest ich wielka i hojność serca większa to niech mają kolejne ale zwierzątko domowe i na tym koniec rozmnażania. Są jeszcze też zwierzęta do pokochania, rzecz jasna nie róbmy im krzywdy. Tymczasem ludzie niespełna rozumu,zajęci bardzo sprawami różnorakimi, duchowni, cierpiący bezustannie nie powinni wydawać potomstwa wcale. Już jako mały niespełna sześcioletni chłopiec podobnej treści list do Mikołaja Świętego wysyłałem.Tak liczyłem  rychło na spełnienie mojej utopii, czas pokazał jak wielce się myliłem.

Rozdział II .

W szkole do której uczęszczałem nie uczyłem się wcale dobrze.Uwielbiałem sprawiać zmartwienia dorosłym, cieszyłem się gdy widziałem wyprowadzonego z równowagi dorosłego.Cieszyło mnie szczególnie coś a mianowicie to,że w oczach innych kolegów uchodziłem za wzór do naśladowania.Byłem nieulękły, silny i nie dałem się pokonać ciału pedagogicznemu.Nauka w tamtych czasach była zbyt nudna i powiewała beznadzieją.Straszono nas, iż jeśli nie będziemy się przykładać do nauki to w przyszłości zostaniemy co najwyżej kucharzami, murarzami a mi wróżono karierę grabarza.Pamiętam jak wyśmiewano się za moimi plecami, gdy tak podążałem z pełnym plecakiem wzdłuż hałaśliwego korytarza szkolnego "patrzcie idzie przyszły grabarz" Złowrogie i zaczepne słowa utkwiły mi mocno w pamięci, postanowiłem że nie dam sobą pomiatać.Pamiętam jak rzekłem im wtedy, kipiąc dziecięcą złością. 'Pewnie,że zostanę grabarzem po to by wasze zwłoki móc zakopywać jak najgłębiej"rzekłem.Po chwili dodałem z przekora "Bójcie się bo macie czego.." Zapadała wówczas grobowa cisza, wśród zgromadzonych przeszedł szmer przerażenia i od tej pory prawie  przestano mnie zaczepiać.Zyskałem wtedy coś w rodzaju szacunku, ich przerażone spojrzenia na poły mnie bawiły a na poły łechtały moją rodząca się męską próżność.Nie jestem zwolennikiem siłowego rozwiązywania konfliktu. Jednakże, czasami warto postraszyć kogoś kto chciałby nam uprzykrzać i tak czasem przykry żywot. Obrywałem w swym szkolnym żywocie także za tatusia mego. Jeśli nie dość dostatecznie został przedstawiony to należy koniecznie przypomnieć,ze ojciec mój z zawodu był nauczycielem historii w szkole podstawowej.Wobec swych uczniów przypuszczam, iż swoim zwyczajem nie był sprawiedliwy. Ojciec miał w sobie wrodzoną smykałkę do dzielenia ludzi na równych i równiejszych. Powodem uprawiania przez niego takiej niedorzecznej polityki, ukształtowało w nim życie i dobra znajomość historii.Jestem przekonany ,iż on sam w głębi duszy pielęgnował w sobie zapomnianego dziś ducha patriotyzmu. Przypominał wszem i wobec o olbrzymich i wiekopomnych zasługach swych walecznych przodków. Znał na pamięć, wszystkie zasługi swych praojców, pramatek nie jestem pewien czy są one prawdziwe czy bardziej obrosły w legendę po ojcowskiej przeróbce myślowej.Ojciec sam sobie przyznawał na monopol wiedzy o swych praprzodkach, jeśli ktoś z bystrych lub aroganckich uczniów postanowił zwątpić w prawdziwość dyktowanej na lekcjach im mądrości, wówczas surowy nauczyciel swym zwyczajem podnosił swój basowy głos i śmiałka niemal "wbijał w ziemie" za swą ignorancję i sprzeciw. -Cisza, proszę nie pouczać starego nauczyciela swego przedmiotu, wiem o czym się prawi- mawiał ojciec tonem nie znoszącym sprzeciwu.Na lekcjach zazwyczaj zalegała grobowa cisza a niekiedy przechodził tylko szept dezaprobaty,niepocieszonych dzieciaków. Szczerze nie znosiłem gdy ojciec i moja klasę przychodził nawiedzać w ramach prowadzonych przez siebie zajęć..Siadywałem wówczas w ostatniej, oślej ławce i udawałem ,że nie istnieje.Chowałem się za naszego, dyżurnego grubego ucznia, pałaszującego bez ustanku swe bułki  z kiełbasą, i dziękowałem niebiosom za to,że jego inność rzuca się bardziej  w oczy. Najbardziej czego się obawiałem to owej, negatywnej inności. Łatka 'grubego' "tępego', "durnia', "lenia", najczęściej już bywała obsadzona innymi nielubianymi gamoniami. ja także nie byłem lubiany. Nie miałem nawet wcale przyjaciół. Częściowo a może nawet całościowo winę za stan rzeczy ponosił mój ojciec, który także nie był lubiany chyba przez nikogo w szkole.Do mych uszu docierały wtedy dość często wulgarne i mało parlamentarne epitety. Nie gromadziłem wcale tych wspomnień, nie czerpałem wcale radości z uprzykrzania innym życia. Doświadczałem całej gamy współczucia, mimo wszystko obca mi była pogarda i nienawiść, tak widoczna u innych. -Patrzcie chłopaki, idzie bufon historyk-histeryk- lubił mawiać, pewien leser klasowy, wychylając się z okna sali lekcyjnej.Czułem wtedy na sobie nieprzyjazne spojrzenia młodych, widziałem jak pochylają się ku sobie i szepczą sobie własne sekrety. Kiedyś na samym początku edukacji szkolnej nawet wielce zabiegałem o ich uznanie i przyjaźń, z czasem zrozumiałem ,iż nie jest mi do szczęścia potrzebne ich pochlebstwo. Pojąłem szybko ,że wcale nie istnieje coś tak nierealnego jak przyjaźń, miłość.bezinteresowność pomiędzy młodocianymi. Ich sympatie tworzyły się przypadkiem, pod wpływem impulsu lub jako skutek uboczny uznania międzyszkolnego.Olimpijczyk był kimś dopóki nie wyparł go inny ważniak.Błazen klasowy cieszył się także chwilowym uznaniem, by zaraz potem zbierać nieprzychylne komentarze i wpaść w niesławę.Miałem własne poczucie wartości a cudze puste, bzdurne słowa pogardy zazwyczaj nie doprowadzały mnie wcale do głębokich zranień, czy pretensji do reszty świata.Ubolewam natomiast nad ludzką podłością, już u najmłodszych widziałem eskalację nieprawdopodobnej zawiści i nikczemności. W historii cenię najbardziej to,ze ona przemija i nie zawsze zostaje zapisana w swych kartach pamięci. Nie wszystko co zostało zapisane i podane do uwierzenia potomnym jest prawdą.Z wielu zapisanych prawd można dowolnie dodawać i dopisywać subiektywnymi danymi od siebie. Historia tez zna takie przypadki. jednakże ja sam nie odziedziczyłem genu zamiłowania do historii po moich przodkach, mnie natomiast fascynuje filozofia i poezja. Sam sobie pisuję samotnie wszelakie wiersze, wierszydła niekoniecznie do szuflady. Rzecz miała miejsce w klasach początkowych Szkoły Podstawowej.Przyczynkiem do tworzenia stało się moje dziecięce zauroczenie się śliczną koleżanką z klasy.Dziewczynka o imieniu Karinka wcale nie zamierzała odwzajemniać mojego infantylnego zadurzenia.Mam w pamięci jej uroczą twarzyczkę, smukłą sylwetkę i to spojrzenie pełne pogardy. Zabolała mnie wtedy jej obojętność.Jednakże ja niezrażony porażką, tego samego dnia wieczorem gdy daremnie usiłowałem zasnąć po kolejnej godzinie rozmyślań, popełniłem wtedy straszny, swój dziecięcy wiersz. "Piękna stokrotko" Napatrzeć nie mogę się Twej urodzie wiosennej. Piękny kwiecie, dumny, zachwycający niezmiennie. Twoja twarz promienieje bogactwem roślin w maju. Gdybyś uraczyła mnie uczuciem, byłbym już w raju. Po napisaniu tych kilka zdań, zasnąłem zdrowym snem.Śniły mi się majaki o niespełnionym marzeniu, o przegranej walce do mety po spełnioną miłość.Nie tryskałem ani uroda, nie byłem wcale powalająco męski. Nie budziłem wcale nijakiego zainteresowania. Najbezpieczniej pozostało mi tylko daremne wzdychanie do obiektów, którym byłem obojętny. Cierpiałem ale wciąż czekałem. Zapisany wiersz ukryłem gdzieś pomiędzy kartami książki z języka polskiego. Podręcznik do języka polskiego uważałem za bezpieczną kryjówkę.Pomyślałem,ze gdyby pani od języka polskiego zadała nam na zadanie napisanie jakiegoś wiersza o wiośnie to zawsze miałbym gotowca pod ręką.Lub tez mógłbym swoja 'poezją" uraczyć jakiegoś innego dryblasa, pozbawionego natchnień i wzniesień poetyckich. Mógłbym w ten sposób i zyskać koleżeństwo i co najistotniejsze zaimponować klasie.Mogło by też i w końcu się zdarzyć, w co wolno mi wierzyć, że  i obiekt moich uczuć, na skutek wywołanego tymi słowami wyznania mógłby w końcu odwzajemnić i mi swe szczere uczucie. Lub tez mógłbym się i tym wyznaniem wygłupić, przyczynić się do swej zguby. Mógłbym stać się obiektem żartów,pogardy a to by było chyba najgorsze do zniesienia dla malutkiego serca bijącego w piersi tak małego człowieka. Stalo się jednak to co było nieuniknione.Był poniedziałek rano, a oknami szaro, bez widoków na poprawę.Ponadto  siąpił deszcz co potęgowało uczucie melancholii. Chwyciłem za podręcznik by przypomnieć sobie wyryty na pamięć dzień wcześniej  wiersz 'Burczymucha" Marii Konopnickiej.Powtarzałem  w myślach i po cichu  śmieszne wersy czytanego wierszu, wtem poczułem na sobie wzrok grubego, aktualnego zgrywusa klasowego. Chłopiec zbliżył się do mojej ławki, podniósł ociężale z podłogi zagubiona kartkę papieru. Domyśliłem się czym jest ta zguba w momencie gdy szeroka twarz otyłego rozszerzyła się kpiąco. Obejrzał się do zgromadzonych w sali uczniów i swym ochrypłym głosem zawołał. -Patrzcie mamy poetę, kurka jakie pisze bzdety, chcecie posłuchać?-gruby zbliżył kartkę na wysokość swych zawistnych oczu, jego szeroka twarz rozwarła się do szyderstwa i w tym momencie ja poderwałem się za wystawione na widok publiczny moje nakreślone bazgroły. -Zostaw to skurczybyku, nie twoje to-dodałem rozeźlony,ogarniając wzrokiem jego zapasioną posturę. -A co chcesz zostać Mickiewiczem co?zaśmiał się tamten paskudnie a ryk tłumionej wesołości wypełnił klasę dziecinnymi szyderstwami. -A no tak, tatuś historyk to on będzie teraz Mickiewicz- zawołała śliczna Karina a jej dziecinna twarz nagle stała się nieprzyjazna i obca. -Odwalcie się ode mnie beztalencia, co wam do moich wierszy-rzekłem groźnie, zupełnie już wyprowadzony z równowagi i gotów do ucieczki. w tym samym momencie drzwi się rozchyliły a   w nich ukazała się groźna postać pani polonistki. -Cóż to za ujadania? Zachowujecie się gorzej niż dzikie zwierzęta zamknięte w  klatkach-głos kobiety był szorstki, bez cienia zrozumienia. -To nie my, tylko ten synalek historyka nam dokucza-wypalił bezwstydnie grubas. -Cisza-kobieta przerwała powstający tumult. Doniosły głos kobiety zdawał się dudnić i w drgania wprowadzać staro-dawne szyby okienne.Klasa bez zainteresowania słuchała szorstkiej paplaniny nauczycielki.Ja tymczasem w cichości ducha obmyślałem plan w jaki sposób zasadzić pułapkę na grubego.Postanowiłem,ze dam mu nauczkę, tak by raz na zawsze przestał mnie tak ostentacyjnie  ośmieszać a sam stał się przedmiotem szyderstwa. -Popamiętasz grubasie -pomyślałem. Spojrzałem w jego stronę i dostrzegłem,że jego pulchna twarz mieli jakieś jadła. Z pewnością jego nienasycenie żywieniowe, jest jego stałym nałogiem, którego jest ofiarą. Myślałem o jego znerwicowanej i sfrustrowanej rodzicielce, tak samo tęgiej jak on sam i jego jeszcze szóstce pozostałego rodzeństwa. Przypomniałem sobie jego ojca, nieustannego pijaka, który ciągle okupuje sklepy monopolowe i bełkocze do nieznajomych własne życiowe klęski.Bez wątpienia do jednej z tych klęsk należał tez jego synek, grubasek. -Krzysztof Bender na środek proszę!-głos nauczycielki zdawał się skrzypieć, podobnie jak podłoga po, której niemrawo kobieta przechadzała. -No już, o czym tam rozmyślasz? Zobaczymy co potrafisz?-zawołała przeciągle. Szedłem z duszą na ramieniu, jak skazaniec, szedłem wolno, licząc na nagły alarm dzwonka na przerwę. Daremnie. W klasie zapanowało upajające wyczekiwanie na moją klęskę. Stanąłem obok polonistki, nie patrząc się wcale na nikogo, byle tylko nie dać się sprowokować szydercom.Patrzyłem w dal.Czując zaledwie suchość w gardle zacząłem. -Maria Konopnicka, Stefek burczymucha-słyszałem swój głos. Po klasie przebiegł, złowieszczy szmer. Usiłowałem walecznie przypomnieć sobie słowa wyuczonego wiersza, lecz daremnie. w głowię miałem zupełna pustkę.Zaklinałem swój umysł w duchu, modliłem się nawet gorliwie, lecz mój duch mnie opuścił. Byłem sam, zupełnie sam, wystawiony na widok publiczny. Ogarnęła mnie rozpacz, gotów byłem nawet zaklinać się solennie,że przecież "Znam ten cholerny wiersz" przedłużająca się cisza pogrążała mnie. Nauczycielka ponowiła próbę, skinięciem swej wielkiej,jakby  krowiej głowy. -Powiem na pewno, tylko mi się coś zablokowało. Proszę o szansę-słowa niewyartykułowane wołały w mej głowie, rozsadzając moją obolała czaszkę i twarzoczaszkę. Moje ciało stało nadal nieruchome, niezdolne do współpracy. -Krzysiu, siadaj dwója- usłyszałem szorstki głos kobiety. Wtem jakby na zamówienie rozległ się donośny odgłos dzwonka alarmującego przerwę. Klasę pełną uradowanych dzieciaków ogarnął jakiś błogi spokój, mnie jedynie samego rozsadzała narastająca złość.Moje pięści zaciskały się mściwie, z trudem panowałem nad swoją ciemną strona dorastającego we mnie człowieczeństwa.Klęska bolała i zadawała mi coraz to nowe rany mojej własnej niemocy, ograniczeniu.Spakowałem swe pomoce szkolne, zapakowałem je do starego plecaka i nie oglądając się na nikogo, wybiegłem przed siebie. Powitał mnie chłód i dojmujący wiatr uderzający z zachodu. Szedłem coraz prędzej w kierunku pobliskiej szatni, cuchnącej potem młodocianych brudasów.. Ubrałem się jeszcze pośpiesznie w to co wisiało z przyzwyczajenia na haku, podświetlane goła żarówką, wystawione  na pośmiewisko jak ja sam, solidaryzując ze mną. Postanowiłem w tym momencie solennie poskarżyć się matce grubasa za błędy powstałe w niewychowaniu swego potomka, nie wiedzieć czemu złość we mnie wciąż na nowo pulsowała, gniew rozsadzał me siły, odbierał racjonalne myślenie.Pomyślałem sobie intensywnie o złośliwej koleżance,o której wspomnienia wciąż biły żywo jak me rozdygotane serce i poruszały jakąś ckliwa strunę mej duszy.Maszerowałem  prężnie w stronę nerwowo obranego przez siebie kierunku trasy. Wokół małej chatki porastał rzadki las, z ogołoconych liści wczesnolistopadowej aury. Deszcz zacinał, nadziałem kaptur na głowę, bo chłód stawał się nieznośny. Podwórko straszyło nieładem, porozrzucanymi i porzucanymi rupieciami. Widoki zniszczonych i zdewastowanych rzeczy straszyły nawet mój mało estetyczny zmysł. Skrzętnie mijając stare płachty, poruszając się slalomem dopadłem niedomykających się drzwi. -Co jest chłopcze? czego szukasz?-gruby głos zbyt otyłej kobiety  w wieku średnim, która nagle stanęła przede mną, onieśmielił mnie na krótko. -Przyszedłem poskarżyć się na pani syna, dokucza mi i się ze mnie śmieje przy całej klasie-wypaliłem szybko nim baba zdołała zamknąć mściwie drzwi nas dzielące. Z oddali dobiegły dziecięce płacze, rażące w swej intensywności. Kobieta oddaliła się do wnętrza ja zaś wszedłem tuz za nią. Wnętrze chałupy przedstawiało widok nędzy i rozpaczy. Uderzał brak fachowej ręki. Porozrzucane dookoła mało przydatne drewniane sprzęty,lichej wartości sprawiały smutny widok niezaradności rodzicielskiej, Przechadzając wzdłuż cuchnącego kapustą, ciemnego i zawilgoconego wnętrza, dostrzegłem spore warstwy kurzu na lichych starych meblach. Makatki słomiane spinały nierówne wypukłości ścian. Nisko osadzony sufit, sprawiał wrażenie, iż w każdej chwili może runąć.Stąpając po zagraconej podłodze gotów byłem upaść i zatoczyć się tam niezauważony.Smród zaduchu, powstały z zaniedbania podstaw higieny uderzał w  me nozdrza, znienacka mocno. z mroku wyłoniły się kilkuletnie sylwetki dzieci w wieku jeszcze nie szkolnym. Bez słowa przechadzały się po ciasnej izbie,ich chude twarze zdobiły tylko kolorowe smoczki, wepchnięte do ust. Usiłowałem w myślach zliczyć wszystkie obecne tam dzieci, lecz stało się to utrudnione bo jeszcze w gdzieniegdzie dostrzegłem gołe lalki niemowlęce, które upiornie na mnie patrzały jakby czymś ożywione były. Wzdrygnąłem się i pożałowałem nagle ze skierowałem się do tego przerażającego miejsca. -Bender, gdzieś jest?-usłyszałem tęgi głos matki grubego.Poszedłem bez słowa tam skąd dobiegał babski grzmot wraz z ujadającym płaczem malca. Stanąłem naprzeciw kobiecie, zauważyłem,że na ręku trzymała brzydkie na oko kilku miesięczne dziecko. -Bardzo pani współczuję, nie wiedziałem,że tak pani ciężko. doprawdy nie wiedziałem- usłyszałem swój zawstydzony głos. -Mi nie trzeba współczuć. Daję sobie radę jak opieka pomaga.Chłop jest na robotach za granicą, dzieci mi rosną szybko, do gara tez jest coś wrzucić czasem-rzekła zamaszyście. -Odważna pani,że tyle dzieci na świat wydała. U mnie jest trojka a i tak narzekają czasem rodzice ,że za dużo przy nas roboty-powiedziałem szczerze. -Wy od nauczyciela jesteście, wy to co bieda nie wiecie-powiedziała nagle zdenerwowana i utuliła kwilące się maleństwo, trzymane przy sobie. -Może i tak,ale nas wszystkich wychowano surowo, są zasady. Pani syn jednak uprzykrza mi życie i innym dzieciom w szkole -odparłem i zaraz dodałem. -Nie rozumiem po co pani tyle tych dzieci, przecież to idzie jakoś zahamować. Skoro nie daje sobie pani rady z najstarszym to po co jeszcze kolejne na świat wypuszczać-wypowiedziałem odważnie.Kobieta zbladła, jej obfite policzki nagle poruszyły się jakby do szlochu. Tłuste, rzadkie mysie włosy, rozsypane wokół karku, poruszyły się nagle, jakby raził je piorun. -Zmykaj mi stąd smarkaczu, po co mi te wywody dajesz? -głos kobiety stał się nagle groźny, uderzał z  nich gniew.Male, paciorkowe oczy wyrzucały gromy. -Przepraszam nie chciałem urazić. Tylko nie rozumiem tego, jak tak można, tak sobie biedy napuścić?-poderwałem się z miejsca. -Nie macie prawa nas osądzać.Sami lepsi nie jesteście tylko tak się wam wydaje -gromiła kobieta. -Do widzenia odparłem-wychodząc slalomem pomiędzy porzucanymi tanimi zabawkami. -Czekaj a może byście mi pieniędzy pożyczyli? oddam wam później!-głos kobiety stał się nagląco cierpki i żałosny jak u żebraczki. Wybiegłem bez słowa nie odwracając się wcale.Zawilgocone drogi i rosnące kałuże,świadczyły o obfitości deszczu. Obliczyłem,ze do własnego domu został mi do pokonania kilometr, szedłem szybko w strugach deszczu jakby zmywając z siebie obejrzane obrazy. Nie pojmowałem ludzkiej zawinionej umyślnie własnej głupocie i niemocy. Nie jest chyba tak ciężko powstrzymać się przed aktem, dającym początek takiemu życiu, odziedziczonej niedoli.Zapadła mi głęboko w pamięci mikra istotka przyklejona do matki.W tej niedawno wydanej na świat jednostce, był ciężar cierpienia,w lichych oczkach dławił jakby żal i smutek z powodu bezmyślnego podarowania je wyzutego z litości światu. Choć świeżo narodzony był to człowieczek, jednak czaiła się w nim jakaś starość, rezygnacja.Dziecko było brzydkie, wygląd miało małpi, zdawało się jakby jakimś schorzeniem było obarczone.Ponadto widok kilka tam obecnych dzieciąt kroczących bez celu po zawilgoconej izbie, drażnił i moją wrażliwość. Kobieta zamiast trudzić się zwierzęcym płodzeniem na przemian z  żebraniem o jałmużnę do obcych, bardziej winna była zająć się czymś bardziej zarobkowym, nade wszystko winna swe siły skumulować by wychować wcześniej na świat wydane pociechy. Gdy już dobiegłem do własnego domu, cieszyłem się jakbym sam dzieckiem małym był.U mnie panował w domu panował ład i spokój. Czyste, schludne lecz nie pedantycznie uporządkowane mieszkanie, sprawiało wrażenie przytulnego. Usiadłem w swoim pokoju, na tapczanie,odczuwając jakiś spokój a może była to wdzięczność, że nie przynależałem do oglądanej wcześniej rodzinki. -Krzysiek, obiad, gdzie tak długo łaziłeś?-usłyszałem utyskiwania starszego brata, wtem pojąłem,ze wszystko wraca do normy. Szedłem pocieszony za zapachem ugotowanej zupy ogórkowej i smażonych kotletów przy kuchni, były to najmilsze i najlepsze zapachy jakich jeszcze do niedawna nie doceniałem. Nazajutrz dzień deszczowy się zbudził. Słońce zasnute chmurami sprawiało wrażenie obrażonego, jakby zamiaru nie miało spoglądać na ludzka niedolę. Po szybkim zachłyśnięciu się herbatą i wgryzieniu się w kilka pajd chleba, ociągając się leniwie, wyszedłem na zaciemniony i tak samo jak ja smutny świat. Szedłem pieszo, z wolna, zwracałem uwagę tylko na szybko poruszające się samochody. Zrodziła się wtedy w mej duszy tęsknota,że kiedyś i ja będę mógł swobodnie poruszać się wymarzonym i wybranym przez siebie pojazdem.Droga choć wyboista dobiegła kresu, ujrzałem budynek szary, ponury tak samo jak złowrogo ciemne chmury, Dookoła wyrastały chude brzozy, tym razem miały w sobie coś złowieszczego.Ich konary wyzute z liści machały mi jakby chciały dodać mi przed czymś otuchy. Niebawem pchnąłem dębowe drzwi i z duszą na ramieniu, przemaszerowałem do szatni, nucąc sobie popularną piosnkę popową, aby dodać sobie otuchy.Gdy tylko zmieniałem obuwie z polnych na szkole, wtem ujrzałem sylwetkę grubego coraz to wyraźnie rysującą się. -Te Krzychu, niech Cię diabli po co łazisz do mojej chaty?-głos nielubianego kolegi wyrażał rozdzierający gniew. Nim zdołałem słowo usprawiedliwienia wymówić, wtem napotkałem czerwoną pięść, która zdawała się rozsadzać mi skronie.Upadłem i zatoczyłem się po skurzonej podłodze porysowaną brzydkim wzorem linoleum. Pstrokaty wzory co rusz zbliżały to oddalały ode mnie. -Jezu, ratunku- zawołałem z wysiłkiem, trzymając się obolałej głowy i walcząc niemo i pasywnie z kolejnymi coraz bardziej natarczywymi uderzeniami. Z oddali dobiegały  do mych obolałych uszu kakofonie różnorakich odgłosów. Zdawało się mej młodzieńczej duszy ,że odpłynąłem gdzieś daleko.tam dokąd pofrunąłem, poczułem upajający spokój, nieznany mi błogostan dosięgnął mojego jestestwa.Chciałem tam tkwić i pozostać tam na zawsze.Jednakże gdy tylko świetliste niezidentyfikowane istoty poruszały się nieznaną mi siłą miłości ku mnie, wrażenie miałem ze mój błogostan już sięga zenitu.Uśmiechałem się najszerzej wywyższony wybraństwem, ogarniały i napływały ku mnie co rusz nieznane mi nigdy uczucia spokoju. Wtem bolesne szarpnięcia odczułem,co zmąciły mój spokój. Wykluczając mnie z mej wyśnionej krainy. Poczułem zawód, rozczarowanie, tęsknotę za tym co już było niemal w zasięgu mojej duszy.na powrót upadałem tak nisko jak nisko zostałem umieszczony na szpitalnym, niewygodnym łożu.Poczułem jak do mych oczu dopływają bolesne łzy, niemocy, przerażenia. -Gdzie ja byłem?- wymówiłem do zamglonego pomieszczenia, w którym bytowały roztworzone członkowie mojej rodziny. Bezbłędnie rozpoznałem wszystkich. Tym razem ich wizyta wcale mnie nie cieszyłem. czułem się zawiedziony i oszukany.Bowiem boleśnie pragnąłem powrócić do statu gdzie chwilę temu gościłem. -Chcę tam wrócić- wymówiłem płacząc. Szpitalne poplątane kable, oplatujące mnie na wskroś tłumiły moje reakcje. Ograniczające mnie sprzęty, zadawały mi nieludzki ból a zarazem trzymały mnie przy życiu doczesnym, boleśnie dawały o sobie teraz znać.Tęsknota się we mnie zmogła, rozczarowanie fizycznie dręczyło pasmem przegranego powrotu. -Krzysiu, jak dobrze,że jesteś. Modliłam się-twarz matki, okryta łzami i starsza o dekadę, przyglądała mi się z z uwagą. -Tata zawiadomił pogotowie, ten dureń z patologicznej rodziny prawie Cię zabił- łkała matka, nie dopuszczając mnie do głosu. -Szkoda,że mnie nie zabił. Wiesz byłem gdzieś jakby  w bajce, tak cudnie tam było-wyrzekłem  poruszony szczerze. -Bredzisz Krzysiu, odpocznij biedaku. Spokojnie,zaraz muszę zadzwonić do taty- tama podtrzymująca rozpacz matki, opuściła z wolna wyłaniając czysty uzdrawiający płacz z rodzicielki. -Żyje ten nasz maluch, żyje!-wołała wybiegając przed siebie. -Krzychu, brachu, jak dobrze Cię mieć z powrotem -głos brata zdawał się do niego nie należeć, drżał jakoś usłużnie. Zamknąłem ciążące mi powieki, usiłowałem przywołać lub chociaż odtworzyć swój błogostan, lecz daremny to był trud. Czuwałem zrezygnowany, wsłuchując się nie chętnie w odgłosy swej zgromadzonej rodziny. Nie zdolny bylem do odwzajemnienia entuzjazmu, gdyż zmęczenie na powrót nie dało  mi dłużej cieszyć się zdobytą przytomnością.Popadłem w sen lekki, oddychałem wraz z aparaturą płytko choć przytomnie.

Rozdział III.

Dzień za dniem upływał niemal w tym samym takcie, te same widoki oglądałem zza ledwie zasuniętej firany, co wcale nie zdobiła za małe okienko, szpitalnej sali. Patrzyłem ze smutkiem na nieśpiesznie poruszające się naprzód obce życie. Moje chłopięce życie przykute, tkwiło na twardym łożu ciasnej salki szpitalnej.Bezczynnie leżąc, patrząc smętnie na sączące się ropnie wyhodowane tuż przy pozostałościach po źle wykonanych wenflonach.Traciłem stopniowo zainteresowanie bieżącymi sprawami, aktualne sprawy nie budziły we mnie wcale emocji. Sercem i duszą powracałem do swych wspaniałych, niepowtarzalnych, nie dających się z niczym porównać, wymykających się opisom mych prywatnych doznań. Obawiałem się komukolwiek zwierzyć z tego co tak mocno utkwiło i zapadło się moim w umyśle. Doskwierało mi grzeszne przeczucie i jakiś żal, że moje wegetowanie nadal jest kontynuowane, wbrew mym intencjom, wbrew mej woli. Zdziwiły mnie jednakże częste i nachalne odwiedziny moich znajomych ze szkoły, którzy upodobali sobie spędzać czas tuz przy mnie patrząc i obserwując mnie biernie spoczywającego. Nie chętnie nawiązywałem z nimi kontakt. Na wszelkie zapytania reagowałem zdawkowo, niezbyt uprzejmie. Nie dbałem o relacje koleżeńskie, nie były mi one bowiem do szczęścia potrzebne. Jedyne co  mnie zajmowało to pisanie potajemnych wierszy. Dedykowane były one memu życiu, które tak szybko zdołało stracić swój dawny sens. "Czemu Trwam?" Samotny, zdany na siebie w mroku trwam Tyle tylko potrafię wykonać, dla siebie sam. Cieszyć, radować beztrosko swe serce. Marzy ma dusza w rozsypce, rozterce. Pragnę się cieszyć, zabawić dziecinne. Światem upajać się, anielsko niewinnie. Biec, umykać w ramiona rwące potoki. Gdzie piękno dogląda obłoków widoki. Wiersz swój skreśliłem w podarowanym od ojca kajeciku. Początkowo przykazane miałem aby uczyć się z solidnie napisanych i nakazanych przez ojca wydarzeń historycznych, zapisanych kaligraficznie do połowy wszystkich kratkowanych kartek zeszytu. Bowiem zdaniem ojca "historia wszelka lubi się powtarzać", zatem najlepsze są lekcje, które niesie samo życie. Nie podzielam ojcowskich zamiłowań tego co było i bezpowrotnie się skończyło.Moja dusza śpiewał własne wersety i żyła własnym życiem płynącym z własnego nurtu wybijanego przez serce.Tym razem postanowiłem ukryć swój wierszyk gdzieś na okładce kajetu.Obawiałem się jednakże ,iż moja 'twórczość" wpadnie w niepowołane ręce i tym samym stanę się powodem do śmiechu maluczkich i małostkowych jednostek. Nazajutrz gdy słońce jaskrawo świeciło wysoko na niebie a jego promienie, przedostając się przez szyby okienne,mocno jarzyły moje zaspane oblicze. Skromną salę szpitalną, w której odzyskiwałem zdrowie, jasna poświata, jakoś świeżo otulała.Z zamyślenia wyrwały mnie zamaszyste kroki ojca.Jego postura zdawała się mi mniejsza, skulona dźwiganymi na plecach zmartwieniami. Bez słowa rozsiadł się na brzegu mego łózka, z przyniesionych siatek wywalał ku mnie kolorowe wiktuały i wsłuchiwał się w dobywający się lekki śpiew słowika, którego smaczny śpiew zadziwiał o tej porze roku. Odzyskując świadomość wpatrywałem się ostrożnie na postarzałą i ogorzałą twarz ojca.Trwał tam smutno w zamyśleniu a z jego poszarzałych oczu ukradkiem opadały mokre łzy.Poczułem się nieswojo, widząc ojca tak złamanego na duchu. -Tato co ci jest, wszystko gra?-usłyszałem swój ochrypły głos. -Ze mną  wszystko w najlepszym porządku. Będziesz chodził do innej szkoły, przeniosłem Cię biedaku-dodał ojciec z wysiłkiem, akcentując ostatnie słowa. -Jak to dlaczego? -wołałem zaniepokojony,przyglądając się pokaźnych rozmiarów pomarańczy, które śmiesznie turlały się po moim łożu jakby chciały mnie rozbawić. -W tej szkole co byłeś są bardzo źli ludzie, podli do szpiku- odparł ojciec na jednym oddechu, ocierając pot z czoła,zmiętą chusteczką. -No tak- dodałem od siebie. Wtem przypomniałem sobie w skrócie, tych wszystkich, którzy znałem ze szkoły i przyznać musiałem uczciwie, iż perspektywa rozstania się z nimi wszystkimi zdawała się nader kusząca. Nie dotknął mnie wcale ni brak ni tęsknota. -Super tato, a co za szkołą do, której mnie zapisałeś?-zapytałem odważnie, przezwyciężając nieśmiałość początkową. -To jest szkoła prowadzona przez ojców jezuitów, będziesz tam autobusem dojeżdżał. To dobra szkoła-zakończył ojciec przemowę. Pojąłem,że wypowiedź sporo ojca wysiłku kosztowała, lecz po chwili ojciec się jakby ożywił. -To skosztuj te pomarańcze, potrzebujesz dużo witamin-odparł ojciec ze śmiechem. Bez słowa uniosłem się do pozycji siedzącej, oprócz zawirowania w głowie nie czułem wcale bólu. Lecz moje wypoczęte ciało poczęła rozsadzać niespożyta energia. Postanowiłem radośnie biec wzdłuż i wrzesz pomieszczenia jak odkrywca, upajając się na powrót wolnością. -O wyzdrowiałeś, to cud-policzki ojca zdawały się iskrzyć wesoło.Twarz jego jakby odmłodniała o kilka dobrych lat, w przeciągu tych kilku chwil. Skacząc i dokazując, widziałem zza korytarza niemrawo kroczące pielęgniarki, które obojętnym i zmęczonym wzrokiem, ledwo odwzajemniały moje spojrzenie. -Dziwne -szepnąłem. -A co dziwne?-zapytał ojciec, pałaszując przyniesione prze siebie pomarańcze. -Lekarze, pielęgniarki tak olewali mnie, prawie tu nie zaglądali, ruszali się jak duchy-dodałem oburzony. -Tak to już jest, wszystko na świecie takie istnieje bezduszne, zapatrzone w siebie. Człowiekiem drugim zainteresują się wtedy ażeby sobie poplotkować, wyszydzić i samemu poczuć się lepszym- zakończył swój monolog, mój mądry ojciec. W duchu musiałem przyznać rację starszemu. -Jutro z rana Cię stąd zabieramy, wytrzymaj do jutra-odrzekł ojciec i po chwili dodał. -Muszę jeszcze porozmawiać z tą pożal się Boże służba medyczną, którzy to twierdzą,że cudu doznałeś, tez mi coś -zaśmiał się ojciec, niemal dławiąc się pomarańczem. Miałem palącą potrzebę aby dowiedzieć się więcej o swych kolegach o szkole z którą się rozstawałem. -No połóż się już, zaraz mają kolację tu podać, pożal się Boże papkę dla tych co nie mają zębów ani żołądków- zakpił ojciec. Ta wesołość zarażała także i mnie bo po chwili, śmialiśmy się obaj do rozpuku jak nigdy dotąd, zdrowym pokrzepiającym śmiechem.

Rozdział IV

Dzień następny zbudził się rytmicznym śpiewem słowika, dobywającym się z wolności toczącej się na zewnątrz budynku.Obudziła mnie ponadto tęsknota, za wolnością, której nie dane mi było zakosztować. Jakże dałbym wszystko aby wszystko aby cofnąć czas o te kilka zmarnowane miesiące, tu niemrawo się posuwające. Moja dziecięca siła, zazwyczaj kipiąca energią i beztroską tym razem zawisła, ugrzęzła w okowach szpitala. czułem się bardziej starcem aniżeli chłopcem, którym wciąż byłem. Mimochodem pomyślałem o swej licznej klasie, do której niedawno miałem wstęp.Bez trudu wyobraziłem sobie ich beztroskę i znajomą lecz bezpieczną rutynę. Ubodło mnie,iż nikt z nich nie raczył choćby złożyć mi wizyty, nikogo nie obchodził mój stań. Jakbym już przestał należeć do ich wspólnoty. Zdrada bolała.Przyszło mi dojrzeć do roli myśliciela w zastraszająco szybkim tempie. Nie znałem swego stanu, domyśliłem się,iż w moim mózgu na skutek uderzenia i długiej utraty przytomności, musiały nastąpić jakieś niewykluczone,że nieodwracalne zmiany.Wzdrygnąłem się, pokonany prze smutek i własną, paraliżującą, samotność, niemoc. -Nie smuć się młodzieńcze, dziś Twój wypis, tatuś Cię zabiera po obiedzie, byłeś dzielny-głos młodej pielęgniarki, zagrzmiał choć wesoło, wyczuwało się urzędniczy dystans. -Dziękuję-usłyszałem swój ochrypły głos. Perspektywa powrotu do domu, ucieszyła mnie mniej niż się spodziewałem.Przypuszczałem,iż być może czekał mnie podobny szpital, podobne wylegiwanie i czekanie na cud.Szeptem wypowiedziane słowa, granie usłużnych grzecznych, tak by nie pogorszyć mojego stanu. Niebawem dostarczono mi papkowate jedzenie, które przywodziło na myśl pożywkę dla niemowląt.Nie wystarczała mi dieta o konsystencji i smaku bezbarwnej brei.Marzyła się mojemu żołądkowi solidna porcja pożywienia. Przywrócenie apetytu, wieńczyło poprawę zdrowia, gdzieś słyszałem te zapewnienia. One tez dodały mi otuchy.Za zakosztowaniu pozbawionej walorów smakowych papki, natychmiast pogrążył mnie mocny sen.Ujrzałem, przepiękne, soczyste łąki, skąpane w mieniący się blaskiem, przedziwnymi kwiatami.Olbrzymie tulipany i  stokrotki, zdawały się wydawać uprzejme głosy. zamarłem. Tuz za nimi wtulona do olbrzymiej wierzby stała, moja ukochana babcia Emilia. Znamienne, iż przemiła staruszka już nie żyła od trzech lat. Nagle zdałem sobie, przytomny sprawę.Podeszła do mnie, uśmiechnięta, jakby niemożliwie odmłodzona i upiększona, niemożliwie. Rozpoznałem babcię po ujmującym uśmiechu i lekkim chodzie. -Nie martw się-przemówiła. Zbliżyłem się do jej niemożliwie serdecznej postury, skąpanej w kwiecistej poświacie.Sięgałem do jej ramienia. Oniemiały, upajałem się nieziemskim pięknem, którego bylem świadkiem. -Życie to ziemskie, jest po to by pokonywać przeszkody,godnie znosić swój los, czas ziemski płynie szybko. Jak się będziesz dobrze sprawował to się tu spotkamy, obiecuję-odrzekła. -Babciu zabierz mnie proszę!-wyciągnąłem swa wychudzona dłoń do swej ukochanej babci, lecz ona niejako rozproszyła się we mgle.Cudowny widok, jakby oddalał się to zanikał. w sercu i duszy poczułem bolesny zawód i rozczarowanie. -Babciu! weź mnie- krzyknąłem. Poczułem na policzku zrazu bolesną obecność własnych, niewykrzyczanych łez. Przede mną stała, jakoś mocno starsza niż zazwyczaj moja matka i z niepokojem przyglądała się mi intensywnie długo w milczenie. -Chłopcze Ty postradałeś chyba zmysły?Co się z Tobą dzieje?-Głos rodzicielki był zmęczony i szorstki. -Zastanawiam się z ojcem czy nie lepiej by było umieścić Cie w szpitalu na umysłowo chorych-wyrzekła. Słowa matki, zabolały, poniżyły i dokumentnie dotknęły moją godność. -Jak śmiesz mnie umieszczać z czubkami, nie zgadzam się!-załkałem głośno, urażony do żywego. -Czemu Ty nic nie rozumiesz? Nic mi nie jest potrzebuje spokoju, dobrego słowa i otuchy -zapłakałem. -Lekarze i pielęgniarki skarżą się na Ciebie, ponoć  z duchami rozmawiasz, to straszne. Z żywymi trzeba rozmawiać a nie z duchami-zakpiła matka, chowając urazę. -Kiedy ja widziałem babcie Emilkę we śnie, to nic takiego chyba-wypaliłem szczerze. -Niby nic, muszę z psychologiem porozmawiać-dodała, głaskając mnie po bujnej czuprynie. -Dobra pogadaj z psychologiem, ale mnie do czubków nie wyrzucaj, wolę umrzeć, błagam-zawołałem. -Dobrze, obiecuję-matka bez przekonania odrzekła, nie patrząc na mnie. -Jestem zupełnie zdrowy, jakiś gruby skurczybyk mnie pobił to jego zamknijcie w zakładzie -wypaliłem. -Dobrze już , cicho, cicho-załkała. -Zabierzcie mnie do domu, ojciec obiecał mnie zabrać, proszę -nie ustawałem. -W porządku, tak będzie najlepiej- usłyszałem ledwie szept. -Jestem zdrowy-wymówiłem wbrew sobie, na przekór innym.Stanąłem na równe nogi,wtem poczułem znajome mrowienie w okolicach czaszki i jakiś nieprzyjemny szum, poprzedzający tępy ból głowy. -Uf, niedobrze-wyrzekłem z wysiłkiem,rozczarowany swą niemocą położyłem się z powrotem na niewygodnym szpitalnym łożu. -Widzisz to nie jest takie proste jak myślisz-odparła smutny głosem, marszcząc swe czoło. -W porządku poleżę w domu ile będzie trzeba, tylko nigdzie mnie nie odsyłajcie, proszę, będę się pilnie uczył by nadrobić zaległości w szkole -błagałem. -Tak będzie, tylko mi z tymi duchami nie wyjeżdżaj bo dzieci się Ciebie boją, ze jesteś jaki nawiedzony, słyszysz-głos matki drżał. Strach także udzielił się mnie. po raz pierwszy w swym krótkim życiu żałowałem,że nie umarłem naprawdę. Moje osobiste doświadczenie, utwierdziło mnie w niezbitym przekonaniu o istnieniu znacznie prawdziwszego i piękniejszego życia od tego, które tu pędzimy, ślepi i niczego nie świadomi. Szkoda,że ludzie zwłaszcza nie młodzi nie zadają sobie pytania zwłaszcza o to co nastąpi potem?

Rozdział V .

Czas biegł niepostrzeżenie szybko i wcale nie przynosił wyczekiwanej ulgi. Po powrocie do domu, pojąłem, iż przepędziłem na szpitalnym łożu całą zimę i początek wiosny. czyżbym tak długo był nieprzytomny i zapomniany.Jak to możliwe,ze nie pamiętam wcale Świąt ani kolęd.Nie pamiętam zupełnie uroczystego powitania Nowego Roku, to wszystko nieświadomość mi odebrała.Pamiętam najbardziej strzępki rozmów z najbliższymi z rodziny i bezduszny skład medyczny. Nikogo z żywych ponadto.Jak to możliwe? Moje smutne myśli, rozpoznała, matka moja, gdyż przystanęła tuz przy mnie z parującym talerzem zupy grochowej. Tkwiła w milczeniu nade mną, niezdolna do słów, patrzyła ponuro. -Połóż ten talerz na stole, bo jeszcze mnie oparzysz-odparłem, siląc się na dowcip. -Dobrze masz zjeść wszystko. Potem zaczniesz chodzić, musisz chodzić. Jak się czujesz?-rzekła nieskładnie, jakby ważyła każde wypowiedziane słowo. -A jak mam się czuć?Nie róbcie ze mnie wariata. Pójdę do innej szkoły jak kazał ojciec i wszystko wróci do normy-odparłem spokojnie, pozbywając się napięcia. które powstało od niewypowiedzianych słów. -A w ogóle gdzie ojciec?-dodałem. -W sądzie jest. Młody bandyta z patologicznej rodzinie ma kłopoty. Jego matka prawie oszalała.Wyobraź sobie ,że znów to babsko  jest w ciąży. Ci ludzie nie mają ani serca ani rozumu-rzekła, powoli z wysiłkiem, słaniając się obok wersalki, przylegającej do mojego łoża. -W porządku już o tym zapomniałem, nie chcę o tym rozmawiać -usłyszałem swój rześki głos i zarz potem z apetytem pochłonąłem przyniesioną zupę.Spojrzałem za okno, na niebie rysowały się olbrzymie kłębiaste, deszczowe chmury. -W tym roku mamy zimna wiosnę, nic nie straciłeś dzieciaku, wylegując się w łóżku-dodała rodzicielka, jakby czytała w moich myślach. -Do szkoły pójdziesz od września,to od Ciebie zależy jak się z nauką indywidualnie przyłożysz- matka zaśmiała się po raz pierwszy od dawien dawna. -Jak to nie rozumiem?-wypaliłem. -Będziesz miał indywidualny tok, sam sobie będziesz przerabiał książki i podręczniki. Potem miał będziesz w nowej szkole egzamin, na ile go zdasz do tej klasy zostaniesz zapisany.Zrozumiałeś już?-rodzicielka wyjaśniła zmęczonym głosem,marszcząc swe przedwcześnie naznaczone wiekiem policzki. -Mamo postarzałaś się strasznie-wypaliłem znienacka. -Ostatnio los nas nie oszczędzał, no i Ty też wyrosłeś no proszę-wysoki głos matki wybrzmiał wzruszeniem. -Pielęgniarki mówiły,że Ty z duchami rozmawiasz,zamiast z nimi.No żywymi.Prawda to?-Głos kobiety znów jakby się łamał. -Nie chcę już o tym rozmawiać. Zostawcie mnie-krzyknąłem. -No wiesz gadanie z duchami to objaw jakiejś psychozy. To się normalnym ludziom nie zdarza -kobieta wyszła zamaszyście, walcząc z powstałym gniewem. Tymczasem nawykły do samotności, ponownie zostałem sam,w swej ciasnej klitce okrutnie osamotniony i niezrozumiany. Za drzwiami mojej izby toczyło się zwykle życie rodzinne. Podsłuchiwałem odgłosy pozostałych członków rodziny. Ich beztroska i codzienna radość, działała na mnie przygnębiająco.Smagało mnie dotkliwie,najbardziej wykluczenie, brak dostępu do ich codzienności, zwykłej krzątaniny.Walcząc o swoja młodzieńczą godność a może w jej imieniu wypadłem do oświeconego salonu, w którym toczyło się życie rodzinne.Czułem w skroniach znajome pulsowanie i lekki, tępy ból rozchodzący się wzdłuż kręgosłupa. Lecz szczupłe me kończyny dolne, spragnione były ruchu. Spojrzałem swej licznej rodzinie, prosto w twarz. walczyli z nieśmiałością a może już z zawstydzeniem. -Dlaczego mnie nie odwiedzacie, czemu traktujecie mnie jak trędowatego? co wam zrobiłem takiego?-usłyszałem swój drżący głos.Zaległa a raczej zawisła ciężka cisza, powietrza zdawało się jakby ołów zawierać. -A co ci chodzi?-głos zabrała moja siostra, najbardziej rozpieszczona pupilka. Sam szczerze nie przepadałem za jej towarzystwem. gdyby ode mnie zależała, ilość rodzeństwa, jej bym nie policzył do grona rodziny. -A czy ty chłopcze nie powinieneś odpoczywać, leżeć. Nie znasz zaleceń lekarza?-głos ojca na powrót posiadł dydaktyczna tonację, obcą, przydatną najbardziej do dyscyplinowania, niezdarnych uczniów w klasie. -Nie jesteśmy już  w szkole, traktujcie mnie jak swojego a  nie jak kogoś obcego.Po jaka cholerę wydaliście mnie na świat? Po to aby mnie olewać i szeptać wtedy jak się zbliżam lub oddalam-tym razem ja załkałem.Lecz nie znalazłem potrzebnego mi pocieszenia. -Krzysiu to nie tak, jesteś jeszcze jakby chory-głos mamy wyrażał litość. -Nie jestem chory, nic mi nie ma. wy mnie tak traktujecie, chcielibyście mnie zamknąć w zakładzie bo tak wygodnie dla was-spuściłem głowę, pełna bólu i by zakryć narastającą we mnie obcą złość i przeszywający mnie na wskroś gniew. -Krzysiek wracaj do łóżka, nie trać czasu na swe żale.Musisz odpocząć -głos brata był rzeczowy, lecz także brzmiał obco.Stałem jeszcze chwilę, obecny w gronie rodzinnym lecz oddzielony od niej murem wykluczenia. -Krzysiek, zaraz tu ma przyjść pani doktor na konsultacje, sprawuj się dobrze- głos matki brzmiał ostrzegawczo. -Nie bójcie się nie narobię wam wstydu.-Odwróciłem się na pięcie i oddaliłem się od hermetycznie zamkniętego grona. Do moich nozdrzy dobiegał jeszcze odór, spalonej kapusty, potrawy, która na ogól przyprawiała mnie o mdłości.Jej siarkowy opar tym razem dodatkowo mnie drażnił. Dopadłem swej odosobnionej klitki, położyłem się na swym wymiętym łożu. Natychmiast ogarnęło mnie przenikliwe znużenie, o zgrozo był środek dnia, a mi doskwierała, dotkliwa senność. W pomieszczeniu zapanował półmrok,aura zdawała się dopasowywać do mojego nastroju. Ogarnął mnie błogi nastrój. Do mych nozdrzy znów napłynął najmilszy zapach polnego lata, tenże nostalgiczny zapach znałem ze wczesnego dzieciństwa, z czasów gdy żyła jeszcze babcia Emilka.Przede mną rozpościerała się widowiskowo żywa łąka; wśród niej tańczyły na wietrze motyle, niemożliwie kolorowe, cykały świerszcze,dolatywały pasikoniki, kwiaty rozsiane po trawce jakby domagały się uwagi. Zza jasionu wyszła, szykownie przystrojona babcia, jakby ślicznie odmłodzona.Zbliżyła się do mnie. -Nie martw się Krzysiu, ja Ci będę zawsze pomagać i zawsze będę przy Tobie, nie martw się. Nigdy nie jestem sam-głos seniorki milo igrał na wietrze, jakby snuł cichą i serdeczną melodię.Ogarnęła mnie i wypełniła po brzegi me serce, czysta błogość i spokój.Gdy już ośmielony kroczyć chciałem w kierunku, wytyczonym mi przez babcie, wówczas cudowna wizja zniknęła, rozproszyła się we mglę, budząc najpierw moje czarne myśli i rozgoryczenie. -Krzyśku wstawaj!-szorstki dotyk, siostry nie wyrażał już troski a raczej nerwowy pośpiech. -Zostaw mnie w spokoju!-wydarłem się obrażony.Pod powiekami, czułem gorycz nagromadzonych łez, od niemego płaczu. -Obudź się lekarka przyjechała-dodała z odrazą. Jak za dotknięciem czarodziejskiej złej różdżki, przede mną wyłoniła się mało przyjemna kobieca postać w średnim wieku, raczej korpulentna i czerwona na twarzy. Przyobleczona w biały i poplamiony fartuch bardziej przywodziła na myśl, zwykłą prostą piekarkę. -Czarownica-wypaliłem do siostry, która zdążyła swą umalowaną twarzyczką wykonać kilka zmyślnych min, które wcale nie dodawały jej uroku. Dziewczyna wychodząc zdążyła jeszcze wystawić dyskretnie  swój czerwony jęzor. -Lepiej sobie ten jęzor w drzwiach przytrzaśnij -wypaliłem dotknięty do żywego. Nie zważając na obecność ponurej lekarki. -Co my tu mamy łobuzie. Krzysztof Bender lat 11.No no..-zachrypły, nieprzyjemny tembr wypowiedzi, roznosił się po pomieszczeniu. -Musimy Cię zbadać porządnie-dodała medyczka bez osobowo, nie racząc mnie nawet spojrzeniem. Swą olbrzymią kaczą głowę, ufryzowaną na kolor miedziany, niemal wepchnęła do swej przepastnej lekarskiej torby. Żylastymi dłońmi wyłowiła zrazu nic mi nie mówiące żelaziwa i poplątane kabelki.Rozpoznałem jeno stetoskop wśród olbrzymiej sterty, wyłożonej na stolik. -Przystąpimy do badania -powiedziała sucho. Z niechęcią poddałem się nieprzyjaznym mi wnikliwym badaniom, mierzeniom i obserwacjom.Czas dłużył się niemiłosiernie. Kobieta nie raczyła nawet nawiązać ze mną kontaktu wzrokowego.Czułem się bardziej jakbym był zepsutą rzeczą bądź jakimś wybrykiem natury, interesującym ze względu na odstępstwa od normy.Kobieta nadal bez osobowo dokonywała a to pomiarów a to niekiedy jakby czary czy gusła odprawiała.Wrażenie miałem, iż medyczka szepcze ze sobą, tylko sobie wiadome zaklęcia. Tymczasem ja spoglądałem za okno, tam bowiem dostrzegłem bardziej zajmujące me myśli. Widziałem źle zaparkowanego opla corsę, z pewnością musiał on należeć do lekarki. Do wysłużonego pojazdu w pewnym momencie zbliżyli się, trzej wyrośnięci młodociani z wyglądu drobni przestępcy. Lekarka zajęta uzupełnianiem swej długiej, pożółkłej karty, wrażenie sprawiała mocno skupionej. Świat zewnętrzny jakby nie wywierał na nią wpływu.Ja swym sokolim wzrokiem, ukradkiem zerkałem na otoczenie. Widziałem wyraźnie jak, niechlujnie odziani, młodociani przy pomocy brutalnej siły usiłowali przedostać się do środka auta. Najchudszy z nich użył, amatorskiej śruby, kilkakrotnie manewrował,dopóki drzwi nie zostały otwarte. Zamarłem.Poczułem, nawet ciarki rozlewające się po moim kręgosłupie oraz zdumienie, że w po południowa pora, po obiadowa, to znakomity czas, by okazja czyniła złodzieja. -O spryciarze-wypowiedziałem za głośno, wbrew sobie. Kobieta przerwała żmudne notowania,spojrzała przytomnie lecz oschle na mnie stojącego przy tapczanie, jakby wybita z tropu,że mnie wreszcie dostrzegła. Jej ogorzała twarz podążyła za mym wzrokiem. -O kurna co za skurwysyny, ja wam dam!-Korpulentne ciało kobiety, zawrzało, twarz poczerwieniała. Dopadła firany,potrząsnęła nimi, potem rozwarła z wprawą niedomknięte okno. Stojąc na baczność dobywała z siebie męskie, groźne groźby. Głos skrzeczał jak u zranionej czarownicy. Młodzi, niedoszli przestępcy,spłoszeni, zniknęli w okamgnieniu. -Co za czasy? Człowieka w biały dzień napadają, żyć nie dają, dokąd to zmierza ten paskudny, ludzki świat?-głos lekarki drżał. Nim zdołałem cokolwiek wymówić, patrzyłem z rozbawieniem jak ugodzona do żywego kobieta miota się bezradnie. Wreszcie chwyciła swe liczne sprzęty, które wcześniej przytaszczyła i jak burza gradowa wybiegła przed siebie.Odetchnąłem z ulgą.Nie wiedzieć czemu, aspołeczne postępowanie wyrostków, napawało mnie śmiechem.Po raz pierwszy sam ze sobą serdecznie się uśmiałem.Spojrzałem, ukryty za grubymi firanami, ponownie w kierunku podwórza. Zauważyłem kilku rozbawionych gapiów w różnym wieku będących, skupianych w zwartą grupkę i ze sobą deliberujących.Niebawem potem dało się słyszeć odgłos nadjeżdżającego policyjnego wozu.Mały opel tkwił między ludźmi ukryty, w stanie niezmienionym.Moją uwagę przykuło, dziwaczne zachowanie lekarki.Kobieta miotała się pomiędzy dociekliwymi gapiami. Wbiegała do swego pojazdu,wybiegała, dociekliwym gapiom zaciśniętą pięścią się odgrażała. potem  badała, macała  wnętrze auta z wprawą bojowego mechanika.Z z rosnącym przerażeniem przypatrywałem się nietuzinkowemu zachowaniu, doprowadzonej do szaleństwa poważanej kobiety.Liczba zainteresowanych darmowym spektaklem rosła, choć deszcz z nieba się wzmagał, choć targały konarami drzew nagłe złowrogie wiatry.Gniew natury, idealnie wpasowywał się  w podobną wściekłość badającej mnie lekarki. -Krzysku co się tak gapisz? Nie masz nic do roboty?-piskliwy  głos brata, mocno mnie zawstydził. -A co nie wolno mi. Patrz co za babsztyl z tej doktorki-dodałem. -Wiesz,że ona stwierdziła u ciebie jakąś depresję albo manię nie pamiętam dokładnie, spytaj rodziców- wyrzucił puste słowa brat z niechęcią, w jego wymowie dało się odczuć jeszcze  nutę pogardy. -Ona sama jest nienormalna, zobacz jak się zachowuje ta wariatka stara-wyrzekłem ugodzony. -W sumie racja.Wariatów widać nigdzie nie brakuje, w żadnym zawodzie i w żadnym wieku-słowa brata, przybrały oskarżycielki ton. Chłopak zmierzył mnie dokładnie wzrokiem i obdarzył  zagadkowym uśmiechem. Zamyślił się jakoś dłużej jakby chciał coś jeszcze wymówić, lecz nagle zamilczał wymownie. Bez słowy wyszedł.Jego patykowata postura i niezgrabne ruchy, zmagały tylko u mnie młodzieńczą wesołość. Usiadłem na swym wypłowiałym już tapczanie, przylegającym ściśle do przyściennej słomianki.Ogarnąłem spojrzenie wystrój ścian;dostrzegłem sporą ilość pobożnych obrazów.rozmieszczonych szeregiem, nieprzypadkowo, jakby w kolejności stopnia ich świętości.Gapiłem się na ich niewymowne, rozanielone twarze. Zazdrościłem ich tej beztroski, bezstronności i Nagrody, którą tam gdzieś  w górze odbywały.Mnie zaś samego,nie cieszyło wcale to moje młodzieńcze istnienie, gdyż nie odnajdywałem w chaosie przebywania wśród innych, najmniejszego sensu. Po co istnieje ten nasz świat i tylu ludzi jednocześnie?Czy zadają sobie trudu by znaleźć odpowiedz na pytanie-po co żyjemy? -Krzysiu, co tak rozmyślasz?-głos ojca przebijał się przez cienkie drzwi, które naraz zrazu przestały już odsłaniać mnie od ojca, którego ciekawość kazała mnie regularnie doglądać. -Co tak patrzysz w te obrazki? Myślisz,że w przyszłości będziesz taki jak oni-ojciec zaśmiał się chmurnie, pokazując swymi grubymi palcami obrazy przedstawiające sylwety świętych. -Tato, przestań ze mnie kpić i wyśmiewać mnie na każdym kroku- wyrzuciłem. -Jakbym mógł?- dodał ugodowo. W dłoni dzierżył, jak miał w zwyczaju sporo książek historycznych, swoje nieodłączne towarzystwo na dobre i złe. Przysiadł się obok mnie. Ostrożnie jakby niósł ze sobą wymarzone noworodki, powoli z czcią układał przyniesione księgi na

01 maja 2019   Dodaj komentarz
duchy  
< 1 2 3 >
Maksymilian1 | Blogi