Duchy Grunwaldu
Słowa poniższej lektury dedykuję wszystkim duszom niezrozumiałym i tym bardzo osamotnionym.
Rozdział I
Jest taki dzień w roku jeden jedyny, którego zawsze tak samo z duszy całej ogromnie nie cierpię, z wiekiem być może coraz bardziej, co może wydawać się zrozumiałe.Jest to mianowicie dzień moich urodzin.Jak dziś -15 lipca, przypadają moje osiemnaste, dorosłe urodziny, szczerze nie obchodzę tego dnia, tak samo jak tej ważnej w połowie historycznej daty.Żałuję z tej okazji najbardziej straconego czasu, gdyby mi w prezencie potrącono z metryki zmarnowane lata, pewnie nadal byłbym dzieckiem, zapewne dziesięcioletnim. Choć uczciwie zaczynam dziewiętnasty rok swego życia, tak naprawdę wrażenie mam ,iż jestem na tym świecie co najmniej tysiąc lat. Wiem ze źródeł historycznych ,że 15 lipiec 1410 okazał się wiekopomnym wydarzeniem, bo po zwycięstwie król Jagiełło ogłosił 15 lipca świętem narodowym, co zmieniło się dopiero w 1794 r. Obecnie, 15 lipca każdego roku, członkowie bractw rycerskich wywodzących się z całej Europy zjeżdżają się pod Grunwaldem. Biorą tam udział prawie wszyscy członkowie mojej rodziny; śmiałkowie i maniacy historii w inscenizacji bitwy pod Grunwaldem. Moja rodzina także mieszka niedaleko historycznego Grunwaldu.Tam zamieszkiwali moi praprzodkowie, tam w końcu i nam przyszło żyć.To chyba jedyny powód chluby do świętowania.Ja jednak żałuję najbardziej tego ,że wysłano mnie na świat wbrew mojej woli. Zmierzając się z własnym bólem,usiłuję sobie wyobrazić scenę sprzed dziewięciu miesięcy 15 lipca, późne lata osiemdziesiąte. Ojciec i matka spotykają się by odbyć swój obowiązek małżeński, bez emocji, bez wzajemnej przyjemności, bez zjednoczenia. Oczami wyobraźni widzę ten niechciany spektakl, przymus, potrzebny do ciągłości i przerwania bolesnej rutyny pożycia.Niemal odczuwam ten bolesny i beznadziejny układ noga-ręka, tyłek-tyłek, wymuszona sapnięcie i odpadniecie, przy wtórze, płaczu starszego już rocznego mojego brata, którego samotność a może nocne strachy zbudziły ze snu.Żałuję, że braciszek wcześniej nie zapłakał i nie ryczał bardziej donośnie bo dzięki temu zdołałby udaremnić dzieło pospiesznej konsumpcji a w konsekwencji mojego zaistnienia.Czy była by następna próba konsumpcji? W to łaskawie wątpię, niewykluczone ,że rodzice pochylając się nad zapłakanym i zasmarkanym malcem, zaniechali by zbliżeń, wiedząc czym to zagraża. Oni jednak zdążyli, brata płacz był bezskuteczny.Możliwe,że braciszek rozpaczliwie płacząc, instynktownie wyczuwał,że bycie jedynakiem to najbardziej komfortowe rozwiązanie,ot mniejsze wydatki, mniejsze zmartwienia no i mniej miłości do podziału. Ja jednak uparcie, tocząc boje o zaniechanie, nie proszony przybyłem na ten świat, który o dziwo wcale mnie nie przywitał otwartymi rękoma.O ile wierzyć jeszcze czarno-białym fotografiom pstrykanym, ukradkiem w tamtym okresie, to moja postać zawsze smutna ukryta gdzieś w kącie zaledwie tkwiła. Mój widok raził oczy swym bolesnym zaistnieniem.Moja rodzina pozowała na szczęśliwców, ojciec wypinał pierś by stać się wyższy i bardziej męski.Matka lubiła wyróżniać się niebanalnym strojem, jej jasne loki zawsze opadały filuternie zaczepnie na oko, jakby patrzała na świat z przymrożeniem oka. Brat najwięcej ściskany, utulany w ramionach sprawiał wrażenie zadowolonego, jego pulchne, pucołowate policzki nader często się uśmiechały. Ja jednak nie potrafiłem wydobyć z siebie choćby krzty radości, choćby iskry zadowoleniem ze swego istnienia. We mnie przymusowo tkwił jakiś ból istnienia, stygmat żalu mi nadany wraz z poczęciem, może bonus gratis do nieśmiertelnej duszy.Jeśli wierzyć ciotecznym opowieściom to ja spośród całej trójki rodzeństwa, najbardziej możliwie uprzykrzałem żywot rodzinie i ta prawidłowość konsekwentnie miała być niezmienna, pozostałem na zawsze tym trudnym. Powody takiego zachowania powinny być bardziej znane wykwalifikowanym psychologom, behawiorystom lecz nie były one znane mojej rodzinie, znajomym.Równo dwa lata po moim narodzeniu przyszła na świat siostra moja, która niemal natychmiast stała się największym spełnieniem rodzicielskich powinności.To nad jej starannie wyheblowaną kołyską od zawsze pienia i zachwyty się zanosiły. Dziewczynka rosła w przekonaniu,że jest co najmniej kolejnym cudem świata, stworzonym do osiągnięcia wyżyn tej planety.Rodzice nie mieli umiaru nad wymyślaniem pochwał i wbijaniem w pychę upragniona córkę..Nawet zrobienie przez nią kupki do nocniczka urastało w ich oczach do wielkich światowych dokonań.Wspaniali rodzice popełnili jednak masę wychowawczych błędów.Najgorszym ich przewinieniem o najgorszym zasięgu i okrutnych reperkusjach to owe porównywania nas ze sobą.Z powstałej konfrontacji najlepiej wypadało tylko moje rodzeństwo. Mnie przypadła łatka "łobuza, cwaniaka, beksy,skurczybyka,dziwoląga, odmieńca, nawiedzonego, bandziora" "Z niego wyrośnie kryminalista"-powtarzał ojciec i bezsilna matka. Nieostrożne epitety wypowiedziane w szczerym żalu zrosły się ze mną jak, moja druga powłoka skórna. Z czasem podświadomie stawałem się tym trudnym, sprawiającym kłopoty.Dziś jednak tłumaczę swą nieustanna walkę z życiem i ludźmi za wcześnie spisanym mi przeznaczeniem i złą wróżbą.Dzieciństwo nie upłynęło szczęśliwie, lecz nie należało do najbardziej dramatycznych doświadczeń, jakie świat zdołałby udźwignąć.Jestem przekonany ,że udało mi się już w dzieciństwie opatentować wynalazek na nędzę, głód i wszelkie wojny i nieszczęścia na świecie. Już wtedy będąc bacznym małym obserwatorem bacznie oglądałem czarno-białe wydarzenia w telewizji tamtych czasów.Coraz bardziej zniechęcony ogromne i różnorodne cierpienia.Głód, nędza,śmierć niewinnych, zamieszki i wojna przewijały się najczęściej i najwięcej.Zrozumiałem, że rozwiązaniem problemów świata to powściągliwość, płodzenie jak najmniejszej ilości stworzeń. Ludzie winni być bardziej ostrożni, powściągliwi, znacznie bardziej zważać na dar prokreacji. Winni używać rozumu i jeśli sami zmagają się z bólem istnienia, jeśli sami cierpią nędzę i nienawiść niechaj zaprzestaną rozmnażania.Niechaj nie powielają własnego, odziedziczonego niekiedy nieświadomego błędu rodziców.Gdyby ludzi znacznie mniej przychodziło na świat, gdyby każdy ludzki byt był przemyślany i z Bogiem uzgodniony, o ile mniej byśmy wszyscy cierpieli.Ludzkość byłaby mniej liczna, zatem szacunek do życia byłby znaczny. Życie należy i trzeba czcić i bardziej szanować..Ziemia doskonale radzi sobie bez ingerencji człowieka, ona w dziewiczym, nienaruszonym stanie jest piękniejsza i zdrowsza.Przeludnienie jest największym dramatem ludzkości. W przeludnieniu śmierć jawi się jako konieczna regulacja, nie budzi refleksji. Ludzie zadają śmierć innym, istotom ludzkim bo życie nie przedstawia dla nich żadnej wartości. Historia aż zanadto zna boleśnie takie przykłady i codziennie dochodzą nowe, przerażające dane. Mój apel brzmi-nie rozmnażajmy się bez rozumnie i nie zabijajmy się.Wrogo jestem nastawiony do tych co stosują aborcję czy eutanazję.Nie ingerujmy w to co nie nasze i nam nie wolno. Śmierć po nas z osobna każdego przyjdzie w swoim czasie, nie trzeba jej wychodzić na przeciw, ona o każdym pamięta. Każdy ma swój tu czas i sprawiedliwe miejsce w życiu Wiecznym. Mniej liczna ludzkość to tez mniejsze problemy z nędza, bezdomnością, bezrobociem, przestępstwami wszelakimi . Większa miłość przeznaczona każdemu z nas, to też mniejsza nienawiść do innych, mniej samobójców, mniej porzuconych, na śmierć skazanych, mniej chorych na umyśle. Już jako dziecko marzyłem zasypiając, iż każda z dobrze dobranych par innej płci, płodzi z miłości co najwyżej dwoje istnień . Lecz jeśli serce mają pojemne, jeśli dobroć jest ich wielka i hojność serca większa to niech mają kolejne ale zwierzątko domowe i na tym koniec rozmnażania. Są jeszcze też zwierzęta do pokochania, rzecz jasna nie róbmy im krzywdy. Tymczasem ludzie niespełna rozumu,zajęci bardzo sprawami różnorakimi, duchowni, cierpiący bezustannie nie powinni wydawać potomstwa wcale. Już jako mały niespełna sześcioletni chłopiec podobnej treści list do Mikołaja Świętego wysyłałem.Tak liczyłem rychło na spełnienie mojej utopii, czas pokazał jak wielce się myliłem.
Rozdział II .
W szkole do której uczęszczałem nie uczyłem się wcale dobrze.Uwielbiałem sprawiać zmartwienia dorosłym, cieszyłem się gdy widziałem wyprowadzonego z równowagi dorosłego.Cieszyło mnie szczególnie coś a mianowicie to,że w oczach innych kolegów uchodziłem za wzór do naśladowania.Byłem nieulękły, silny i nie dałem się pokonać ciału pedagogicznemu.Nauka w tamtych czasach była zbyt nudna i powiewała beznadzieją.Straszono nas, iż jeśli nie będziemy się przykładać do nauki to w przyszłości zostaniemy co najwyżej kucharzami, murarzami a mi wróżono karierę grabarza.Pamiętam jak wyśmiewano się za moimi plecami, gdy tak podążałem z pełnym plecakiem wzdłuż hałaśliwego korytarza szkolnego "patrzcie idzie przyszły grabarz" Złowrogie i zaczepne słowa utkwiły mi mocno w pamięci, postanowiłem że nie dam sobą pomiatać.Pamiętam jak rzekłem im wtedy, kipiąc dziecięcą złością. 'Pewnie,że zostanę grabarzem po to by wasze zwłoki móc zakopywać jak najgłębiej"rzekłem.Po chwili dodałem z przekora "Bójcie się bo macie czego.." Zapadała wówczas grobowa cisza, wśród zgromadzonych przeszedł szmer przerażenia i od tej pory prawie przestano mnie zaczepiać.Zyskałem wtedy coś w rodzaju szacunku, ich przerażone spojrzenia na poły mnie bawiły a na poły łechtały moją rodząca się męską próżność.Nie jestem zwolennikiem siłowego rozwiązywania konfliktu. Jednakże, czasami warto postraszyć kogoś kto chciałby nam uprzykrzać i tak czasem przykry żywot. Obrywałem w swym szkolnym żywocie także za tatusia mego. Jeśli nie dość dostatecznie został przedstawiony to należy koniecznie przypomnieć,ze ojciec mój z zawodu był nauczycielem historii w szkole podstawowej.Wobec swych uczniów przypuszczam, iż swoim zwyczajem nie był sprawiedliwy. Ojciec miał w sobie wrodzoną smykałkę do dzielenia ludzi na równych i równiejszych. Powodem uprawiania przez niego takiej niedorzecznej polityki, ukształtowało w nim życie i dobra znajomość historii.Jestem przekonany ,iż on sam w głębi duszy pielęgnował w sobie zapomnianego dziś ducha patriotyzmu. Przypominał wszem i wobec o olbrzymich i wiekopomnych zasługach swych walecznych przodków. Znał na pamięć, wszystkie zasługi swych praojców, pramatek nie jestem pewien czy są one prawdziwe czy bardziej obrosły w legendę po ojcowskiej przeróbce myślowej.Ojciec sam sobie przyznawał na monopol wiedzy o swych praprzodkach, jeśli ktoś z bystrych lub aroganckich uczniów postanowił zwątpić w prawdziwość dyktowanej na lekcjach im mądrości, wówczas surowy nauczyciel swym zwyczajem podnosił swój basowy głos i śmiałka niemal "wbijał w ziemie" za swą ignorancję i sprzeciw. -Cisza, proszę nie pouczać starego nauczyciela swego przedmiotu, wiem o czym się prawi- mawiał ojciec tonem nie znoszącym sprzeciwu.Na lekcjach zazwyczaj zalegała grobowa cisza a niekiedy przechodził tylko szept dezaprobaty,niepocieszonych dzieciaków. Szczerze nie znosiłem gdy ojciec i moja klasę przychodził nawiedzać w ramach prowadzonych przez siebie zajęć..Siadywałem wówczas w ostatniej, oślej ławce i udawałem ,że nie istnieje.Chowałem się za naszego, dyżurnego grubego ucznia, pałaszującego bez ustanku swe bułki z kiełbasą, i dziękowałem niebiosom za to,że jego inność rzuca się bardziej w oczy. Najbardziej czego się obawiałem to owej, negatywnej inności. Łatka 'grubego' "tępego', "durnia', "lenia", najczęściej już bywała obsadzona innymi nielubianymi gamoniami. ja także nie byłem lubiany. Nie miałem nawet wcale przyjaciół. Częściowo a może nawet całościowo winę za stan rzeczy ponosił mój ojciec, który także nie był lubiany chyba przez nikogo w szkole.Do mych uszu docierały wtedy dość często wulgarne i mało parlamentarne epitety. Nie gromadziłem wcale tych wspomnień, nie czerpałem wcale radości z uprzykrzania innym życia. Doświadczałem całej gamy współczucia, mimo wszystko obca mi była pogarda i nienawiść, tak widoczna u innych. -Patrzcie chłopaki, idzie bufon historyk-histeryk- lubił mawiać, pewien leser klasowy, wychylając się z okna sali lekcyjnej.Czułem wtedy na sobie nieprzyjazne spojrzenia młodych, widziałem jak pochylają się ku sobie i szepczą sobie własne sekrety. Kiedyś na samym początku edukacji szkolnej nawet wielce zabiegałem o ich uznanie i przyjaźń, z czasem zrozumiałem ,iż nie jest mi do szczęścia potrzebne ich pochlebstwo. Pojąłem szybko ,że wcale nie istnieje coś tak nierealnego jak przyjaźń, miłość.bezinteresowność pomiędzy młodocianymi. Ich sympatie tworzyły się przypadkiem, pod wpływem impulsu lub jako skutek uboczny uznania międzyszkolnego.Olimpijczyk był kimś dopóki nie wyparł go inny ważniak.Błazen klasowy cieszył się także chwilowym uznaniem, by zaraz potem zbierać nieprzychylne komentarze i wpaść w niesławę.Miałem własne poczucie wartości a cudze puste, bzdurne słowa pogardy zazwyczaj nie doprowadzały mnie wcale do głębokich zranień, czy pretensji do reszty świata.Ubolewam natomiast nad ludzką podłością, już u najmłodszych widziałem eskalację nieprawdopodobnej zawiści i nikczemności. W historii cenię najbardziej to,ze ona przemija i nie zawsze zostaje zapisana w swych kartach pamięci. Nie wszystko co zostało zapisane i podane do uwierzenia potomnym jest prawdą.Z wielu zapisanych prawd można dowolnie dodawać i dopisywać subiektywnymi danymi od siebie. Historia tez zna takie przypadki. jednakże ja sam nie odziedziczyłem genu zamiłowania do historii po moich przodkach, mnie natomiast fascynuje filozofia i poezja. Sam sobie pisuję samotnie wszelakie wiersze, wierszydła niekoniecznie do szuflady. Rzecz miała miejsce w klasach początkowych Szkoły Podstawowej.Przyczynkiem do tworzenia stało się moje dziecięce zauroczenie się śliczną koleżanką z klasy.Dziewczynka o imieniu Karinka wcale nie zamierzała odwzajemniać mojego infantylnego zadurzenia.Mam w pamięci jej uroczą twarzyczkę, smukłą sylwetkę i to spojrzenie pełne pogardy. Zabolała mnie wtedy jej obojętność.Jednakże ja niezrażony porażką, tego samego dnia wieczorem gdy daremnie usiłowałem zasnąć po kolejnej godzinie rozmyślań, popełniłem wtedy straszny, swój dziecięcy wiersz. "Piękna stokrotko" Napatrzeć nie mogę się Twej urodzie wiosennej. Piękny kwiecie, dumny, zachwycający niezmiennie. Twoja twarz promienieje bogactwem roślin w maju. Gdybyś uraczyła mnie uczuciem, byłbym już w raju. Po napisaniu tych kilka zdań, zasnąłem zdrowym snem.Śniły mi się majaki o niespełnionym marzeniu, o przegranej walce do mety po spełnioną miłość.Nie tryskałem ani uroda, nie byłem wcale powalająco męski. Nie budziłem wcale nijakiego zainteresowania. Najbezpieczniej pozostało mi tylko daremne wzdychanie do obiektów, którym byłem obojętny. Cierpiałem ale wciąż czekałem. Zapisany wiersz ukryłem gdzieś pomiędzy kartami książki z języka polskiego. Podręcznik do języka polskiego uważałem za bezpieczną kryjówkę.Pomyślałem,ze gdyby pani od języka polskiego zadała nam na zadanie napisanie jakiegoś wiersza o wiośnie to zawsze miałbym gotowca pod ręką.Lub tez mógłbym swoja 'poezją" uraczyć jakiegoś innego dryblasa, pozbawionego natchnień i wzniesień poetyckich. Mógłbym w ten sposób i zyskać koleżeństwo i co najistotniejsze zaimponować klasie.Mogło by też i w końcu się zdarzyć, w co wolno mi wierzyć, że i obiekt moich uczuć, na skutek wywołanego tymi słowami wyznania mógłby w końcu odwzajemnić i mi swe szczere uczucie. Lub tez mógłbym się i tym wyznaniem wygłupić, przyczynić się do swej zguby. Mógłbym stać się obiektem żartów,pogardy a to by było chyba najgorsze do zniesienia dla malutkiego serca bijącego w piersi tak małego człowieka. Stalo się jednak to co było nieuniknione.Był poniedziałek rano, a oknami szaro, bez widoków na poprawę.Ponadto siąpił deszcz co potęgowało uczucie melancholii. Chwyciłem za podręcznik by przypomnieć sobie wyryty na pamięć dzień wcześniej wiersz 'Burczymucha" Marii Konopnickiej.Powtarzałem w myślach i po cichu śmieszne wersy czytanego wierszu, wtem poczułem na sobie wzrok grubego, aktualnego zgrywusa klasowego. Chłopiec zbliżył się do mojej ławki, podniósł ociężale z podłogi zagubiona kartkę papieru. Domyśliłem się czym jest ta zguba w momencie gdy szeroka twarz otyłego rozszerzyła się kpiąco. Obejrzał się do zgromadzonych w sali uczniów i swym ochrypłym głosem zawołał. -Patrzcie mamy poetę, kurka jakie pisze bzdety, chcecie posłuchać?-gruby zbliżył kartkę na wysokość swych zawistnych oczu, jego szeroka twarz rozwarła się do szyderstwa i w tym momencie ja poderwałem się za wystawione na widok publiczny moje nakreślone bazgroły. -Zostaw to skurczybyku, nie twoje to-dodałem rozeźlony,ogarniając wzrokiem jego zapasioną posturę. -A co chcesz zostać Mickiewiczem co?zaśmiał się tamten paskudnie a ryk tłumionej wesołości wypełnił klasę dziecinnymi szyderstwami. -A no tak, tatuś historyk to on będzie teraz Mickiewicz- zawołała śliczna Karina a jej dziecinna twarz nagle stała się nieprzyjazna i obca. -Odwalcie się ode mnie beztalencia, co wam do moich wierszy-rzekłem groźnie, zupełnie już wyprowadzony z równowagi i gotów do ucieczki. w tym samym momencie drzwi się rozchyliły a w nich ukazała się groźna postać pani polonistki. -Cóż to za ujadania? Zachowujecie się gorzej niż dzikie zwierzęta zamknięte w klatkach-głos kobiety był szorstki, bez cienia zrozumienia. -To nie my, tylko ten synalek historyka nam dokucza-wypalił bezwstydnie grubas. -Cisza-kobieta przerwała powstający tumult. Doniosły głos kobiety zdawał się dudnić i w drgania wprowadzać staro-dawne szyby okienne.Klasa bez zainteresowania słuchała szorstkiej paplaniny nauczycielki.Ja tymczasem w cichości ducha obmyślałem plan w jaki sposób zasadzić pułapkę na grubego.Postanowiłem,ze dam mu nauczkę, tak by raz na zawsze przestał mnie tak ostentacyjnie ośmieszać a sam stał się przedmiotem szyderstwa. -Popamiętasz grubasie -pomyślałem. Spojrzałem w jego stronę i dostrzegłem,że jego pulchna twarz mieli jakieś jadła. Z pewnością jego nienasycenie żywieniowe, jest jego stałym nałogiem, którego jest ofiarą. Myślałem o jego znerwicowanej i sfrustrowanej rodzicielce, tak samo tęgiej jak on sam i jego jeszcze szóstce pozostałego rodzeństwa. Przypomniałem sobie jego ojca, nieustannego pijaka, który ciągle okupuje sklepy monopolowe i bełkocze do nieznajomych własne życiowe klęski.Bez wątpienia do jednej z tych klęsk należał tez jego synek, grubasek. -Krzysztof Bender na środek proszę!-głos nauczycielki zdawał się skrzypieć, podobnie jak podłoga po, której niemrawo kobieta przechadzała. -No już, o czym tam rozmyślasz? Zobaczymy co potrafisz?-zawołała przeciągle. Szedłem z duszą na ramieniu, jak skazaniec, szedłem wolno, licząc na nagły alarm dzwonka na przerwę. Daremnie. W klasie zapanowało upajające wyczekiwanie na moją klęskę. Stanąłem obok polonistki, nie patrząc się wcale na nikogo, byle tylko nie dać się sprowokować szydercom.Patrzyłem w dal.Czując zaledwie suchość w gardle zacząłem. -Maria Konopnicka, Stefek burczymucha-słyszałem swój głos. Po klasie przebiegł, złowieszczy szmer. Usiłowałem walecznie przypomnieć sobie słowa wyuczonego wiersza, lecz daremnie. w głowię miałem zupełna pustkę.Zaklinałem swój umysł w duchu, modliłem się nawet gorliwie, lecz mój duch mnie opuścił. Byłem sam, zupełnie sam, wystawiony na widok publiczny. Ogarnęła mnie rozpacz, gotów byłem nawet zaklinać się solennie,że przecież "Znam ten cholerny wiersz" przedłużająca się cisza pogrążała mnie. Nauczycielka ponowiła próbę, skinięciem swej wielkiej,jakby krowiej głowy. -Powiem na pewno, tylko mi się coś zablokowało. Proszę o szansę-słowa niewyartykułowane wołały w mej głowie, rozsadzając moją obolała czaszkę i twarzoczaszkę. Moje ciało stało nadal nieruchome, niezdolne do współpracy. -Krzysiu, siadaj dwója- usłyszałem szorstki głos kobiety. Wtem jakby na zamówienie rozległ się donośny odgłos dzwonka alarmującego przerwę. Klasę pełną uradowanych dzieciaków ogarnął jakiś błogi spokój, mnie jedynie samego rozsadzała narastająca złość.Moje pięści zaciskały się mściwie, z trudem panowałem nad swoją ciemną strona dorastającego we mnie człowieczeństwa.Klęska bolała i zadawała mi coraz to nowe rany mojej własnej niemocy, ograniczeniu.Spakowałem swe pomoce szkolne, zapakowałem je do starego plecaka i nie oglądając się na nikogo, wybiegłem przed siebie. Powitał mnie chłód i dojmujący wiatr uderzający z zachodu. Szedłem coraz prędzej w kierunku pobliskiej szatni, cuchnącej potem młodocianych brudasów.. Ubrałem się jeszcze pośpiesznie w to co wisiało z przyzwyczajenia na haku, podświetlane goła żarówką, wystawione na pośmiewisko jak ja sam, solidaryzując ze mną. Postanowiłem w tym momencie solennie poskarżyć się matce grubasa za błędy powstałe w niewychowaniu swego potomka, nie wiedzieć czemu złość we mnie wciąż na nowo pulsowała, gniew rozsadzał me siły, odbierał racjonalne myślenie.Pomyślałem sobie intensywnie o złośliwej koleżance,o której wspomnienia wciąż biły żywo jak me rozdygotane serce i poruszały jakąś ckliwa strunę mej duszy.Maszerowałem prężnie w stronę nerwowo obranego przez siebie kierunku trasy. Wokół małej chatki porastał rzadki las, z ogołoconych liści wczesnolistopadowej aury. Deszcz zacinał, nadziałem kaptur na głowę, bo chłód stawał się nieznośny. Podwórko straszyło nieładem, porozrzucanymi i porzucanymi rupieciami. Widoki zniszczonych i zdewastowanych rzeczy straszyły nawet mój mało estetyczny zmysł. Skrzętnie mijając stare płachty, poruszając się slalomem dopadłem niedomykających się drzwi. -Co jest chłopcze? czego szukasz?-gruby głos zbyt otyłej kobiety w wieku średnim, która nagle stanęła przede mną, onieśmielił mnie na krótko. -Przyszedłem poskarżyć się na pani syna, dokucza mi i się ze mnie śmieje przy całej klasie-wypaliłem szybko nim baba zdołała zamknąć mściwie drzwi nas dzielące. Z oddali dobiegły dziecięce płacze, rażące w swej intensywności. Kobieta oddaliła się do wnętrza ja zaś wszedłem tuz za nią. Wnętrze chałupy przedstawiało widok nędzy i rozpaczy. Uderzał brak fachowej ręki. Porozrzucane dookoła mało przydatne drewniane sprzęty,lichej wartości sprawiały smutny widok niezaradności rodzicielskiej, Przechadzając wzdłuż cuchnącego kapustą, ciemnego i zawilgoconego wnętrza, dostrzegłem spore warstwy kurzu na lichych starych meblach. Makatki słomiane spinały nierówne wypukłości ścian. Nisko osadzony sufit, sprawiał wrażenie, iż w każdej chwili może runąć.Stąpając po zagraconej podłodze gotów byłem upaść i zatoczyć się tam niezauważony.Smród zaduchu, powstały z zaniedbania podstaw higieny uderzał w me nozdrza, znienacka mocno. z mroku wyłoniły się kilkuletnie sylwetki dzieci w wieku jeszcze nie szkolnym. Bez słowa przechadzały się po ciasnej izbie,ich chude twarze zdobiły tylko kolorowe smoczki, wepchnięte do ust. Usiłowałem w myślach zliczyć wszystkie obecne tam dzieci, lecz stało się to utrudnione bo jeszcze w gdzieniegdzie dostrzegłem gołe lalki niemowlęce, które upiornie na mnie patrzały jakby czymś ożywione były. Wzdrygnąłem się i pożałowałem nagle ze skierowałem się do tego przerażającego miejsca. -Bender, gdzieś jest?-usłyszałem tęgi głos matki grubego.Poszedłem bez słowa tam skąd dobiegał babski grzmot wraz z ujadającym płaczem malca. Stanąłem naprzeciw kobiecie, zauważyłem,że na ręku trzymała brzydkie na oko kilku miesięczne dziecko. -Bardzo pani współczuję, nie wiedziałem,że tak pani ciężko. doprawdy nie wiedziałem- usłyszałem swój zawstydzony głos. -Mi nie trzeba współczuć. Daję sobie radę jak opieka pomaga.Chłop jest na robotach za granicą, dzieci mi rosną szybko, do gara tez jest coś wrzucić czasem-rzekła zamaszyście. -Odważna pani,że tyle dzieci na świat wydała. U mnie jest trojka a i tak narzekają czasem rodzice ,że za dużo przy nas roboty-powiedziałem szczerze. -Wy od nauczyciela jesteście, wy to co bieda nie wiecie-powiedziała nagle zdenerwowana i utuliła kwilące się maleństwo, trzymane przy sobie. -Może i tak,ale nas wszystkich wychowano surowo, są zasady. Pani syn jednak uprzykrza mi życie i innym dzieciom w szkole -odparłem i zaraz dodałem. -Nie rozumiem po co pani tyle tych dzieci, przecież to idzie jakoś zahamować. Skoro nie daje sobie pani rady z najstarszym to po co jeszcze kolejne na świat wypuszczać-wypowiedziałem odważnie.Kobieta zbladła, jej obfite policzki nagle poruszyły się jakby do szlochu. Tłuste, rzadkie mysie włosy, rozsypane wokół karku, poruszyły się nagle, jakby raził je piorun. -Zmykaj mi stąd smarkaczu, po co mi te wywody dajesz? -głos kobiety stał się nagle groźny, uderzał z nich gniew.Male, paciorkowe oczy wyrzucały gromy. -Przepraszam nie chciałem urazić. Tylko nie rozumiem tego, jak tak można, tak sobie biedy napuścić?-poderwałem się z miejsca. -Nie macie prawa nas osądzać.Sami lepsi nie jesteście tylko tak się wam wydaje -gromiła kobieta. -Do widzenia odparłem-wychodząc slalomem pomiędzy porzucanymi tanimi zabawkami. -Czekaj a może byście mi pieniędzy pożyczyli? oddam wam później!-głos kobiety stał się nagląco cierpki i żałosny jak u żebraczki. Wybiegłem bez słowa nie odwracając się wcale.Zawilgocone drogi i rosnące kałuże,świadczyły o obfitości deszczu. Obliczyłem,ze do własnego domu został mi do pokonania kilometr, szedłem szybko w strugach deszczu jakby zmywając z siebie obejrzane obrazy. Nie pojmowałem ludzkiej zawinionej umyślnie własnej głupocie i niemocy. Nie jest chyba tak ciężko powstrzymać się przed aktem, dającym początek takiemu życiu, odziedziczonej niedoli.Zapadła mi głęboko w pamięci mikra istotka przyklejona do matki.W tej niedawno wydanej na świat jednostce, był ciężar cierpienia,w lichych oczkach dławił jakby żal i smutek z powodu bezmyślnego podarowania je wyzutego z litości światu. Choć świeżo narodzony był to człowieczek, jednak czaiła się w nim jakaś starość, rezygnacja.Dziecko było brzydkie, wygląd miało małpi, zdawało się jakby jakimś schorzeniem było obarczone.Ponadto widok kilka tam obecnych dzieciąt kroczących bez celu po zawilgoconej izbie, drażnił i moją wrażliwość. Kobieta zamiast trudzić się zwierzęcym płodzeniem na przemian z żebraniem o jałmużnę do obcych, bardziej winna była zająć się czymś bardziej zarobkowym, nade wszystko winna swe siły skumulować by wychować wcześniej na świat wydane pociechy. Gdy już dobiegłem do własnego domu, cieszyłem się jakbym sam dzieckiem małym był.U mnie panował w domu panował ład i spokój. Czyste, schludne lecz nie pedantycznie uporządkowane mieszkanie, sprawiało wrażenie przytulnego. Usiadłem w swoim pokoju, na tapczanie,odczuwając jakiś spokój a może była to wdzięczność, że nie przynależałem do oglądanej wcześniej rodzinki. -Krzysiek, obiad, gdzie tak długo łaziłeś?-usłyszałem utyskiwania starszego brata, wtem pojąłem,ze wszystko wraca do normy. Szedłem pocieszony za zapachem ugotowanej zupy ogórkowej i smażonych kotletów przy kuchni, były to najmilsze i najlepsze zapachy jakich jeszcze do niedawna nie doceniałem. Nazajutrz dzień deszczowy się zbudził. Słońce zasnute chmurami sprawiało wrażenie obrażonego, jakby zamiaru nie miało spoglądać na ludzka niedolę. Po szybkim zachłyśnięciu się herbatą i wgryzieniu się w kilka pajd chleba, ociągając się leniwie, wyszedłem na zaciemniony i tak samo jak ja smutny świat. Szedłem pieszo, z wolna, zwracałem uwagę tylko na szybko poruszające się samochody. Zrodziła się wtedy w mej duszy tęsknota,że kiedyś i ja będę mógł swobodnie poruszać się wymarzonym i wybranym przez siebie pojazdem.Droga choć wyboista dobiegła kresu, ujrzałem budynek szary, ponury tak samo jak złowrogo ciemne chmury, Dookoła wyrastały chude brzozy, tym razem miały w sobie coś złowieszczego.Ich konary wyzute z liści machały mi jakby chciały dodać mi przed czymś otuchy. Niebawem pchnąłem dębowe drzwi i z duszą na ramieniu, przemaszerowałem do szatni, nucąc sobie popularną piosnkę popową, aby dodać sobie otuchy.Gdy tylko zmieniałem obuwie z polnych na szkole, wtem ujrzałem sylwetkę grubego coraz to wyraźnie rysującą się. -Te Krzychu, niech Cię diabli po co łazisz do mojej chaty?-głos nielubianego kolegi wyrażał rozdzierający gniew. Nim zdołałem słowo usprawiedliwienia wymówić, wtem napotkałem czerwoną pięść, która zdawała się rozsadzać mi skronie.Upadłem i zatoczyłem się po skurzonej podłodze porysowaną brzydkim wzorem linoleum. Pstrokaty wzory co rusz zbliżały to oddalały ode mnie. -Jezu, ratunku- zawołałem z wysiłkiem, trzymając się obolałej głowy i walcząc niemo i pasywnie z kolejnymi coraz bardziej natarczywymi uderzeniami. Z oddali dobiegały do mych obolałych uszu kakofonie różnorakich odgłosów. Zdawało się mej młodzieńczej duszy ,że odpłynąłem gdzieś daleko.tam dokąd pofrunąłem, poczułem upajający spokój, nieznany mi błogostan dosięgnął mojego jestestwa.Chciałem tam tkwić i pozostać tam na zawsze.Jednakże gdy tylko świetliste niezidentyfikowane istoty poruszały się nieznaną mi siłą miłości ku mnie, wrażenie miałem ze mój błogostan już sięga zenitu.Uśmiechałem się najszerzej wywyższony wybraństwem, ogarniały i napływały ku mnie co rusz nieznane mi nigdy uczucia spokoju. Wtem bolesne szarpnięcia odczułem,co zmąciły mój spokój. Wykluczając mnie z mej wyśnionej krainy. Poczułem zawód, rozczarowanie, tęsknotę za tym co już było niemal w zasięgu mojej duszy.na powrót upadałem tak nisko jak nisko zostałem umieszczony na szpitalnym, niewygodnym łożu.Poczułem jak do mych oczu dopływają bolesne łzy, niemocy, przerażenia. -Gdzie ja byłem?- wymówiłem do zamglonego pomieszczenia, w którym bytowały roztworzone członkowie mojej rodziny. Bezbłędnie rozpoznałem wszystkich. Tym razem ich wizyta wcale mnie nie cieszyłem. czułem się zawiedziony i oszukany.Bowiem boleśnie pragnąłem powrócić do statu gdzie chwilę temu gościłem. -Chcę tam wrócić- wymówiłem płacząc. Szpitalne poplątane kable, oplatujące mnie na wskroś tłumiły moje reakcje. Ograniczające mnie sprzęty, zadawały mi nieludzki ból a zarazem trzymały mnie przy życiu doczesnym, boleśnie dawały o sobie teraz znać.Tęsknota się we mnie zmogła, rozczarowanie fizycznie dręczyło pasmem przegranego powrotu. -Krzysiu, jak dobrze,że jesteś. Modliłam się-twarz matki, okryta łzami i starsza o dekadę, przyglądała mi się z z uwagą. -Tata zawiadomił pogotowie, ten dureń z patologicznej rodziny prawie Cię zabił- łkała matka, nie dopuszczając mnie do głosu. -Szkoda,że mnie nie zabił. Wiesz byłem gdzieś jakby w bajce, tak cudnie tam było-wyrzekłem poruszony szczerze. -Bredzisz Krzysiu, odpocznij biedaku. Spokojnie,zaraz muszę zadzwonić do taty- tama podtrzymująca rozpacz matki, opuściła z wolna wyłaniając czysty uzdrawiający płacz z rodzicielki. -Żyje ten nasz maluch, żyje!-wołała wybiegając przed siebie. -Krzychu, brachu, jak dobrze Cię mieć z powrotem -głos brata zdawał się do niego nie należeć, drżał jakoś usłużnie. Zamknąłem ciążące mi powieki, usiłowałem przywołać lub chociaż odtworzyć swój błogostan, lecz daremny to był trud. Czuwałem zrezygnowany, wsłuchując się nie chętnie w odgłosy swej zgromadzonej rodziny. Nie zdolny bylem do odwzajemnienia entuzjazmu, gdyż zmęczenie na powrót nie dało mi dłużej cieszyć się zdobytą przytomnością.Popadłem w sen lekki, oddychałem wraz z aparaturą płytko choć przytomnie.
Rozdział III.
Dzień za dniem upływał niemal w tym samym takcie, te same widoki oglądałem zza ledwie zasuniętej firany, co wcale nie zdobiła za małe okienko, szpitalnej sali. Patrzyłem ze smutkiem na nieśpiesznie poruszające się naprzód obce życie. Moje chłopięce życie przykute, tkwiło na twardym łożu ciasnej salki szpitalnej.Bezczynnie leżąc, patrząc smętnie na sączące się ropnie wyhodowane tuż przy pozostałościach po źle wykonanych wenflonach.Traciłem stopniowo zainteresowanie bieżącymi sprawami, aktualne sprawy nie budziły we mnie wcale emocji. Sercem i duszą powracałem do swych wspaniałych, niepowtarzalnych, nie dających się z niczym porównać, wymykających się opisom mych prywatnych doznań. Obawiałem się komukolwiek zwierzyć z tego co tak mocno utkwiło i zapadło się moim w umyśle. Doskwierało mi grzeszne przeczucie i jakiś żal, że moje wegetowanie nadal jest kontynuowane, wbrew mym intencjom, wbrew mej woli. Zdziwiły mnie jednakże częste i nachalne odwiedziny moich znajomych ze szkoły, którzy upodobali sobie spędzać czas tuz przy mnie patrząc i obserwując mnie biernie spoczywającego. Nie chętnie nawiązywałem z nimi kontakt. Na wszelkie zapytania reagowałem zdawkowo, niezbyt uprzejmie. Nie dbałem o relacje koleżeńskie, nie były mi one bowiem do szczęścia potrzebne. Jedyne co mnie zajmowało to pisanie potajemnych wierszy. Dedykowane były one memu życiu, które tak szybko zdołało stracić swój dawny sens. "Czemu Trwam?" Samotny, zdany na siebie w mroku trwam Tyle tylko potrafię wykonać, dla siebie sam. Cieszyć, radować beztrosko swe serce. Marzy ma dusza w rozsypce, rozterce. Pragnę się cieszyć, zabawić dziecinne. Światem upajać się, anielsko niewinnie. Biec, umykać w ramiona rwące potoki. Gdzie piękno dogląda obłoków widoki. Wiersz swój skreśliłem w podarowanym od ojca kajeciku. Początkowo przykazane miałem aby uczyć się z solidnie napisanych i nakazanych przez ojca wydarzeń historycznych, zapisanych kaligraficznie do połowy wszystkich kratkowanych kartek zeszytu. Bowiem zdaniem ojca "historia wszelka lubi się powtarzać", zatem najlepsze są lekcje, które niesie samo życie. Nie podzielam ojcowskich zamiłowań tego co było i bezpowrotnie się skończyło.Moja dusza śpiewał własne wersety i żyła własnym życiem płynącym z własnego nurtu wybijanego przez serce.Tym razem postanowiłem ukryć swój wierszyk gdzieś na okładce kajetu.Obawiałem się jednakże ,iż moja 'twórczość" wpadnie w niepowołane ręce i tym samym stanę się powodem do śmiechu maluczkich i małostkowych jednostek. Nazajutrz gdy słońce jaskrawo świeciło wysoko na niebie a jego promienie, przedostając się przez szyby okienne,mocno jarzyły moje zaspane oblicze. Skromną salę szpitalną, w której odzyskiwałem zdrowie, jasna poświata, jakoś świeżo otulała.Z zamyślenia wyrwały mnie zamaszyste kroki ojca.Jego postura zdawała się mi mniejsza, skulona dźwiganymi na plecach zmartwieniami. Bez słowa rozsiadł się na brzegu mego łózka, z przyniesionych siatek wywalał ku mnie kolorowe wiktuały i wsłuchiwał się w dobywający się lekki śpiew słowika, którego smaczny śpiew zadziwiał o tej porze roku. Odzyskując świadomość wpatrywałem się ostrożnie na postarzałą i ogorzałą twarz ojca.Trwał tam smutno w zamyśleniu a z jego poszarzałych oczu ukradkiem opadały mokre łzy.Poczułem się nieswojo, widząc ojca tak złamanego na duchu. -Tato co ci jest, wszystko gra?-usłyszałem swój ochrypły głos. -Ze mną wszystko w najlepszym porządku. Będziesz chodził do innej szkoły, przeniosłem Cię biedaku-dodał ojciec z wysiłkiem, akcentując ostatnie słowa. -Jak to dlaczego? -wołałem zaniepokojony,przyglądając się pokaźnych rozmiarów pomarańczy, które śmiesznie turlały się po moim łożu jakby chciały mnie rozbawić. -W tej szkole co byłeś są bardzo źli ludzie, podli do szpiku- odparł ojciec na jednym oddechu, ocierając pot z czoła,zmiętą chusteczką. -No tak- dodałem od siebie. Wtem przypomniałem sobie w skrócie, tych wszystkich, którzy znałem ze szkoły i przyznać musiałem uczciwie, iż perspektywa rozstania się z nimi wszystkimi zdawała się nader kusząca. Nie dotknął mnie wcale ni brak ni tęsknota. -Super tato, a co za szkołą do, której mnie zapisałeś?-zapytałem odważnie, przezwyciężając nieśmiałość początkową. -To jest szkoła prowadzona przez ojców jezuitów, będziesz tam autobusem dojeżdżał. To dobra szkoła-zakończył ojciec przemowę. Pojąłem,że wypowiedź sporo ojca wysiłku kosztowała, lecz po chwili ojciec się jakby ożywił. -To skosztuj te pomarańcze, potrzebujesz dużo witamin-odparł ojciec ze śmiechem. Bez słowa uniosłem się do pozycji siedzącej, oprócz zawirowania w głowie nie czułem wcale bólu. Lecz moje wypoczęte ciało poczęła rozsadzać niespożyta energia. Postanowiłem radośnie biec wzdłuż i wrzesz pomieszczenia jak odkrywca, upajając się na powrót wolnością. -O wyzdrowiałeś, to cud-policzki ojca zdawały się iskrzyć wesoło.Twarz jego jakby odmłodniała o kilka dobrych lat, w przeciągu tych kilku chwil. Skacząc i dokazując, widziałem zza korytarza niemrawo kroczące pielęgniarki, które obojętnym i zmęczonym wzrokiem, ledwo odwzajemniały moje spojrzenie. -Dziwne -szepnąłem. -A co dziwne?-zapytał ojciec, pałaszując przyniesione prze siebie pomarańcze. -Lekarze, pielęgniarki tak olewali mnie, prawie tu nie zaglądali, ruszali się jak duchy-dodałem oburzony. -Tak to już jest, wszystko na świecie takie istnieje bezduszne, zapatrzone w siebie. Człowiekiem drugim zainteresują się wtedy ażeby sobie poplotkować, wyszydzić i samemu poczuć się lepszym- zakończył swój monolog, mój mądry ojciec. W duchu musiałem przyznać rację starszemu. -Jutro z rana Cię stąd zabieramy, wytrzymaj do jutra-odrzekł ojciec i po chwili dodał. -Muszę jeszcze porozmawiać z tą pożal się Boże służba medyczną, którzy to twierdzą,że cudu doznałeś, tez mi coś -zaśmiał się ojciec, niemal dławiąc się pomarańczem. Miałem palącą potrzebę aby dowiedzieć się więcej o swych kolegach o szkole z którą się rozstawałem. -No połóż się już, zaraz mają kolację tu podać, pożal się Boże papkę dla tych co nie mają zębów ani żołądków- zakpił ojciec. Ta wesołość zarażała także i mnie bo po chwili, śmialiśmy się obaj do rozpuku jak nigdy dotąd, zdrowym pokrzepiającym śmiechem.
Rozdział IV
Dzień następny zbudził się rytmicznym śpiewem słowika, dobywającym się z wolności toczącej się na zewnątrz budynku.Obudziła mnie ponadto tęsknota, za wolnością, której nie dane mi było zakosztować. Jakże dałbym wszystko aby wszystko aby cofnąć czas o te kilka zmarnowane miesiące, tu niemrawo się posuwające. Moja dziecięca siła, zazwyczaj kipiąca energią i beztroską tym razem zawisła, ugrzęzła w okowach szpitala. czułem się bardziej starcem aniżeli chłopcem, którym wciąż byłem. Mimochodem pomyślałem o swej licznej klasie, do której niedawno miałem wstęp.Bez trudu wyobraziłem sobie ich beztroskę i znajomą lecz bezpieczną rutynę. Ubodło mnie,iż nikt z nich nie raczył choćby złożyć mi wizyty, nikogo nie obchodził mój stań. Jakbym już przestał należeć do ich wspólnoty. Zdrada bolała.Przyszło mi dojrzeć do roli myśliciela w zastraszająco szybkim tempie. Nie znałem swego stanu, domyśliłem się,iż w moim mózgu na skutek uderzenia i długiej utraty przytomności, musiały nastąpić jakieś niewykluczone,że nieodwracalne zmiany.Wzdrygnąłem się, pokonany prze smutek i własną, paraliżującą, samotność, niemoc. -Nie smuć się młodzieńcze, dziś Twój wypis, tatuś Cię zabiera po obiedzie, byłeś dzielny-głos młodej pielęgniarki, zagrzmiał choć wesoło, wyczuwało się urzędniczy dystans. -Dziękuję-usłyszałem swój ochrypły głos. Perspektywa powrotu do domu, ucieszyła mnie mniej niż się spodziewałem.Przypuszczałem,iż być może czekał mnie podobny szpital, podobne wylegiwanie i czekanie na cud.Szeptem wypowiedziane słowa, granie usłużnych grzecznych, tak by nie pogorszyć mojego stanu. Niebawem dostarczono mi papkowate jedzenie, które przywodziło na myśl pożywkę dla niemowląt.Nie wystarczała mi dieta o konsystencji i smaku bezbarwnej brei.Marzyła się mojemu żołądkowi solidna porcja pożywienia. Przywrócenie apetytu, wieńczyło poprawę zdrowia, gdzieś słyszałem te zapewnienia. One tez dodały mi otuchy.Za zakosztowaniu pozbawionej walorów smakowych papki, natychmiast pogrążył mnie mocny sen.Ujrzałem, przepiękne, soczyste łąki, skąpane w mieniący się blaskiem, przedziwnymi kwiatami.Olbrzymie tulipany i stokrotki, zdawały się wydawać uprzejme głosy. zamarłem. Tuz za nimi wtulona do olbrzymiej wierzby stała, moja ukochana babcia Emilia. Znamienne, iż przemiła staruszka już nie żyła od trzech lat. Nagle zdałem sobie, przytomny sprawę.Podeszła do mnie, uśmiechnięta, jakby niemożliwie odmłodzona i upiększona, niemożliwie. Rozpoznałem babcię po ujmującym uśmiechu i lekkim chodzie. -Nie martw się-przemówiła. Zbliżyłem się do jej niemożliwie serdecznej postury, skąpanej w kwiecistej poświacie.Sięgałem do jej ramienia. Oniemiały, upajałem się nieziemskim pięknem, którego bylem świadkiem. -Życie to ziemskie, jest po to by pokonywać przeszkody,godnie znosić swój los, czas ziemski płynie szybko. Jak się będziesz dobrze sprawował to się tu spotkamy, obiecuję-odrzekła. -Babciu zabierz mnie proszę!-wyciągnąłem swa wychudzona dłoń do swej ukochanej babci, lecz ona niejako rozproszyła się we mgle.Cudowny widok, jakby oddalał się to zanikał. w sercu i duszy poczułem bolesny zawód i rozczarowanie. -Babciu! weź mnie- krzyknąłem. Poczułem na policzku zrazu bolesną obecność własnych, niewykrzyczanych łez. Przede mną stała, jakoś mocno starsza niż zazwyczaj moja matka i z niepokojem przyglądała się mi intensywnie długo w milczenie. -Chłopcze Ty postradałeś chyba zmysły?Co się z Tobą dzieje?-Głos rodzicielki był zmęczony i szorstki. -Zastanawiam się z ojcem czy nie lepiej by było umieścić Cie w szpitalu na umysłowo chorych-wyrzekła. Słowa matki, zabolały, poniżyły i dokumentnie dotknęły moją godność. -Jak śmiesz mnie umieszczać z czubkami, nie zgadzam się!-załkałem głośno, urażony do żywego. -Czemu Ty nic nie rozumiesz? Nic mi nie jest potrzebuje spokoju, dobrego słowa i otuchy -zapłakałem. -Lekarze i pielęgniarki skarżą się na Ciebie, ponoć z duchami rozmawiasz, to straszne. Z żywymi trzeba rozmawiać a nie z duchami-zakpiła matka, chowając urazę. -Kiedy ja widziałem babcie Emilkę we śnie, to nic takiego chyba-wypaliłem szczerze. -Niby nic, muszę z psychologiem porozmawiać-dodała, głaskając mnie po bujnej czuprynie. -Dobra pogadaj z psychologiem, ale mnie do czubków nie wyrzucaj, wolę umrzeć, błagam-zawołałem. -Dobrze, obiecuję-matka bez przekonania odrzekła, nie patrząc na mnie. -Jestem zupełnie zdrowy, jakiś gruby skurczybyk mnie pobił to jego zamknijcie w zakładzie -wypaliłem. -Dobrze już , cicho, cicho-załkała. -Zabierzcie mnie do domu, ojciec obiecał mnie zabrać, proszę -nie ustawałem. -W porządku, tak będzie najlepiej- usłyszałem ledwie szept. -Jestem zdrowy-wymówiłem wbrew sobie, na przekór innym.Stanąłem na równe nogi,wtem poczułem znajome mrowienie w okolicach czaszki i jakiś nieprzyjemny szum, poprzedzający tępy ból głowy. -Uf, niedobrze-wyrzekłem z wysiłkiem,rozczarowany swą niemocą położyłem się z powrotem na niewygodnym szpitalnym łożu. -Widzisz to nie jest takie proste jak myślisz-odparła smutny głosem, marszcząc swe czoło. -W porządku poleżę w domu ile będzie trzeba, tylko nigdzie mnie nie odsyłajcie, proszę, będę się pilnie uczył by nadrobić zaległości w szkole -błagałem. -Tak będzie, tylko mi z tymi duchami nie wyjeżdżaj bo dzieci się Ciebie boją, ze jesteś jaki nawiedzony, słyszysz-głos matki drżał. Strach także udzielił się mnie. po raz pierwszy w swym krótkim życiu żałowałem,że nie umarłem naprawdę. Moje osobiste doświadczenie, utwierdziło mnie w niezbitym przekonaniu o istnieniu znacznie prawdziwszego i piękniejszego życia od tego, które tu pędzimy, ślepi i niczego nie świadomi. Szkoda,że ludzie zwłaszcza nie młodzi nie zadają sobie pytania zwłaszcza o to co nastąpi potem?
Rozdział V .
Czas biegł niepostrzeżenie szybko i wcale nie przynosił wyczekiwanej ulgi. Po powrocie do domu, pojąłem, iż przepędziłem na szpitalnym łożu całą zimę i początek wiosny. czyżbym tak długo był nieprzytomny i zapomniany.Jak to możliwe,ze nie pamiętam wcale Świąt ani kolęd.Nie pamiętam zupełnie uroczystego powitania Nowego Roku, to wszystko nieświadomość mi odebrała.Pamiętam najbardziej strzępki rozmów z najbliższymi z rodziny i bezduszny skład medyczny. Nikogo z żywych ponadto.Jak to możliwe? Moje smutne myśli, rozpoznała, matka moja, gdyż przystanęła tuz przy mnie z parującym talerzem zupy grochowej. Tkwiła w milczeniu nade mną, niezdolna do słów, patrzyła ponuro. -Połóż ten talerz na stole, bo jeszcze mnie oparzysz-odparłem, siląc się na dowcip. -Dobrze masz zjeść wszystko. Potem zaczniesz chodzić, musisz chodzić. Jak się czujesz?-rzekła nieskładnie, jakby ważyła każde wypowiedziane słowo. -A jak mam się czuć?Nie róbcie ze mnie wariata. Pójdę do innej szkoły jak kazał ojciec i wszystko wróci do normy-odparłem spokojnie, pozbywając się napięcia. które powstało od niewypowiedzianych słów. -A w ogóle gdzie ojciec?-dodałem. -W sądzie jest. Młody bandyta z patologicznej rodzinie ma kłopoty. Jego matka prawie oszalała.Wyobraź sobie ,że znów to babsko jest w ciąży. Ci ludzie nie mają ani serca ani rozumu-rzekła, powoli z wysiłkiem, słaniając się obok wersalki, przylegającej do mojego łoża. -W porządku już o tym zapomniałem, nie chcę o tym rozmawiać -usłyszałem swój rześki głos i zarz potem z apetytem pochłonąłem przyniesioną zupę.Spojrzałem za okno, na niebie rysowały się olbrzymie kłębiaste, deszczowe chmury. -W tym roku mamy zimna wiosnę, nic nie straciłeś dzieciaku, wylegując się w łóżku-dodała rodzicielka, jakby czytała w moich myślach. -Do szkoły pójdziesz od września,to od Ciebie zależy jak się z nauką indywidualnie przyłożysz- matka zaśmiała się po raz pierwszy od dawien dawna. -Jak to nie rozumiem?-wypaliłem. -Będziesz miał indywidualny tok, sam sobie będziesz przerabiał książki i podręczniki. Potem miał będziesz w nowej szkole egzamin, na ile go zdasz do tej klasy zostaniesz zapisany.Zrozumiałeś już?-rodzicielka wyjaśniła zmęczonym głosem,marszcząc swe przedwcześnie naznaczone wiekiem policzki. -Mamo postarzałaś się strasznie-wypaliłem znienacka. -Ostatnio los nas nie oszczędzał, no i Ty też wyrosłeś no proszę-wysoki głos matki wybrzmiał wzruszeniem. -Pielęgniarki mówiły,że Ty z duchami rozmawiasz,zamiast z nimi.No żywymi.Prawda to?-Głos kobiety znów jakby się łamał. -Nie chcę już o tym rozmawiać. Zostawcie mnie-krzyknąłem. -No wiesz gadanie z duchami to objaw jakiejś psychozy. To się normalnym ludziom nie zdarza -kobieta wyszła zamaszyście, walcząc z powstałym gniewem. Tymczasem nawykły do samotności, ponownie zostałem sam,w swej ciasnej klitce okrutnie osamotniony i niezrozumiany. Za drzwiami mojej izby toczyło się zwykle życie rodzinne. Podsłuchiwałem odgłosy pozostałych członków rodziny. Ich beztroska i codzienna radość, działała na mnie przygnębiająco.Smagało mnie dotkliwie,najbardziej wykluczenie, brak dostępu do ich codzienności, zwykłej krzątaniny.Walcząc o swoja młodzieńczą godność a może w jej imieniu wypadłem do oświeconego salonu, w którym toczyło się życie rodzinne.Czułem w skroniach znajome pulsowanie i lekki, tępy ból rozchodzący się wzdłuż kręgosłupa. Lecz szczupłe me kończyny dolne, spragnione były ruchu. Spojrzałem swej licznej rodzinie, prosto w twarz. walczyli z nieśmiałością a może już z zawstydzeniem. -Dlaczego mnie nie odwiedzacie, czemu traktujecie mnie jak trędowatego? co wam zrobiłem takiego?-usłyszałem swój drżący głos.Zaległa a raczej zawisła ciężka cisza, powietrza zdawało się jakby ołów zawierać. -A co ci chodzi?-głos zabrała moja siostra, najbardziej rozpieszczona pupilka. Sam szczerze nie przepadałem za jej towarzystwem. gdyby ode mnie zależała, ilość rodzeństwa, jej bym nie policzył do grona rodziny. -A czy ty chłopcze nie powinieneś odpoczywać, leżeć. Nie znasz zaleceń lekarza?-głos ojca na powrót posiadł dydaktyczna tonację, obcą, przydatną najbardziej do dyscyplinowania, niezdarnych uczniów w klasie. -Nie jesteśmy już w szkole, traktujcie mnie jak swojego a nie jak kogoś obcego.Po jaka cholerę wydaliście mnie na świat? Po to aby mnie olewać i szeptać wtedy jak się zbliżam lub oddalam-tym razem ja załkałem.Lecz nie znalazłem potrzebnego mi pocieszenia. -Krzysiu to nie tak, jesteś jeszcze jakby chory-głos mamy wyrażał litość. -Nie jestem chory, nic mi nie ma. wy mnie tak traktujecie, chcielibyście mnie zamknąć w zakładzie bo tak wygodnie dla was-spuściłem głowę, pełna bólu i by zakryć narastającą we mnie obcą złość i przeszywający mnie na wskroś gniew. -Krzysiek wracaj do łóżka, nie trać czasu na swe żale.Musisz odpocząć -głos brata był rzeczowy, lecz także brzmiał obco.Stałem jeszcze chwilę, obecny w gronie rodzinnym lecz oddzielony od niej murem wykluczenia. -Krzysiek, zaraz tu ma przyjść pani doktor na konsultacje, sprawuj się dobrze- głos matki brzmiał ostrzegawczo. -Nie bójcie się nie narobię wam wstydu.-Odwróciłem się na pięcie i oddaliłem się od hermetycznie zamkniętego grona. Do moich nozdrzy dobiegał jeszcze odór, spalonej kapusty, potrawy, która na ogól przyprawiała mnie o mdłości.Jej siarkowy opar tym razem dodatkowo mnie drażnił. Dopadłem swej odosobnionej klitki, położyłem się na swym wymiętym łożu. Natychmiast ogarnęło mnie przenikliwe znużenie, o zgrozo był środek dnia, a mi doskwierała, dotkliwa senność. W pomieszczeniu zapanował półmrok,aura zdawała się dopasowywać do mojego nastroju. Ogarnął mnie błogi nastrój. Do mych nozdrzy znów napłynął najmilszy zapach polnego lata, tenże nostalgiczny zapach znałem ze wczesnego dzieciństwa, z czasów gdy żyła jeszcze babcia Emilka.Przede mną rozpościerała się widowiskowo żywa łąka; wśród niej tańczyły na wietrze motyle, niemożliwie kolorowe, cykały świerszcze,dolatywały pasikoniki, kwiaty rozsiane po trawce jakby domagały się uwagi. Zza jasionu wyszła, szykownie przystrojona babcia, jakby ślicznie odmłodzona.Zbliżyła się do mnie. -Nie martw się Krzysiu, ja Ci będę zawsze pomagać i zawsze będę przy Tobie, nie martw się. Nigdy nie jestem sam-głos seniorki milo igrał na wietrze, jakby snuł cichą i serdeczną melodię.Ogarnęła mnie i wypełniła po brzegi me serce, czysta błogość i spokój.Gdy już ośmielony kroczyć chciałem w kierunku, wytyczonym mi przez babcie, wówczas cudowna wizja zniknęła, rozproszyła się we mglę, budząc najpierw moje czarne myśli i rozgoryczenie. -Krzyśku wstawaj!-szorstki dotyk, siostry nie wyrażał już troski a raczej nerwowy pośpiech. -Zostaw mnie w spokoju!-wydarłem się obrażony.Pod powiekami, czułem gorycz nagromadzonych łez, od niemego płaczu. -Obudź się lekarka przyjechała-dodała z odrazą. Jak za dotknięciem czarodziejskiej złej różdżki, przede mną wyłoniła się mało przyjemna kobieca postać w średnim wieku, raczej korpulentna i czerwona na twarzy. Przyobleczona w biały i poplamiony fartuch bardziej przywodziła na myśl, zwykłą prostą piekarkę. -Czarownica-wypaliłem do siostry, która zdążyła swą umalowaną twarzyczką wykonać kilka zmyślnych min, które wcale nie dodawały jej uroku. Dziewczyna wychodząc zdążyła jeszcze wystawić dyskretnie swój czerwony jęzor. -Lepiej sobie ten jęzor w drzwiach przytrzaśnij -wypaliłem dotknięty do żywego. Nie zważając na obecność ponurej lekarki. -Co my tu mamy łobuzie. Krzysztof Bender lat 11.No no..-zachrypły, nieprzyjemny tembr wypowiedzi, roznosił się po pomieszczeniu. -Musimy Cię zbadać porządnie-dodała medyczka bez osobowo, nie racząc mnie nawet spojrzeniem. Swą olbrzymią kaczą głowę, ufryzowaną na kolor miedziany, niemal wepchnęła do swej przepastnej lekarskiej torby. Żylastymi dłońmi wyłowiła zrazu nic mi nie mówiące żelaziwa i poplątane kabelki.Rozpoznałem jeno stetoskop wśród olbrzymiej sterty, wyłożonej na stolik. -Przystąpimy do badania -powiedziała sucho. Z niechęcią poddałem się nieprzyjaznym mi wnikliwym badaniom, mierzeniom i obserwacjom.Czas dłużył się niemiłosiernie. Kobieta nie raczyła nawet nawiązać ze mną kontaktu wzrokowego.Czułem się bardziej jakbym był zepsutą rzeczą bądź jakimś wybrykiem natury, interesującym ze względu na odstępstwa od normy.Kobieta nadal bez osobowo dokonywała a to pomiarów a to niekiedy jakby czary czy gusła odprawiała.Wrażenie miałem, iż medyczka szepcze ze sobą, tylko sobie wiadome zaklęcia. Tymczasem ja spoglądałem za okno, tam bowiem dostrzegłem bardziej zajmujące me myśli. Widziałem źle zaparkowanego opla corsę, z pewnością musiał on należeć do lekarki. Do wysłużonego pojazdu w pewnym momencie zbliżyli się, trzej wyrośnięci młodociani z wyglądu drobni przestępcy. Lekarka zajęta uzupełnianiem swej długiej, pożółkłej karty, wrażenie sprawiała mocno skupionej. Świat zewnętrzny jakby nie wywierał na nią wpływu.Ja swym sokolim wzrokiem, ukradkiem zerkałem na otoczenie. Widziałem wyraźnie jak, niechlujnie odziani, młodociani przy pomocy brutalnej siły usiłowali przedostać się do środka auta. Najchudszy z nich użył, amatorskiej śruby, kilkakrotnie manewrował,dopóki drzwi nie zostały otwarte. Zamarłem.Poczułem, nawet ciarki rozlewające się po moim kręgosłupie oraz zdumienie, że w po południowa pora, po obiadowa, to znakomity czas, by okazja czyniła złodzieja. -O spryciarze-wypowiedziałem za głośno, wbrew sobie. Kobieta przerwała żmudne notowania,spojrzała przytomnie lecz oschle na mnie stojącego przy tapczanie, jakby wybita z tropu,że mnie wreszcie dostrzegła. Jej ogorzała twarz podążyła za mym wzrokiem. -O kurna co za skurwysyny, ja wam dam!-Korpulentne ciało kobiety, zawrzało, twarz poczerwieniała. Dopadła firany,potrząsnęła nimi, potem rozwarła z wprawą niedomknięte okno. Stojąc na baczność dobywała z siebie męskie, groźne groźby. Głos skrzeczał jak u zranionej czarownicy. Młodzi, niedoszli przestępcy,spłoszeni, zniknęli w okamgnieniu. -Co za czasy? Człowieka w biały dzień napadają, żyć nie dają, dokąd to zmierza ten paskudny, ludzki świat?-głos lekarki drżał. Nim zdołałem cokolwiek wymówić, patrzyłem z rozbawieniem jak ugodzona do żywego kobieta miota się bezradnie. Wreszcie chwyciła swe liczne sprzęty, które wcześniej przytaszczyła i jak burza gradowa wybiegła przed siebie.Odetchnąłem z ulgą.Nie wiedzieć czemu, aspołeczne postępowanie wyrostków, napawało mnie śmiechem.Po raz pierwszy sam ze sobą serdecznie się uśmiałem.Spojrzałem, ukryty za grubymi firanami, ponownie w kierunku podwórza. Zauważyłem kilku rozbawionych gapiów w różnym wieku będących, skupianych w zwartą grupkę i ze sobą deliberujących.Niebawem potem dało się słyszeć odgłos nadjeżdżającego policyjnego wozu.Mały opel tkwił między ludźmi ukryty, w stanie niezmienionym.Moją uwagę przykuło, dziwaczne zachowanie lekarki.Kobieta miotała się pomiędzy dociekliwymi gapiami. Wbiegała do swego pojazdu,wybiegała, dociekliwym gapiom zaciśniętą pięścią się odgrażała. potem badała, macała wnętrze auta z wprawą bojowego mechanika.Z z rosnącym przerażeniem przypatrywałem się nietuzinkowemu zachowaniu, doprowadzonej do szaleństwa poważanej kobiety.Liczba zainteresowanych darmowym spektaklem rosła, choć deszcz z nieba się wzmagał, choć targały konarami drzew nagłe złowrogie wiatry.Gniew natury, idealnie wpasowywał się w podobną wściekłość badającej mnie lekarki. -Krzysku co się tak gapisz? Nie masz nic do roboty?-piskliwy głos brata, mocno mnie zawstydził. -A co nie wolno mi. Patrz co za babsztyl z tej doktorki-dodałem. -Wiesz,że ona stwierdziła u ciebie jakąś depresję albo manię nie pamiętam dokładnie, spytaj rodziców- wyrzucił puste słowa brat z niechęcią, w jego wymowie dało się odczuć jeszcze nutę pogardy. -Ona sama jest nienormalna, zobacz jak się zachowuje ta wariatka stara-wyrzekłem ugodzony. -W sumie racja.Wariatów widać nigdzie nie brakuje, w żadnym zawodzie i w żadnym wieku-słowa brata, przybrały oskarżycielki ton. Chłopak zmierzył mnie dokładnie wzrokiem i obdarzył zagadkowym uśmiechem. Zamyślił się jakoś dłużej jakby chciał coś jeszcze wymówić, lecz nagle zamilczał wymownie. Bez słowy wyszedł.Jego patykowata postura i niezgrabne ruchy, zmagały tylko u mnie młodzieńczą wesołość. Usiadłem na swym wypłowiałym już tapczanie, przylegającym ściśle do przyściennej słomianki.Ogarnąłem spojrzenie wystrój ścian;dostrzegłem sporą ilość pobożnych obrazów.rozmieszczonych szeregiem, nieprzypadkowo, jakby w kolejności stopnia ich świętości.Gapiłem się na ich niewymowne, rozanielone twarze. Zazdrościłem ich tej beztroski, bezstronności i Nagrody, którą tam gdzieś w górze odbywały.Mnie zaś samego,nie cieszyło wcale to moje młodzieńcze istnienie, gdyż nie odnajdywałem w chaosie przebywania wśród innych, najmniejszego sensu. Po co istnieje ten nasz świat i tylu ludzi jednocześnie?Czy zadają sobie trudu by znaleźć odpowiedz na pytanie-po co żyjemy? -Krzysiu, co tak rozmyślasz?-głos ojca przebijał się przez cienkie drzwi, które naraz zrazu przestały już odsłaniać mnie od ojca, którego ciekawość kazała mnie regularnie doglądać. -Co tak patrzysz w te obrazki? Myślisz,że w przyszłości będziesz taki jak oni-ojciec zaśmiał się chmurnie, pokazując swymi grubymi palcami obrazy przedstawiające sylwety świętych. -Tato, przestań ze mnie kpić i wyśmiewać mnie na każdym kroku- wyrzuciłem. -Jakbym mógł?- dodał ugodowo. W dłoni dzierżył, jak miał w zwyczaju sporo książek historycznych, swoje nieodłączne towarzystwo na dobre i złe. Przysiadł się obok mnie. Ostrożnie jakby niósł ze sobą wymarzone noworodki, powoli z czcią układał przyniesione księgi na
Dodaj komentarz