Walc wędrowcy
Książka ta została zadedykowana tym, którzy uważają się za przegranych i pokonanych. Niechaj nie ferują więcej tak pochopnych wyroków...
Rozdział !.
Jest wczesny poranek dzień jak co dzień.Pozornie nie różni się ten dzień od innych pozostałych zbyt licznych w mym trzydziestotrzyletnim życiu. Dzisiaj postanawiam zakończyć własną egzystencję;tak na poważnie, na serio i nieodwołalnie.Wszak noszę się z takim ambitnym zamiarem od czasu dosc dawnego. Nie jestem w stanie okreslić nawet kiedy zakiełkował we mnie ten zacny plan zakończenia własnego trwania. Nie wykluczone,że już w łonie matki taki miałem zamiar lub co jest wielce prawdopodobne inni chcieli ten plan zrealizować za mnie , lecz z niejasnych mi do dzis przyczyn,ja nader oddycham.Przedstawię się jednak, gdybym nie zdążył nawet wymienić swego imienia, podejrzewam ,że nikt nigdy nie domysliłby się i nie zadałby sobie trudu aby dowiedzieć się, że istniałem. Nazywam się Jan Grzech.Przyszedłem na swiat w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, jako kolejne z wielu dzieci, w rodzinie mocno dysfunkcyjnej, gdzies na południu kraju, we wsi zapadłej i tak samo zapomnianej jak mój los.Moja dzieciństwo jawi się najbardziej jako dawno oglądany film, dotyczący zupełnie obcego mi człowieka. dawne emocje zostały wyparte przez nowe doswiadczenia a i te zblakną w obliczu kolejnych zdarzeń.Tyle,że do kolejnych zdarzeń nie chcę siebie już dopuscić. To co sam przeżyłem wystarczy abym obdarował każdą istotę we wsi a i tak będzie tego za wiele i zbyt strasznie.Zatem żegnam. I wiem już na pewno,że już nie będę tęsknił .Mysl,że już na amen miałbym się pozbawić jakiejkolwiek cierpkiej na duszy tęsknoty, odczuwam niemal błogostan. Stan który jestem sobie jedynie uroić bo jakakolwiek beztroska to dla mnie absolutna abstrakcja.Obecna co najwyżej w ulubionych snach.Jednakże gdzies na krawędzi duszy, brzęczy mi dziwna idea,iż jesli pozbędę się życia teraz i tutaj być może nigdy nie poznam na czym polega ów błogostan. Słyszałem gdzies kiedys i nawet czytałem o ludziach szczęsliwych. Kim oni są i czym sobie zasłużyli na tak olbrzymi majątek jak bycie szczęsliwym?.
Do dzis na własnej skórze nie poznałem nawet okruchy szczęscia. Zacznę po kolei bo tak jest sprawiedliwie i uczciwie.
Jak przez mgłę pamiętam swoje początkowe lata, czas, który winien wiązać się z beztroską i swobodą, lecz u mnie bywało z goła inaczej.W pamięci mam z tego okresu postać sąsiadki pani Stasi Sochy, niezwykle sympatycznej starszej kobiety z wrodzonym talentem pedagogicznym.Ta serdeczna niemłoda kobieta mieszkała tuz pod lasem w kolorowym i małym domku, oddalonego może mniej niż kilkaset metrów od naszej rudery. Odwiedzała nas najczesciej wtedy gdy rodzice nie mieli dla nas czasu i serca, ona wyczuwała swą cudowną powinnosc i wtedy zjawiała się jakby na zawołanie. Uwielbialismy ten drogi nam czas, który zazwyczaj się zdarzał późnym i długim wieczorem.Nie brzydziła się naszym ubóstwem i zaniedbaniem tak odmiennym od jej dobrych manier, elegancji lecz także pokory. Siadywała na stołku pomiędzy nas i raczyła nas tym co miała z obiadu. A były to zazwyczaj smaczne placuszki owocowe lub smakowite pierogi. Pochłanilismy niebiańskie dary tak szybko i natychmiast jakby od tego zależało nasze przeżycie co być może i było dosłowną prawdą.Albowiem nasza wielodzietna rodzina nie dała się łatwo wykarmić i nie sposób było pozaspokajać naszych nawet skromnych potrzeb.Rodzice tymczasem pracowali ponad siły w polu lub na gospodarce, która skromne dawała dochody i ujemny zazwyczaj pożytek.Oni nie mieli dla nas dzieci prawie wcale potrzebnego nam czasu, albowiem ich czas należał do stale rosnących i niewdzięcznych obowiązków na gospodarce. Pani Stasia nie żałowała nam nigdy chwil dobrych i czułych. Czytała nam nader często piękne basnie Andersena.To był nasz niepowtarzalny i magiczny swiat stworzony nie tylko przez znanego basniopisarza lecz nade wszystko wykreowany ciepłym głosem z amerykańskim akcentem pani Stasi. Niekiedy między bajkami opowiadała nam też o swej nietuzinkowej długiej historii życia w Ameryce spędzonej, w czasach sprzed II wojny i aż do lat siedemdziątych .Wtedy to postanowiła wraz z mężem wrócił do swej ojczyzny gdy starosc ich samych coraz bardziej ogarniała i sił powoli małżonkom ubywało.Przede mną rozposciera się chatynka babuni, dostrzegamw progu mizerną posturę gopodyni.Serce mi galopuję z radosci, przyspieszam kroku.
Ileż dobra i bogactwa zasłyszane basnie wnosiły do naszego szarego,zapomnianego ubóstwa. Dzięki sile wyobraźni, dane nam byłe zwiedzać dotąd nieznane zakątki swiata oraz sekrety serca i duszy innego człowieka.Przekonałem się wówczas jak niewiele trzeba aby do syta nasycić niedosyt własnego życia. W czasach zamierzchłych ceniłem swe życie, najbardziej dlatego,ze naiwnie wierzyłem w dobre zakończenie i sprawiedliwy los. Prawdziwe życie dowiodło ,że piękne bajki i podarowany Ci los są najbardziej rozbieżne i rządzone zupełnie przeciwnymi prawami. Dorastanie najbolesniej odziera nas z wczesniejszej ułudy i dziecinnych założeń.Czyni nas innymi ludźmi.
Zbyt wczesna smierć wspaniałej sąsiadki pani Stasi, pozbawiła nas pierwszego szczęscia. W naszym ponurym swiecie, ukrytym w odległej wsi, zakrytej jakby wierzchołkami gór nastały czasy żałoby. Rodzice nieustannie trwali obok nas, lecz nigdy nie z nami, ani nie przy nas.Ich zajmowały żmudne prace polowe i nieodwzajemnione umiłowanie ziemi i niepłodnej roli.
-Cieszcie się tym pięknym widokiem na pola.patrzcie, góry nas otaczają z każdej strony jakby nas chroniły przed złem i zepsuciem swiata-mawiała matka coraz częsciej i coraz mniej refleksyjnie.
-Chciałbym zwiedzać swiat a nie tkwić tu jak wy, codziennie to samo i tak samo zwyczajnie-odgrażałem się, spożywając niesmaczny posiłek mleczny.
-W tej zwyczajnosci jest piękno i ukryty skarb-mawiała rodzicielka bardziej aby sobie dodać otuchy i utwierdzać się w nieistniejącym sensie i oglądaną brzydotę nazywać pięknem.
Z nazbyt dojrzałym jak dla dziecka współczuciem, patrzylismy wówczas na udręczoną matkę i wspólnie zaklinalismy dla siebie lepszy los. Choć pola uprawiane rękoma udręczonych rodziców i podlewane ich łzami rozpaczy, nijak nie kiełkowały i nie dawały dobrych i wystarczających plonów, inaczej było z łonem matki.Ta biedna chłopka w ciągu dwóch dekad zdołała wydać swiatu dziewięcioro zdrowego potomstwa. Wyglądało to tak jakby uprawiana ziemia po swojemu oddawała jej plony i tak odwdzięczała się matce za jej nieludzki trud. Być może dlatego matula każdą wolną chwilę oddawała roli. My tylko trwalismy coraz bardziej liczni w maluteńkiej chałupce, zdani na siebie i na slepy los.Los który wcale nie miał zamiaru nam sprzyjać, każdy z nas obdarzony innymi cechami i innym zamiłowaniem do innych spraw. Nie bylismy wcale do siebie podobni choć siłą rzeczy bliscy. Dobieralismy się w mniejsze grupy na zasadzie pokrewieństwa duszy lub przypadku. Ja jako srednie dziecko nie bratałem się z nikim wcale lub lgnąłem do najmłodszego po to aby maleństwu nieco ulżyć opłakanego stanu, spowodowanego jego urodzeniem i by samemu poczuć się lepszym.Nie traktowano nikogo z nas więc jako osoby oddzielnej lecz stanowilismy gromadę, bylismy masą.
Rozdział II.
Czas gnał nie przynosząc wcale zmian ni poprawy na lepsze. Tkwilismy w biedzie wciąż tej samej i tak samo gnusnej.Po smierci pani Stasi i dzień później także jej męża, ich dawny dom doczekał sie wkrótce nowych mieszkańców.Wprowadziła się tam zamożna rodzina.Wiem, gdyż widziałem drogi samochód z którego nastepnie wypełzła idealnie wyszykowana rodzina.Stałem wtedy ukryty posród zarosli i patrzałem na nowych lokatorów, którzy z wolna zajmowali miejsce moich nieżyjacych sąsiadów.Dwoje idealnie dobranych dorosłych i dwójka strojnych nastolatków.W tamtym momencie dałbym wszystko aby znależc się na miejscu tamtego obcego chłopaka, który wnosił nieskromny dobytek do domu pani Stasi. Łkałem jak dziecko wtulony w sucha sosnę a ona odzwajemniała się delikatnym kołyszacym szumem.Tylko ona znała mój ból.Scisnąłem następnie jej smukłe gałazki i tak wtulony dałem upust swej frustracji. Z oczu mych łzy wypływały ogromne jak grochy, rozpaczałem za utraconym na zawsze ciepłem, za idealną rodzina która nigdy nie będzie moja, za swoją niedolą przez nikogo nie opłakaną.Podlewałem własnym płaczem suche gałezie szumiącego drzewa i wtedy zamarłem. Tuz obok rzędu sosen na granicy lasu, nieopodal domu swego, szła majestatycznym krokiem pani Stasia.Jej drobne nogi zamaszyscie kroczyły przez las,by zbliżyć sie ku mnie.Stanąłem jak wryty gdy wybiegajac zza sosony usiłowałem się przywitać z sąsiadką.
-Masz żyć, dobrze postępować a wiele jeszcze dobrego cię spotka-rzekła szczerym usmiechem lecz jej dawna zajęta staroscią twarz, teraz jawiła się gładka i nawet piękna.
-Tak?-wyrwałem się ku zjawie, lecz ona sama rozpłyneła się w powietrzu nim zdołałem zdobyć się na smiały usmiech.
Przed moim wzrokiem ponownie widziałem obcych, którzy juz wydobywszy z samochodu wszelkie dobra, zdołali na dobre ukryć się we własnym już domu.Mrok powoli spowijał nie tylko ziemię lecz takze moją cierpiącą w ukryciu duszę.Gnałem na powrót do swego domu,smutek osadzał sie głeboko w mej duszy w miare pokonywania mej stałej trasy. Gdy juz znalazłem sie we własnym domu pełnym domowników, nikt nie zwrócił na mnie uwagi, kazdego z nich zajmowały własne sprawy. Pomyslałem wtedy myjąc dłonie w brudnej łązience, iz nikt nie przejąłby sie moim zniknięciem. A gdybym tak zaryzykował ucieczkę, czy kogos by ona przejęła? Czy wsród członków mojej rodziny ktos by sobie zadał trud aby mnie odnaleźć?Czy wsród nich zatęskniłby za moją osobą? Mam prawo wątpić.Napierajaca do mego serca natarczywa mysl narastała we mnie od srodka, zadając mi fizyczny ból. Dlaczego marzenia które sa moje prywatne spełniaja się tylko wobec innych. Jakby moje mysli pełne dobrych życzeń otrzymywali inni, obcy przypadkowi ludzie. Ja sobie mogłem jedynie poptrzec i podumać.Chciałbym byc kims innym z inna historia i innym pochodzeniem. Gdyby mnie zapytano przed przyjsciem na swiat kim chciałbym zostać i dano ogląd wszelakich przyszłych życiorysów ludzkich w tym moim, jestem więcej niż pewny, iz nie wybrałbym nigdy własnego.Niech ktos inny żyje za mnie,niech ktos inny rwie moje trwanie do przodu. Ah gdyby tak dano mi szanse zostać kims innym to byłaby dopiero dla mnie szansa.
-Jasiek zajmujesz za długo łazienkę, wychodź już!-ponaglał mnie dziewczęcy, siostrzany głos.
Zaklnąłem niebawem szpetnie i opusciłem miejsce braku higieny. Wmaszerowałem następnie do kuchni w poszukiwaniu jakiegos posiłku lecz było to nader daremne.Nie znalazłem dla mnie choćby skromnej kromki chleba w pobliżu mojego wzroku.Szukałem i węszyłem nadal wszelkie zakamarki kuchenne i liczyłem,że być może w piwnicy znajdę choćby ziemniaki na frytki.Wbiegłem zrazu po chłodnycch schodach wiodących stromo do wilgotnej i zatęchłej piwnicy. Lecz i tam nic nie zwróciło mej uwagi, oprócz kilku mysz sprytnie poszukujacych dla siebie jakiegos kęsa. Oglądając żwawe ruchy gryzoni, zazdrosciłem wtedy kotu dla którego przetrwanie jest mniej skomplikowane a zaspokojenie głodu bardziej możliwe.Tkwiąc w bezruchu, niezdolny do działania, słyszałem głosy domowników skupionych wciąż na własnych sprawach. Nikt ani razu nie wymienił mojego imienia.Wtedy powziąłem dla siebie inny plan, sam sobie musiałem zapewnić przetrwanie, sam musiałem sie sobą zaopiekować, mimo iż miałem wtedy nie więcej jak dziesięc lat. Zakołatała w mym sercu dzika mysl o sklepiku spożywczym, który miescił się kilka domów dalej.Zwierzecy Instynkt przetrwania wygrywał z rozsądkiem. Nie miałem bowiem grosza przy sobie a przed sobą gdzies w kącie ujrzałem stare butelki po piwie.Chwyciłem te nikomu nie przydatne szkła i cokolwiek opłukałem w starym kraniku, który tuż pod ogromną pajęczyna był umiejscowiony. Woda ciurkiem popłyneła po starych lecz nie stluczonych butelkach. Gdy osiagnałem efekt zamierzony, nie zwarzajac na późną już porę, pognałem pieszo na przełaj byle prędzej do sklepiku. Mały budynek swiecił juz pustkami, prócz kilku pijanych obywateli, nie było nikogo wsród kupujących.
-Czego chcesz?-korpuletny własciciel sklepu, patrzył na mnie jak na owada.
-Butelki chciałbym sprzeadać i wymienić je na drozdzówkę-rzekłem zbyt szybko i zbyt nerwowo.
-Pokaż je, za trzy puste flaszki to będzie tylko rogalik z marmoladą-odparł wyniosle, pakujac do torebki mikroskopijnych rozmiarów pieczywo.
-Moze być-dodałem spiesznie podziwiajac kolorowe ciasteczka będace na wyciągnięciu dłoni tuż przy ladzie.
-Poczekaj muszę na zaplecze-dodał bardziej do siebie. Chwile nieobecnosci otyłego własciciela były dla mnie wystarczajaca nagrodą, abym sam siebie poczestował czterema czekoladowymi ciasteczkami, które zwinnie umiesciłem w przepastnej kieszeni swej wiatrówki.
-Masz chudzielcu na zdrowie-rzekł pospiesznie, krocząc ku mnie i podajac mi rogalik zapakowany w podwójną folie i torebkę papierową chyba dla dodania objetosci, mizernemu smakołykowi.
-Dziękuję-rzekłem uradowany i czym prędzej opusciłem sklep, wolno krocząc samotnie tą samą trasą i upajajac się zdobytymi smakami.
Nie czułem wcale wyrzutów sumienia, jednak one mi były obce, bardziej bliska była mi duma z powodu własnego przedsięwzięcia.
Skoro los uparcie nie chce mi niczego podarować, to sam muszę po wszelakie dobra sięgać.Sam muszę sobie wyzanczać nagrody i wyzwania albowiem los o mnie juz dawno zapomniał.Nie dane mi było w spokoju delektować się swym cennym zdobyczem bo zrazu z oddali objawił sie mym oczom mały pies.ustawił sie ku mnie i patrzał ciekawie paciorkowymi oczami, jego ciemna postura ledwie zaznaczała się na tle panujacej już nocy.Ostatni kęs czym predzej wepchnąłem do ust i udawałem,ze nie widze zwierzęcia. Lecz on uparcie przyglądał się mnie jakby mnie w miare oglądania coraz lepiej rozpoznawał. Odwzajemniłem mu spojrzenie, nasze oczy się spotkały, jego źrenice błyszczały już jak małe latarki,zas koniec ogona dziwnie machał niczym maleńka miotełka.Drzewa gdzieniegdzie porosłe zamaszyscie kołysały swymi puszytymi gałęziami. Polana pachniała aromatami kwaitów majowych niesionych smagłym wiatrem.Tkwiłbym w tym mroku na zawsze lecz pies swym skomleniem zmusił mnie do działania.Podałem mu swą dłoń, wykonujac ku niemu uroczysty ukłon, jego obecnosc mnie nawet cieszyła, koiła moją stałą samotnosć.Brzozy rozchyliły dźwiękiem podobnym do szlochu swe wyraźne konary jakby ogarniete nagłym wzruszeniem.Pies odwajemnił się tym samym gestem. Byłem już prawie pewien,że przyjaźn została w ten sposób zawarta. Ksiezyc wychylił swa srebrną tarczę jakby mu zależało na tym aby oswietlic nam dalszą drogę. Szedłem coraz bardziej nieznaną mi drogą, pies stał sie moim przewodnikiem. Gnałem za nim do jego tempa galopu aby nie stracic go z oczu.Psa cieszyło moje towarzystwo,oznajmiał swą radosc dziwacznym machaniem swej małej miotełki udajacej ogonek.Dokąd mnie prowadził nowy przyjaciel?Dumałem coraz bardziej poważnie. Jednakże nie ogarnniał mnie wcale najmniejszy strach. bardziej bym sie bał o tej porze powrócić do domu, pełnego domowników wcale nie ucieszonych z mojej dodatkowej obecnosci.
Na tle granatowego nieba i gór pochyłych dało się ujrzec za chwil kilka chatynke starą, strzechą pokrytą. Wzdrygnąłem się. Pies pierwszy skinieniem dodawał mi smiałosci abym podążał wciąż za nim.Zadziwiajace ,że tak mikre zwierze zdołało swym nagłym skokiem otworzyć prastare drzwi chałupki. W jej wnętrzu ukazała się babuleńka wieku mocno podeszłego, zgarbiona i pochylona, zdawała wzrostem równac się ze mną.Jej twarz w blasku ksiezycu, zdawała sie składac z samych tylko zmarszczeń.
-Szczęsć Boże-staruszka pierwsza wymęła słowa i zaraz ukazała niemal bezzebny usmiech. Mój pies juz zdołał ukryć sie we wnętrzach chatyny a ja wystawiony na widok obcej, poczułem niepokój pierwotny.
-Pójdź do mnie sieroto ty wędrowna, napoic cie trzeba poczciwie-rzekła wolno, niemal sepleniąc każdą wypowiedzianą nutę.
-Dziekuję bardzo-rzekłem w strone otwartej na oscież chałupy. Drewniane wnętrze, tkwiło w pólmroku. Stare lampy naftowe gdzieneigdzie poustawiane w kątach pomieszczeń nadawały przytulnosci skromnie urządzonemu pomieszczeniu. Z wnętrza zapach gotującego się rosołu i cynamonowych aromatów przyjemnie piescił podniebienie.
Szedłem sienią upajając się przyjemnym domowym powietrzem, usiadłem na ławce ustawionej przy dębowym, kragłym stole.Tuż pod stołem na podłodze pies zlizywał mleko wypełniajace obszerną, drewnianą miskę.
-Ty głodny jestes biedaku-rzekła poczciwym głosem starowinka.
Odparłem skinieniem głowy, wciąż mierząc wzrokiem pomieszczenie drewnem wyposażone niebywale gustownie i misternie wykończone.
Zewlaksowany,pochłaniałem duże pajdy chleba równo miodem pokryte.Smakowały wybornie i niebywale rozkosznie zaspakałały mój głód stale przy mnie obecny.Tuż obok ławy w kącie izby dostrzegłem starodawny fortepian przytwierdzony do łoza okrytego siennikiem.Wzrok mój i staruszki naraz zaytrzymał się przy dumnym instrumencie. Niebawem jakby pod wpływem naszego wymownego milczenia rozległa się muzyka lekka i kojąca spokojem melodia.Lsniła ładem i swym wysublimowanym pieknem, zdawało się,że niewidzialne dłonie wynoszą pod niebiosa przeczyste dźwięki pochodzenia nieziemskiego. Zastygłem w błogiej chwili oddpoczynku.
-Na tym starym fortepianie lubiła grać moja mać i siostry moje za życia. Lecz one juz dawno nie żywe i -popatrzyła na mnie spłoszona a jej oczy barwy szarawej stały się jakby szkliste bliskie płaczu, pochłoniete nagłym wzruszeniem.
-A kto teraz gra?-chciałem wiedzieć gdyz oprócz mnie i staruszki nie było nikogo, nie licząc psa, który leniwie szykował się teraz do snu.
-Teraz to juz nie ma znaczenia, słuchaj ty lepiej. Muzyka więcej opowie aniżeli nic nie warte słowa, które ludzie czasem tak beztrosko lubią wyrzucać-odparła wolno, szczelniej owijajac się bawełnianym szalem.
-Tak sie chłodno zrobiło-rzekłem tymczasem i zdałem sobie sparwę ,iż klasyczna muztyka uscichła lecz jeszcze nie całkowicie bo wysokiei spokojne akordy błądziły gdzies w powietrzu, przynosząc lekki nastrój staremu wnętrzu.
-Piekne to było-odparłem z nostalgią,bo niebawem moja dusza roztanczona melodią, domagała się dalszej tak samo wyszukanej uczty.
-Jakie masz marzenia?-babuleńka spytała gdy cisza nastała zbyt obszerna i pusta.
Zastygłem jeszcze nikt dotychczas nie zawstydzał mnie takim pytaniem. Moje dziecinne życie toczyło sie bolesnie zwyczajnie, jeden dzień od drugiego wcale nie wyrózniał się niczym godnym wspomnień.W mym umysle tłoczyły sie od czasu do czasu nigdy niewypowiedziane na głos życzenia z obawy przed ich ujawnieniem przed bezdusznoscią swiata.
-Z moimi marzeniami nikt i nic się nie liczy. One mi nie są potrzebne bo ich spełnienie nigdy się nie zdaży-odparłem zawstydzony swą szczeroscią.
-Wypowiedz je mimo to. Twoim spowiednikiem będzie ksiezyc dzis jest w pełni i niekiedy pod wpływem jego mocy dzieją sie rzeczy niezwykle, które zrozumiesz w swoim czasie-rzekła tajemniczo jakby z wysiłkiem.
-Ciekawe-odskoczyłem z impetem od pustego juz stołu. Odsłoniłem cięzkie kotary i siłą swej dziecięcej woli wpatrywałem się przez okno na srebrzysty, kragły ksieżyc zawieszony na granatowym niebie.
-Jest równo pólnoc- starownika pospiesznie zamruczała ochrypłym tonem zachecajac mnie to zwierzeń.
-Drogi ksieżycu jestes za daleko aby mi pomóc.Osmielam się prosic o to by istniała miłosc dla każdego kto żyje. Chciałbym aby ludzie nigdy nie zapomnieli być dobrzy i sprawiedliwi.-Żachnąłem się wypuszczajac swą udrękę ubraną w gorzkie słowa.
-Usiądź, musisz się jeszcze mlekiem posilić a jutro stanie się dobry dzień-kobieta przystanęła tuż obok mnie. Gestem zachęciła mnie do dalszej wieczerzy, skomponowanej z najprostszych wiktuałów.
-Dziekuję-rozkosztowałem się smacznym mlekiem, którego smaku nie dało się z niczym porównać.
Kobieta tymczasem pogrążona w pólsnie z rękoma nanizanymi na paciorki różańca męłła sobie tylko znane modlitwy.
Gdy i mnie chwilę potem ogarnął przyjazny sen, mimochodem uskoczyłem obok milczącego fortepianu na stare łoże pachnace swieżym sianem.Pies przystanął obok mnie jakby chciał pełnić wartę przed niespokojnym swiatem, który nie zasypiał nigdy. Gdy po lekkiej drzemce swoje ciezkie powieki ponownie otwarłem, babuleńki nie było. W chacie panował błogi spokój od czasu do czasu przetykany misterną melodią, cichą jak samotna łza która potoczyła sie teraz po moim zaspanym policzku.Wiatr za oknem ustał teraz zupełnie jakby i jemu zależało aby wsłuchać się w błogą melodię Chopina.
Sprawiediwy sen ogarnął mnie całkowicie,przenosząc mnie nobliwe w czasy jakby przyszłe. Widziałem siebie jakby starszego bo w weku Chrystusowym. Upajałem się pokaźnym wpływem i bogactwem, który był moim udziałem. Wokół mnie znajdowali sie inni ludzi, którzy odgrywali roli moich przyjaciól oddanych.Każda twarz była mi obca i tajemnicza, nie tożsama z znikim mi znanym.Przebywałem w bogato zdobionym pałacu, siedziałem przy stole, uginającym sie od nadmiaru zbytniego jadła, jakże wyszukanego i nieznanaego mi wcale.Przyodziany zas byłes w sposób futurystyczny lecz gustowny.Znamienne jak sen idealnie udawał jawę.Zaspiewałem wówczas zgromadzonym wyszukaną piesn operową, która płynęła jakims magicznym strumieniem z mojej krtani, wparwiając w zachwyt zgromadzonych.Niebawem rozległy się oklaski jakże podniosłe i szczerze głaszczące nieznaną mi przenigdy dumę. Gdy pochłonięty dobrobytem i podziwem przyjaciól, usiłowałem zaczerpnąć haust kolorowego płynu wtem stała się rzecz bolesnie prawdziwa bo przebudziłem się wtedy nagle z cudnego snu. Moim pierwszym doswiadczeniem stał się jęk zawodu i bolesne opuszczenie, nazbyt dobrze wrosnięte w moja duszę niczym niewidzialna skóra.
-Babuniu gdzie jestes?-przekrzykiwałem własne, bezdenne echo.Porzuciłem ciezką pierzynę, chatynka o swicie wyglądała nazbyt pospolicie i ubogo. Nie zastałem nikogo, nie było nawet psa, którego także nawoływałem.Na starym stole stały swieże pajdy chleba posmarowane równo masłem a obok postawiony był kubek mleka.Posiliłem się pospiesznie tym co było w moim zasięgu, nie tracąc teraz czasu na higienniczne czynnosci. Zaspokojenie głodu, bylo od zawsze moją nadrzędna potrzebą.Zawstydzony własną łapczywoscią i obcym doznaniem.Wybiegłem czym prędzej w stronę sosnowego lasu.Gnałem duktem lesnym na przestrzał, wsłuchując sie jedynie w subtelne odgłosy słowików gdzies blisko obecnych. W duszy grała mi jeszcze melodia Chopina, która uparcie utkwiła w mym sercu jakby jej zależało na tym bym jej nigdy nie zapomniał.
Rozdział III.
Gdy już zdobyłem sie na odwagę i wszedłem do swego rodzinnego domu skruszony i wciąż z duszą na ramieniu. Oprócz matuli zajetej pracą w kuchni i najmłodszego rodzeństwa stale znudzonego monotonnym kresleniem liter na zniszczonych kartonach, ułożonych niedbale na podłodze.Nimt się ze mna nie przywitał. Nikogo nie obchodziło moje zniknięcie.Nikt nawet nie spytał gdzie byłem. Popatrzono na mnie tak jakbym wrócił ze szkoły lub z podwórka.Moja nieobecnosc na nikim nie zrobiła wrażenia. Ich obojetnosć, ubodła mnie najbardziej. A gdym wcale nie powrócił czy oni tak samo jak dzis byliby niewzruszeni, bez krzty niepokoju?Usiadłem na rozpadajacej się kanapie mizernej chlubie rodzinnego domu i z całej duszy zapragnąłem by mój niezapomniany sen stał się jawą, jawa zas zamieniła się w pojedynczy tylko sen. Obecnosc przy mnie licznego i gwarnego rodzeństwa zawsze przytłaczała, pozbawiałą tak potrzebnego spokoju ducha.ja sam dla siebei stanowiłem najbardziej bezpieczne towarzystwo. Sam dla siebie umiałem zadbać i zaspokoić własne potrzeby. Tego nie można zas było powiezdiec o rodzeństwie bo oni nie byli samowystarczalni, byli stale zależni i potzrebowali opieki i nadzoru. Na ogól mnie delegowano do tej darmowej pracy, która zapewne byłaby dosc przytłaczajaca dla dorosłego lecz mnie dziecku nie wolno było narzekać.Korzystajac ze wzglednie panujacego spokoju, wybiegłem do sąsiedniego pokoju w którym nie było żywej duszy, jedyna obecnosc sprawowało włączone radio. Trwała audycja, płynęła piekna nastrojowa muzyka, wspaniała uczta dla mej nostalgicznej duszy.Wsłuchując się w piękną melodię i spiew w języku obcym, niebawem przy udziale mego scisnietego wruszeniem gardła ja sam wturowałem do rytmu słyszanej muzyki.W miarę słuchania muzyki, ukryty we wnętrzu pomieszczenia, nie zamieszkiwanego chwilowo przez nikogo namacalnego, wydawałem własny prywatny kocert. Moja smiałosc narastała, mój tenor zdawał sie mnie oniesmielać poczatkowo a następnie w dumę wprawiać. Zdawało się że moja piesn brzmi poprawnei bez fałszu, odkryty talent napawał mnie coraz większa chęcią wyjscia z ukrycia, lezc wrodzony wstyd trzymał mnie w uwiezi.Wkrótce odkryto mnie, z cała bezwzględnoscią mnie osmieszono. Otwarte na oscież drzwi ukazały rodzeństwo ustawione przy mnie od najmniejszego, cały pochód kończył widok rozesmianej pary sąsiadów, którzy nie czesto nas nachodzili.Obecnosc tych ostatnich najbardziej mnie ubodła i dogłębnie w konsternacje wprawiła. Nerwowo przerwałem swój konecrt, w sercu dudniła mi jeszcze muzyka do wtóru powstałego przerażenia.Słońce wdarło sie do odkrytego pomieszczenia, oslepiajac moją widocznosć i jeszcze bardziej uwydatnijąc moją płonącą purpurowo twarz.
-Jaki z ciebie spiewak-pierwsza mowę odzyskała sąsiadka słynaca z plotkarkiego trybu życia.
-Moze kiedys z dobedzie sławę jak Pavarotti?-kpił małżonek kobiety, wystawiajac na wierzch swe niekompletne uzębienie.
-Wynocha mi stąd i dajcie muzyki posłuchać-krzyczałem wniebogłosy płosząc niechciane towrzystwo.
Dopiero gdy nieproszona publicznosc odeszła i gdy ostatni tupot nóg na karytarzu rozpierzchnął się i ustał, dopiero wtedy spokój w mej duszy nastał. Jedynie mistrzowska muzyka nadal płynąca gdzies w umysle lecz już bardziej potajemnie potrafiła najpewniej ukoić mój niewypowiedziany i nienazwany ból.
Nazajutrz targały mną sprzeczne uczucia, aura też jakby dostosowała się do moich nastrojów. Deszcz padał obficie by zrazu przyniesć blask dnia o nikłym nasłonecznieniu. Gdy późnym rankiem nasza liczna rodzina zdołała pozaspokajać potrzeby pierwszego posiłku, niespodzianie niezaproszeni odwiedzili nas nasi krewni. Mniej liczni niź my lecz ich przyjazd spowodował okrutne zatłoczenie w każdym konciku naszego starego domostwa.Przyjazd pięcioosobowej rodziny, nie ucieszyła ani nas ani gosci. Odwiedziny były spowodowane raczej poczuciem obowiązku lub ciekawosci bądź nudy trawiacej ich w czasie pory wakacyjnej.Nie utrzymywałem z nimi kontaktu wcale bliskiego bo mi znajomosc z nimi zupełnie nie było bardziej potrzebna niż zazyłosc z rodzeństwem.
Nie zapomnimy zas my wszyscy pory wieczorowej, która na zawsze odmieni nasze losy i dzieje. Gdy pora wieczorna nastała, dorosli podniesli okrzyk zmartwienia, bo chleba zabrakło dla każdego z obecnych.
-Ty pójdziesz do sklepu po chleb i kupisz dwa bochenki-niecierpliwy okrzyk ciootki skierowany w moim kierunku wcale mnie nie zmartwił.Zapowiedział spacer wieczorny, który był mi bliski i potrzebny.
-Masz tu parę groszy i nie zgób po drodze-żachnęła sie ciotka, wręczajac mi pustą reklamówkę i drobne monety do ręki.
-Pójdę z Tobą chcę waszą wioske zobaczyć w nocy-obok mnie ujawniła się młodsza kuzynka, skora do odwagi, jakiej zabrakło pozostałym krewnym.
Już miałem zamiar udaremnic smarkuli plany spacerowania ze mną, wykonując szybki wyskok z domu, gdy wrzask dorosłych przywołął mnie szybciej do posłuszeństwa.
-W porządku-rzekłem od niechcenia. Szlismy gesiego patrząc jak górzyste zbocza powoli otulał mrok snu.Nie zamienialismy ze sobą choćby słowa dziecinnego gdyż tematu do dialogu nie mielismy a rozmowy o niczym nigdy mnie nie zajmowały.Wtem zbliżając się do zakretu przy drodze głównej, w której ruch pojazdów się nasiilał nazbyt często. Spojrzałem na wiezrbe płaczącą, której gałezie nie wiedziec czemu zdawały sie mnie przyzywać. Chude gałezie drzew sparwiały wrażenie żywych, w ich tanecznym ruchu mimo bezwietrznej pogody wyczuwałem przedziwne moce. Stanąłem i słowa zamierzałem po raz pierwszy do kuzynki wypowiedziec na temat wystajacego ku nam drzewa, jakby z nami sie witajacego.Słowa jednak uwięzły mnie w gardle. Zamarłem niezdolny do ruchu.Kuzynka Asia nie zdarzyła przebiec ulicy na druga stronę, olbrzymi samochód zmiótł jej nikłe ciało powodując okrutny i ogłuszający rwetes.Potwór na ciemnych kołach gnał nadal jakby go sam diabeł scigał. Swiadkami tragedii byłem tylko ja i wierzba płaczka.byłem gotów wtuli© sie w jej pochyłe ramiona by uspokoic mój wzbierajający się nieludzki ból, który niemo dziurawił na wylot me serce.Kolejni kierowcy i kolejne wozy chaotycznie postępujący, pełni niemocy i nadludzkiej rozpaczy. Ksieżyc coraz mocniej odznaczał sie od grozy ciemnego nieba, zbyt daleki by pomóc.
'Nie zyje, zginęła, o Jezu, pogotowie..Pociski, złowrogie i obce wymawiane z tamtych ust mroziły i odbierały nadzieję. Kakofonia dźwięków rozległa się zewsząd otumaniając lecz po czasie bez końca,trwającym niczym cały wiek, na dnie mej uschłej duszy niespodzianie zakwitła we mnie jakas nieznana błoga chwila.'Jestem teraz szczesliwa" usłyszałem namacalny szept Joasi, nie dopomylenia z nikim,wiem na pewno ona się do mnie odezwała swym wyraźnym melodyjnym głosem, lecz już z innego lepszego swiata .Patrzałem na czynnosci wykonywane przez coraz to nowe,obce postacie lub ich cienie. Pogotowie i policja prężnie pozbyła sie namacalnego dowodu po kuzynce. łkałem wciąż wtulony do wierzby, której obecnosć dziwnie koiła i chroniła mnie przed widokiem przybyłej ekipy.Zbiegłem z pagórka wciąż nie wiedząc który obrać dla siebei kierunek.'Co teraz bedzie z nami jak bedziemy żyć?"Jakże żałowałem z całej swej mocy, iz smierc nie dosięgła mnie samego. Dlaczego kuzynka zgineła a nie ja?" Uciekałem na przestrzał, ogłuszony wciaż jeszcze żywą i powielaną w umysle straszliwa sceną.Przy mnie nie było nikogo, mijane klony i wierzby nie równo zasadzone smagały mnie swymi gałązkami gdy je mijałem, ich dodyk tym razem przywracał przytomnosc mym myslom.
"Nie miej sobie za złe że to ja umarłam. Taki był plan. Gdybym to ja przeżyła moje dalsze życie tu na ziemi to bylo by ono mniej warte i mniej dobre niż to krótkie tak zakończone' wyraźny swiergot kuzynki dudnił w umysle.
-To bzdury, skąd to mozesz wiedzieć?-wyłem ugodzony do żywego.Nim siegnąłem po kolejne pytanie, odpowiedź przychodziła lotem ptaka.
"Ty musisz żyć, masz jeszcze wiele do zrobienia w tym życia. Musisz godnie życ aby sie o tym przekonać' Głos Asi dudnił przytomnie i dźwięcznie jakby chciał zostać zapamiętany.Odwróciłem się, wokól ciemnosc okryła już zupełnie do tej pory cokolwiek widoczne kontury przyrody. Szedłem nie znajac celu swej wędrówki. Przedziwne bo w nagłym osamotnieniu,odczuwałem namacalną obecnosć dziewczynki, czułem jakbym był przez nią prowadzony ciemną doliną.Wkrótce ujrzałem dym z komina oraz przyjazny zapach swieżego chleba, który dodawał mi otuchy. Przybyłem akurat gdy własciciele piekarni, kierowali sie do wyjscia.
-Po pieczywo?-odgadła tęga kobieta w srednim wieku.
-Masz tu kilka smacznych chlebków, wczorajszych-odparł dobrodusznie łysy własciciel, wręczajac mi cięzki pakunek, owiniety w folie.
-Dziekuję, ile sie należy?-odzyskałem rezon.
-Nic, wy dzieciaki takie biedne jestescie-odparli jedoczesznie zatrzaskując mi przed nosem stalowe drzwi.
Wracajac do domu, wlokłem się niczym najbarzdiej opuszczony powsinoga.Wcale nie spieszno mi było powracać w rodzinne strony. Jednakże ciężar chleba coraz bardziej przygniatał i był jak wyrzut sumienia.Wszedłem obca dolinę, gdzie rozposcierały sie góry wysokie i drzewa sosnowe przechodziły we wierzby płaczące.Szumna przyroda nagle ucichła gdy smagany gałeziami mijanych drzew nagle zamarłem.Nastała cisza niesłychana jakby wszystko co żyje utraciło głos.Niebawem muzyka poczęła narastać, jej mglista melodia nabywała barw i aksamitu w miarę jak cichła dookoła przyroda.Drzewa zastygły, ptaki zaprzestały dobywać swych spiewów uroczystych.Zwierzeta nie smiały pohukiwać bo zewsząd rozbrzmiewał walc a-moll, słyszalny dla mnie porusząjącego się po omacku nocą i dla rozbudzonej przyrody. Drzewa poruszały ckliwie ale do taktu swymi szerokimi konarami, oniemiały z zachwytu same wciaż zostały umilkłe. Gdy już melodia zakończyła swe brzmienie niebiańskie, przysiągłbym że szczery usmiech kuzynki Asi dał sie rozpoznać.Miałem przeczucie,że ona sama wykonała dla mnie osobliwy koncert, bo wiedziała, jak ja miłuję klasyczną muzykę.Poruszyła swym kunsztem także otaczajaca mnie przyrodę, bo ona w swym krótkim życiu nieustarszona uwielbiała spacery lesnym duktem, najbardziej nocna porą..Gdy już w domu niespodzianie się znalazłem, pojąłem jak późno już nastała pora. przyniesiony chleb postawiłem na stole i zrazu zmorzył mnie sen płytki i pozbawiony marzeń..
Rozdział IV.
Nazajutrz dzień nastał smutny i srogi. Nikt z domowników nie okazywał mi ciepła ni wzruszeń, z powodu tego,że przeżyłem.Oni byli zajeci przezywaniem żałoby, każdy z nich inaczej i po swojemu.Lato z wolna przeszło w pore jesienną, chłodna i ponurą jak dusze mojej żyjącej rodziny. Moje cierpienie spowodowane było tym,że ocalałem.Od tej pory wiem, że zawsze najbardziej dotkliwie cierpią ci co zostali przy życiu, zmarłego cierpienie nie dotyczy.Do szkoły uczeszczałem od teraz chętnie, nauka była moją nową odskocznia od trudnej rzeczywistosci.Obowiązki szkolne przestały mnie przerastac i niepokoić, jakby cudzy pilny umysł został mi w nagrodę ofiarowany.Pamietam dzień pochmurny i deszczowy, który mnie do sklepu na rogu zaprowadził. Udało mi się pieczywo smaczne dla rodziny kupic bo w wiatrówce odkryłem niewydane banknoty, które teraz sie przydały. Tuż przy ladzie prócz sklepowej stała tylko jedna strasza kobieta.Byla cokolwiek otyła, dobrze ubrana, lecz ponura swieżym cierpieniem. Jej postura niegdys pyszna,dumna z powodu dawnej uciechy, z nadmiaru jadła i lekkiego trwania, obecnie budziła litosc a nawet wspólczucie.Kobieta dobiegała siedemdziesiątych urodzin, bo tak się wyspowiadała sklepowej, jednakże jej długa beztroska i dobrobyt znacznie w lepszym stanie ją utrzymywały. Obecnie na jej szerokiej twarz ból bezbrzeżny sie ukazał.
-Teraz gdy mi Józek umarł, starszna bieda mi zajrzała w oczy. Nie umiem związać końca z końcem. Co za zgroza. Z czego zyć?-Jęki starszej kobiety stały sie ponure i beznamiętne.
-Wszystko sie kiedys kończy. Józek dożył ładnej siedemdzięsiatki, to długo i tak-sprzedawczyni raz po raz odgrywała współczucie, lecz nie czuła żalu bo to nie była jej własna strata. Strasza kobieta tymczasem przeniosła swe piwne spojrzenie na mnie, jakby liczyła na moja otuchę.
-Nie dawno zginęła mi kuzynka i ja wiem,że ona w tamtym lepszym swiecie jest nareszcie szczęsliwa i to mi pomaga-rzekłem pakując własne zakupy.
-Co ty dzieciuchu pleciesz? W jakim lepszym swiecie? Mój Józek nie wierzył w takie przesądy i ja też w takie bajki nie wierzę. Życie jest tylko tu a tam nic nie ma-chmurne spojrzenie wdowy trąciło wrogoscią i nowym gniewem. W tej zasklepionej rozpaczy twarz wdowy stała się zrazu szkaradną maską, zakleszczoną w sobie. Staruszka wstrząsnieta własnym gromkim płaczem nie dostrzegła pełnego życzliwosci usmiechu sprzedawczyni oraz nagłej obecnosci kupujacych, coraz liczniej nadchodzących i przysłuchujących się.
-Kiedys byłam najpieknięjsza we wsi-odparła prawie pysznie, rozgladajac się dookoła w poszukiwaniu pochwały.
Zamiast aprobaty dał się słyszeć gwizd ubawienia. Zgromadzeni coraz liczniej kupujący, szukali taniej rozrywki by po powrocie, podzielic się z domownikami zasłyszanymi historyjkami.
-Kiedys miałam wszystko, kupowałam co chciałam dzis nie stać mnie na lepsze masło-głos wdowy, zdawał sie żebraczy.Klienci zaciekawieni monologiem owdowiałej sąsiadki,wciąż dyskretnie szemrali,nasłuchując skarbi starszej kobiety.
Wypadłem z dusznego pomieszczenia na chłodne popołudnie. Zasłyszane skargi szczerze mnie pokrzepiły. Nie było mi żal tamtej wdowy. Znany był jej charakter, osoby wyniosłej lecz niezbyt życzliwej. Osoby która nasza rodzine traktowała najpodlej z uwagi na nasze ubóstwo.Wszystko ma swój kres.Bogactwo i bieda zdaje się z czasem przenikać i zamieniać miejscami.W tej ponurej prawdzie wcale nie pozbawionej nadziei znalazłem dla siebie szansę na lepsze.Wiatr słał mi ukłony opadłymi konarami wierzby.Opanowała mnie ulotna mysl niczym spiewny ptak, że los zdoła się jeszcze zamienić, tak jak pozbawił rychło bogactwa i urody tamtą kobietę, tak i mnie i moją rodzine wkrótce pozbawi ubóstwa i niedoli.
Rozdział V.
Czas gnał coraz rychlej, lato przeszło w jesień. Pełen energii inowych emocji, postanowiłem poprawic swoją sytuację szkolną. do tej pory niezbyt przykładałem sie do nauki. Winni stanu rzeczy byli inni;rodzina bo brakowało mi warunków do zadań domowych,oni także niezbyt mnie motywowali do pracy nad sobą.Teraz postanowiłem naparwic włąsne błędy. Winni za ałe wyniki w nauce byli też sami nauczyciele i uczniowie, którzy mieli o mnie i moim pochodzeniu jak najpodlejsze mniemanie.Jednakże gdy tylko powiało chłodem i deszcz siąpił nielitosciwie z nieba, moim ulubionym sposobem na spędzenei czasu było potajemne przebywanie z podręcznikami i pisanie wypracowanie często na kolanie, najczęscie z braku dostepu do stołu.Ogarniała mnie wówczas niesłychana wena twórcza, nauka zdawała się sama uczyć a wypracowania układały się składnie bez najmniejszego wysiłku. Miałem wrażenie jakby ktos mnie obdarzał nową, niecierpliwą energią.Tymczasem moja nowa pilnosć odwróciła się niebawem, nieoczekiwanie przeciwko mnie.
Poniedziałem 10 października lata osiemdziesiąte przyniosły ponadto kolejny przykry incydent, który zawsze będzie mnie przesladował i nawiedzał w mrocznych snach. Za dobrze napisany sprawdzian otrzymałem ocenę najlepsza w klasie. oschły nauczyciel zdobył się nawet na wylewną pochwałę w moim kierunku. Wkrótce sie okazało ,że słaby uczeń wkrótce wiedzie prym i w naukach scisłych. Kedy ponownie inny nauczyciel, bardziej ostry od poprzedniego wyraził aprobatęna temat moich postępów w nauce, tym razem po sali lekcyjnej przebiegł złowieszczy szmer, zdawało się, że mroczne mruczenie zwiastuje potworne burze.Ogarnęła mnie panika.Miałem za złe nauczycielowi,że wychwala mnie na wyrost i niezasłużenie. Jego słowa sciągały na mnie zawisc i zazdrosć coraz potężniejszą.Po skończonych zajęciach wybiegłem co rusz na zewnatrz budynku, gnebił mnie głód, marzyłem o solidnym obiedzie. Tymczasem spokojny i wyludniony lasek brzozowy, zarosił sie od szarańczy dobrze mi znanych uczniów szkolnych.
-Co ty taki prymus?.Zbijemy ci głowe i nie bedziesz wiódł prymu mądralu-drogę przecieli dwaj najstraszniejsi łobuzy. z oddali dobiegały szyderstwa. Słowa i bełkoty stawały się coraz wsciekłe i złowrogie. Miałem wrażenie,że umarłem i do piekła poszedłem spotkac się z samymi diabłami. Przeszedł mnie dreszcz, zaniemówiłem, słowa uwiężły mi w gardle.
-Walnij go w ten mądry łeb-domagał się ktos ochrypłym głosem.
Niebawem ogarnął mnie przeszywajacy na wskros fizyczny ból. Czułem całym sobą dotyk mokrej trawy, której puszyte poszycie dodawało mi ciepła i miękkosci i koiło do lekkeigo snu. na wysokosci oczy dostrzegłem niebo, czysto błekitne, chmurka pojedyncza majaczyła i uformowała się na kształt usmiechnietej twarzy anioła.Wpatrywałem się w jej czyste oblicze, ból stawał się coraz bardziej odległy i zdawał sie dotyczyć kogos innego.Widziałem leżacego na trawie szczupłego bruneta, nad którym pastwili się najpardziwsze potwory przebrani za nastolatków.Ja tymczasem wyciagałem dłoń ku srebrzystej postaci chmurki, po chwili usmiech igrajacej na niebie chmurki się w dziecinna twarzyczkę mojej zmarłej kuzynki, Asi.
-Cicho, uratuje cię, musisz mi tylko zaufać, ci-przemawiała do mnie jak do dziecka, Uspakajała mnie czule jak rodzic gdy potrzebuje uspać małe, przestraszone dziecko.
-Asiu ja też chcę umrzeć, pomóż mi-darłem się w niebogłosy, płosząc tym razem tamtych złoczyńców.
-Ty musisz żyć głuptasie-rzekła czułą nutą a w tle usłyszałem akordy muzyki Szopena.
Już sen ma duszę spowijał już błogosc niemal niosła mnie w nieznane obszary, kwiatem złotym zasadzone.Ich niewypowiedziana uroda znieczulała każdy zadawany mi ból.
-Uciekajmy, tu jest duch, duch, uuuu-wrogie głosy milkły porażone własnym strachem. Sylwetki tamtych oddalały się. Ja zas w swym opuszczeniu powracałem do swego ciała pokiereszowanego,pokonanego i okrutnie bolejącego. Żyłem bo cierpienie mi o tym dobitnie przypomniało.Chwile potem ciężkie powieki zamknęły ogląd wrogiego mi swiata. Po przebudzeniu zdawałoby się trwającym ledwie sekundę wróciłem z przytomnoscią umysłu w szpitalu wojewódzkim.Ludzie w białych kitlach niczym zjawy krążyły wokół bezosobowo i beznamiętnie. Wykonywali swą prace w znużeniu i bez polotu. Nie okazywali nikomu nawet sobie choćby odrobiny sympatii.Obok mnie w jasnym lecz dusznym pomieszczeniu znajdowało się jeszcze czterech nastolatków.Wszyscy zdawali się być ofiarami czyjes przemocy. Wszyscy patrzali w osłupieniu, bez wyrazu i przed siebie.
-Jak się nazywacie? Ja jestem Janek-rzuciłem słowa przestrzeń nie doczekawszy się nawet echa.
-Nie ważne jak się nazywamy. Jestesmy pacjentami jak ty-odrzekł największy z nich i zaraz potem odwrócił się tyłem.
Oni byli licznie odwiedzani przez bliskich. Przemarsz tamtych krewnych i przyjaciół nie miał końca. Do mnie nie zajrzał nikt. Byłem tylko pacjentem. Dni wolno następowały po nocy. Mrok wolno wyłaniał się po brzasku dnia.Moi lokatorzy z wolno opuszczali swe miejsca tymczasowe a na ich miejsce upychano nowych, tak samo wyzutych ze swiadomosci życia jak poprzednicy. We mnie o dziwo tliła się jeszcze wola życia. Razu pewnego gdy północ już z oddali wymierzyły koscielne dzwony, lekka błogosć zstąpiła do mej duszy. Gdy sennosc mnie otaczała zrazu poczułem muzykę najmilszą i najbliższą sercu mym. Była cokolwiek liryczna i pełna duchowej ekspresji, była nostalgią lecz płynnie w radosc przechodziła. Nasłuchiwałem.Melodia ożywiała i cichła, dostrajała się do nastroju duszy nasłuchującej.
-Chłopaki słyszycie to co ja?-spytałem przytomnie.
Odpowiadało mi za każdym razem takie samo głuche chrapanie.
Wstałem z wolna nie budząc spiących i nie zwracając uwagi innych, kroczyłem tam skąd odbywał się osobliwy koncert.Wiedziony magią tańczącej melodii gnałem na przestrzał, przewracając krzesła z korytarza. Pobiegłem w stronę półmroku, skąd majaczył skoczny walc a moll. Wąskie schody przywiodły mnie na szczytne kondygnacje budynku. Drapiący kurz,unoszący się zapach wilgoci tylko wzmagał u mnie rosnącą ciekawosć obecnosci pianisty. W samym ukryta rogu tżz na poddaszu,wtulona w fortepian tkwiła kobieca postać. Przyodziana zupełnie po dawnemu;obszerna woalka nie zdołała ukryć olbrzymiego skupienia, rysującego się na smagłej twarzy niezbyt młodej niewiasty.
-Pięknie pani gra. Chciałbym być takim mistrzem-rzekłem szczerze zachwycony czysta melodią, która dziwnie kontrastowała z panującym zewsząd nieładem i kurzem.
-Dziękuję, jestem rada,że ktos zechciał mnie wysłuchać-odparła wolno i wstydliwie.
-Chciałbym tak grać, tylko,że z powodu biedy nie stać mnie na nauki. Czasem podsłuchuje mistrzów-zdobyłem się na wyznanie.
-To zupełnie jak ja-odparła odrywając się od zaczarowanego instrumentu, jej słaby usmiech wypełznął i zaraz zanikł.
-Jak to?.Pani jest mistrzynią a mi daleko do takiego kunsztu-zawstydziłem się.
-Posłuchaj. ja tez byłam zawsze biedna. Szybko wydano mnie za mąż. Urodziłam mu dziewięcioro dzieci, które po kolei tak umierały na tyfus-odparła smutno.
-Nie rozumiem-zagadnąłem.
-Zawsze chciałam zostać pianistką.Lecz nigdy mój talent nie został swiatu ukazany. Nikt mi nie pozwolił na moje marzenia, Wiodłam życie pełne bólu i wyrzeczeń.Dzisiaj ludzie często tak samo jak kiedys nie kochają się wcale lecz używają. Kochają oni wyłącznie materialne przemijające rzeczy, ludzi tylko używają i to jest ból największy bodajże-odparła z mocą, dobywając z instrumentu kilka dźwięków.
-A pani kogo kochała?-spytałem pianistkę.
-Tylko muzykę miłowałam na prawdę bo ona mi odwzajemniała te miłosc wiernie, swymi zaczarowanymi i niepowtarzalnymi doznaniami-odparła bezwstydnie.
-Ciekawe-dumałem i kucnąłem na brudnej podłodze.
-Mój maż potrzebował mnie dla swych chuć, do ciężkich prac, których zawsze było pod dostatkiem. Potrzebne były mu moje siły do robót, od których on sam umiał się wymigać-rzekła gniewnie.
-Bardzo pani współczuję-dodałem.
-Widzisz moje życie było o wiele cięższe niż to które wiedziesz ty, ponieważ byłam kobietą.-widma ponury głos zdawał się oddalać i milknąć. Nim spojrzałem ponownie w slad za pianistką zrazu uswiadomiłem sobie,że prócz mnie nie ma tu innej żywej duszy.
-Proszę pani, gdzie pani jest?-krzyczałem ile sił starczyło i na ile strach pozwolił.
Tym razem echo odpowiedziało na moje wołania. Zbiegłem z miejsca najszybciej na ile pozwoliła mi własna gibkosć. Ponure wnętrze szpitala, przywróciło przytomnosc mego umysłu, serce biło jeszcze żwawo mysli galopowały najszybciej.Nim błądząc zdołałem powrócić do swej sali, spotkałem otyła pielęgniarkę, której surowe spojrzenie posyłało złowieszcze gromy.
-A ty dokąd to wyprawy sobie robisz? Nie wolno ci, bo masz ciężki uraz głowy-rzekła wyniosle, omiatając wzrokiem pastelowe wnętrze.
-Nic mi nie jest-powiedziałem ze smutkiem do pleców wychodzącej kobiety.
Usiadłem ciężko na krawędzi niewygodnego łoza szpitalnego, w umysle jeszcze wciąż żwawo pulsowało dziwne spotkanie z tamtą nieszczęsliwą pianistką.
-Ktos musi ja znać. Nie mogła się tak rozpłynąć?-poszukiwałem szeptem odpowiedzi. Nie wiedzieć kiedy przede mną wyrosła pochyła starsza pani, która spoglądała na mnie z zaciekawieniem.
-Nie wiesz gdzie Witus jest? On tu obok leżał bo tydzień temu spadł z rusztowania biedaczek, ja jestem jego babcią, opiekuje się nim bo rodzice nie potrafią-gorzki szmer przeszedł wzdłuż wychudzonej postury staruszki.
-Przepraszam ale nie wiem, ja tu z nikim się nie koleguję. Mnie nikt nie odwiedza-odparłem zgodnie z prawdą.
-To w takim razie przyszłam też do ciebie-dotknęła mej reki swa szorstką dłonią i zwinnie dosiadła się obok mnie.
-Wie pani,że ja chwilę temu tam na górze spotkałem, pianistkę bardzo dziwną i bardzo smutną, nie zna jej pani czasem?-spytałem milczącej staruszki.
-Pianistki powiadasz tam na górze, hmm-zasapała ciężko, jakby przerwała nagle trudna pracę.
-Chodźmy-kobiecina wzięła mnie pod boki i oboje kroczylismy korytarzami pełnymi pacjentów i służby medycznej, spacerującej niespiesznie w sobie tylko wiadomym celu.
-To tam na górze jest poddasze i tam ta kobieta sobie gra na instrumencie-wymówiłem.
-Posłuchaj-staruszka wskazała na dawno nieczynny i zaplombowane dojscie na pietro.
-Tu kiedys miesciła się szkoła muzyczna ale przed wojną. Od pół wieku to miejsce jest nieczynne-drgnęła poważnie, unikając mojego wzroku.
-A przecież ja tam byłem i słyszałem muzykę...-głos mój wyrażał histerię.
-Wierze ci, z pewnoscią widziałes Annę Bolkową, to taka nieszczesliwa gospodyni była,wydana bez miłosci-starsza kobieta zamilkła jakby wstydziła się wyjawić skrytą tajemnicę. .
-I co się z nią stało?-prawie krzyczałem z przejęcia.
-Niektórzy mówili, że tamta niewiasta zwariowała inni,że była rozgoryczona a potem pomarła z miłosci do muzyki klasycznej.Inni twierdzili, iż podobno zostawiała na pastwę losu męża i dom i przychodziła się tutaj potajemnie uczyć muzyki chopinA ale, że biedna była i za nienormalną uchodziła to ją wyganiano i wyszydzano. Ta Anna cos tworzyła potajemnie jakies kompozycje ale to zaginęło gdzies albo ktos jej to skradł -rzekła poważnym tonem,rozmyslając.
-Jezu to ja ducha spotkałem-wykrzyczałem płaczliwie wtulając się w poły płaszcza obcej staruszki.
-Nie ty jeden-jej dotyk był przyjazny i dobroduszny lecz niewystarczający by ukoić własną nostalgię.
Szlismy wciąż w milczeniu korytarzem w kierunku sal szpitalnych. Po drodze mijały mnie pytające spojrzenia obcych przechodniów.Przyspieszyłem kroku w sali szpitalnej, zobaczyłem znajomego pacjenta, który beztrosko przewracał kartami ksiażki z obrazkami, siedząc na moim posłaniu.
-Czesc Witku spotkałem Twoja babcię, ona tu jest- zawołałem beztrosko od progu.
Kolega zmierzył mnie niewyraźnym wzrokiem, wciąż ukradkiem oglądając obrazki z kosmicznymi pojazdami.
-Przecież-obejrzałem się pewnie wokół własnej osi lecz nie było już w zasięgu wzroku babci kolegi.
-Co Ty pleciesz? Nie mam babci. Wychowują mnie ciotki bo jestem z bidula-rzekł z rezygnacją.
-Przecież rozmawiałem z nią. Ona była taka chuda, siwa z pieprzykiem pod okiem. Mówiła,że spadłes z rusztowania i..-kolega nie pozwolił mi dokończyć.Wstał jak poparzony, zrzucając książkę na podłogę i powodując przy tym olbrzymi huk.
-Ty zwariowałes, moja babcia nie żyje od roku-zagrzmiał, groźnie,
Dodaj komentarz