Dolina bez wyjścia
Rozdział I.
Upalne słońce mocno grzało i raziło mieszkańców Podkarpackiej wioski w miejscu zupełnie zapomnianym, odległym, połozonym daleko w górach. Stały tam chałupy często ubogie lecz nie brakowało bogatych gospodarzy, którym wiodło sie znacznie rażniej.Wies była pełna kontrastów. Każdy mieszkaniec wiódł swój żywot, jakże różny od sąsiada. Jedyną nagrodą za tak niecodzienny żywot we wsi, była jakże urokliwa okolica; zieleń porastałą i góry i zbocza. Słońca wschodziła tu najbadziej jaskrawo i mieniło się barwami w kolorach niespotykanych nigdzie na wsi. Księżyc nocą oświecał drogą, wracajacymz ciezkiej pracy z miejscowych pól. Gwiazdy urokloiwie znaczyły swoje bogactwo na niebie, niczym diamentowe biżuterie, ukryte dla ulubienicy. Wieś zwała się Niebylec, nazwa jednak nigdy nie była wymawiana, albowiem budziła zdziwienie i prawie nigdy nie została poprawnie wymawiana. Mieszkali tu stali ci sami obywatele, nie zdażało sie bowiem aby ktoś z obcych, szukał tu dla siebie miejsca. Ludzie się rodzili i umierali niemal w tej samej chałupie,witajac i żegnając te same wypukły góry i niewykarzcowane lasy o stałym szeregu i niezmiennym poszuciu.
Nieopodal lasu siedziała młoda Marysia, lecz wcale nie wydawałą sie młoda ani duchem ciałem. Urodę jej zabrały czasy pełne ubóstwa i nieludzkiej pracy w polu. Nie chciałą narzekać na biedny swój los, choc łzy tego dnia płynęłe jej obficie po szczupłym i zapadłym policzku. Dławił ją smutek i straszna nostalgia. Miała dopiero dwadzieścią dziewieć lat, czułą się jednakżę jakby dobiegałą lat dziewięćdziesięciu.
Wstała z polany, dotknęła swój obfity brzuch ciążowy. Cierpiała nie tyle nad swym losem, lecz bardziej nad życiem, dopiero co kiełkującym w niej. Szlochała.
-Po co ty niebogo,chcesz świata niedobrego zaznawać?-pytała się jabłoni, które umiały jedynie machac swymi suchymi gałązkami.
Usiadłą znów na polanie, wyraznie umęczona i niepewna tego co los dla niej szykuje.
Obawiałą się przyszłości. Nie znała odpowiedzi na pytania, które stale prosiły sie o odpowiedź.
Poczłapałą przed siebie krokiem niepewnym, czas rozwiazania zbliżał się niemiłosiernie. Czas nie będzie czekał. Wszystko ma swój okreslony wyznaczony kierunek trwania.
Zasapałą się idąc z wolna przed siebie, umeczona przezywaniem swego stanu. Spostrzegła bystry potok, który płynął swym rytmem, wzdłuż pachnacego niezapominajkami lasu. Jesień znaczyłą się w złotym i bordowym poszuciu.Liscie wstrząsane nagłym wiatrem, opadały tak często jak łzy nieszczęśnicy.
Dopadła przeźroczystej woni potoku, schłodziła swą pzredwczesnie postarzałą twarz. Poczuła ulgę i bolesne kopniecie nienarodzonego dziecka.
Usiadła, spogladając na płytki lecz błękitny marsz potoku.
Myśli znów ją napadły.
Platoniczna miłośc której sie rok temu poddała, a które teraz zgubne skutki odczuwa, narastała wraz ze wstydem i żalem. Nie powinno sie było wydarzyć,to co się stało nieplanowane fatum dosięgłą niewinną chłopkę.
Poznała go w kościele. Był niezniemski przystojny, czarował uśmiechem jakiego jeszcze nie podziwiała.śpiewał pięknie i z przejęciem psalmy podczas każdej mszy. Do kościoła ucześzczał regularnie, zdobił ołtarz tuz obok łysego księdza, któremu on sam dodawał urok, z powodu swej obecności.
Kim on był zastanawiała się, ilekroc kroczyłą na mszę z wypiekami na twarzy tylko po to aby się z nim spotkać, aby go zobaczyć.
Była pobożną parafianką lecz mlodzieńcza namiętność mocno jej uwierała.
Ten przystojny diakon prowadził spotkania dla młodzieży, czym prędzej gnałą na plebanie, by najpierw w milczeniu podziwiac jego czar i urok jaki wokól siebie roztaczał. Coraz więcej młodych koebiet przybywało,aby pozdiwiac młodzieńca.
Maria nienawidziła siebie za swe niepotrzebne słabości, za głupią miłośc, która ją zmusza do regularnego uczęszczania na nabożeństwa i która popycha ją na spotkania prowadzone przez diakona.
Nie ona jedna dażyła głupia namiętnością Wiesława. Coraz więcej ustrojonych dziewczat przybywało, pragnęło bowiem byc blisko tego niepowtarzalnego młodzieńca.
Urrode miał niemal idealną, nie był chudy ani gruby. Wzrostu raczej słusznego,błękitne oczy patrzyły bystro na rozanielonego słuczacha.
Marię niesłychanie zachwycały jego atuty; słowa które ogłaszał trafiały do serc kobiet, dowcipy i mądrości mocno pociagały obecne niewiaty. Niektóre zgromadzone, nie znały treści, nie rozumiały filozofii ni teologii, w milczeniu słuchały przyjemnego barytonu mówcy. Tkwiły jak zaczarowane.
Maria była dziewczyną inteligentną, nieprzeciętnie oczytaną, maturę wszak zdała zadowalająco.
kiedy wyjechał z parafii na inną palcówkę, żal i ból rozlał się po opuszczonych wiernych.
Apelowały i nawoływały proboszcza by przywrócił im charyzmatycznego diakona.
Proboszcz jakby chełpił się odgórna decyzją, bo sam chciał otrzymywac zachwyty i hołdy mu niezasłuzone.
Pleban starej daty, jednakże był zwyczajnym człowiekiem, bez poloty.
Wykonywał zakres swoich obowiązków wyłącznie z przymusu jakby z niechęci,lub z powodu mu nadania bez jego woli.
Bratał się wyłązcnie z bogatymi i wpływowymi wiernymi, nie poważał biedoty i nędzy.
On nich sie odsuwał jakby bał sie zarażenia ich niedolą.
Proboszcz pragnął bogactwa i popularnośći.
Innym zgoła człowiekiem był diakon, wywodzacy się z biedoty i pragbący nieśc światło tam gdzie ciemnośći.
Ludzkośc lubiła plotkami zajmować się całymi dniami, każdy miał mnóstwo do powiedzenia na temat duchownych.
Maria niekiedy przysłuchiwałą się tej wiejskiej paplaninie.
Sama niewiele mówiła,bo wiele nie znała.
W domu miała wszelkiej roboty w polu mnóstwo, ledwo czasu jej starczało by schorowanych rodziców w gospodarce wyręczać,praca ze zwierzyną była wyczerpująca na całe doby.
Prace polowe całe wakacje trwały i nie było przy tym litości.
Nastał dzień trudny, lipcowy, upalny Maria poczułą się okrótnie zmęczoną robotą przy sianie.
Poczułą tęsknotę, rozsadzajaćą jej serce, chciałą posłuchać mądrych słów diakona, połuchac slicznych pieśni oazowych.
Westchnęła. Porzuciła grabie, starszemu bratu, który połozył się w trawie i zaczął wypijać chłodzone piwo i upajac się błogim leżeniem.
Zagniewana zbiegłą z nieukończonej pracy w polu.
W domu dokonała porządnych kąpieli, strannie się ubrałą nasyciła ziemniakami i zsiadłym mlekiem.
Nie namyślajac się wiele, ignorując pytania krewnych o swoją nowa fryzurę, wybiegłą przed siebie.
Szła pieszo podziwiajac bujna urodę napotykanych topoli, jasionów. Oglądajac innych robotników przy drodze zajętych sianokosami, wdychała zapach aromatów niesionych przez kwiat dzikiego bzu.
Gdy poczłapała się do kościoła, akurat wierni rozchodzili się do swych domostw. Niektóre plotkarki jeszcze długo otaczały starego proboszcza gdzie swym zyczajem dopytywały się o powrót diakona.
Proboszcz zbywał niewiasty słowami pozbawionymi odpowiedzi i sensu.
Maria odeszła nieopodał, dostrzegła nieopodal jakiegoś pracownika, raczej niestarego, przyodzianego w roboczy strój.
Gestem zapraszał nieznajomą.
-Wy tez pytacie o diakona?-spytał be zogródek.
-A no wiecie możę kiedy on powróci do parafii?-spytała Maria z nadzieją.
-Poczekajta tu, jak tylko skończem robotę, jak tylko ogarnę czyszcenie terenu i konserwacje to was zaproszę do mego domu, tam mieszkam-pokazał kciukiem swoją starą, niepozorną chałupinę, wystajacą tuż za plebanią.
-Po co mam przyjść do was?-spytała niepewnie.
-Wszystko wystłumaczę, opowiem, ja znam prawdę-rzekł wyniośle, wyrzucając stare gałęzie do rachitycznych taczek.
-Niech będzie, sami mieszkacie?-pytała.
-No teraz tak, nie mam nikogo, tylko robote mam-opowiadał cieć, wciąż mrucząc niewyrażne słowa pod nosem.
Mrok coraz mocniej ogarniał wieś, proboszcz i parafianki zdązyli zniknac z pola widzenia.
Maria stała jak wryta, bolały ją nogi i ręce z powodu nadmiaru cieżaru siana;dźwigania, noszenia i wożenia.
Poczuła senność. Załowała,że nie ma przyjaciół, nie miała pomysłu i planu na wieczór.
-Chodźcie za mną-oznajmił wiejski cieć gdy tylko ledwie kończył swą robotę.
Wziął ze sobą jedynie miotlę i łopatę i szedł niezgrabnie kuśtykając, kobieta bezwiednie szła za nim.
-Wchodźcie do izby, herbaty wam przydządze-rzekł z wysiłkiem chłop, zamykajc za sobą drzwi i szybko je ryglując.
Stara chałupa, przytulne stwarzała wrażenie, niemodne meble,mogły przypaśc do gustu, stare makatki zdobiły stare żółte sciany.
Wysłuzona wersalka,służyła za odpoczynek, na stole stały stare, pokruszone ciastka, w rogu dostrzegła tani, mały telewizor.
-Herbaty wam naleję-rzekł mężczna przysiadajac się obok Marysi.
-A jak Ci na imię,tak mi tu niezręcznie, musże iść-Maria poczuła sie nieswojo, żałowała.że bezmyslnie przystąpiła prób obcej chałupy.
-Nie bójta się, Staszek na mnie mówią, Stach albo-rzucił niedbale, wstał, pokustykał do kuchni, zostawiajac za soba przykry zapach potu i brudu.
-No ale co z tym diakonem, wróci na parafię, gdzie on teraz jest ?- drążyła temat
-Powiem, czasu mamy dużo-zaśmiał się wlewajac ciemny płyn do niedbale umytych kubków.
Maria patrzyła jak żarówka przy powale mrugałą nierówno jakby oszczegawczo, drewniana podłoga zaskrzypiała jednocześnie.
-Ktoś tu jeszcze mieszka?-spytała wytsraszona, kulc się na rogu wersalki.
-Jestem sam no i mam trupy w szafie-zarechotał brzydko, ukazujac braki w uzębieniu.
-Wiesz co, nie mam czasu na głupie żarty-kobieta usiłowała wstać.
-Siedźcie, godzina jeszcze młoda, boczku pojemy i będzie wesoło- zblizył się do nieznajomej, niemal dotykajac jej odwróconych pleców i począł głośno mlaskać pijąc brunatną ciecz z kubka.
-Nie podoba mi się to spotkanie-panika narastała w sercu nieznajomej, lecz nie chciałą po sobie pokazac strachu i przewagi dziwnego wariata.
-Będzie się Tobie podobać-zarechotał znów.
Stachu choc smukłej i marnej był postury, okazał sie nadzwyzcaj silny i mocny w rękach,oddech miał brzydki, pot obrzydliwy wydobywał się z każdego pora jego ogorzałej skóry.
Maria poczuła szlochac, jęczeć, modlić się pokornie, zasłaniajac rękoma swoje oblicza.
Nie miał litości. ni rozumu, porwał ofiarę sprawnie, bezwglednie, zwierzęco.
Mechanicznie, pozbył się swoich roboczych łach, został w samych skarpetkach.
Marię pozbawił ubrania brutalnie, prowokowany diabelskim instynktem.
Czuła jedynie ból, obrzydzenie,smród,wstretne ciosy, zdawały się być poza nią, nie patrzyła się wcale, oczy zasłoniła dłonią, pozwalała niszczyć swoje ciała, deptac godnośc.
Wyrzucała przekleństwa i klatwy.
-Ty wsrętny bydlaku, w piekle zginiesz, zostaw mnie-plakała niemo.
Gdy tamten poczuł zaspokojenie, przykurczył się w milczeniu, zaprzestał walki, przyjmował jej obelgi słowne.
Obeszła go ze wstrętem usiłujac wydostac się z połłapki, lecz drzwi niejak nie chciały ustąpić.
-Otwórz te cholerne drzwi bo zawiasy wyrwe, otwórz!-uwięziona darła się wniębogłosa.
Wybiegła w zimny i mroczny wieczór.
Czuła poniżenie, strach i nienawiść zarazem.
Bolała ją głowa, czuła dreszcze i dziwny niepokój.
Parła przed siebie chłodnym lasem, świeszcze cykały przeciagle jakby odczuwały jej żal.
Wiedziałą,że od tego dnia coś zmieni się w jej życiu na zawsze.
Gdy przekroczyła prób swego starego domu, poczuła się nieludzko zmęczona, jakby wykonała tytaniczna pracę.
Upadła na swe niepościelone barłogi i zapadła w mocny, niespokojny sen.
Sen jej był mroczny, przepełniony strachem i grozą przezytej odrazy.
Zobaczyła we śnie twarz swego oprawcy. Przebudziła się nad ranem i zaklęła klatwą całego jej obrazonego i cierpiącego serca.
Nie moga zasnąć, turlałą się do południa, cierpiac katusze na duszy i wstręt do znieważonego ciała.
Nie rozmawiała z domownikami, wstydziła się.
Wydawało jej się, że wystarczy, iż spojrzą na jej smutek wypisany na twarzy i od razu rozszyfrują powód jej goryczy.
Nie dzieliła się z nikim tym co dotyczyło jej osobistych dramató, wiedziała bowiem ,że nie znajdzie zrozumienia ani pomocy.
Milczała zatem.
Od tej pory pracowałw polu znacznie wydajnie i brałą na siebie dodatkowe, męskie prace polowe.
Szła skoro świt na łąkę i tam najwytrwalej przewracała sianem.Umiałą najszybciej suszoną trawę łądować na wóz.
Potem to samo siano przerzucała na strych domu.
Jednakze jej siła i wydajnośc po kilku tygodniach jakby uległa wyczerpaniu.
Odczuwała wieksze zmęczenie, mimo,że nie miała jeszcze ukończonych trzydziestu lat.
Nie zaprzestała uczestniczyć na nabożeństwa i an msze święte potrzebowała duchowego wytchnienia.
Przystojny duchowny odszedł z parafii, poczuła wielki zawód.
Znienawidzonego ciecia widziałą od czasu do czasu gdy zamiatał stare liści obok dzwonnicy kościoła.
Czasem zaczepiał pobożne kobiety i zagadywał je tak jak wcześniej Marię.
Nosiłą się z zamiarem skargi na niego, lecz nie wiedziałą w jaki sposób ułozyć słowa żalu i skargi.
Zamiast tego, chodziła jak dotychczas regularnie na msże swiętą i na widok podłego ciecia rzucała złe uroki po cichu.
Nastał bowiem dzień chłodu, zimny listopadowy dzień, z trudem wstała i nie miałą siły zaczynac dnia.
Nasilajace się mdłości, dokuczały jej, pobiegłą zcym prędzej do ubikacji i nie wychodziłą stamtąd długo.
Domownicy szarpali dzrwi, krzyczeli w niebogłosy.
-Maryś wychodź, spóznimy się do pracy w polu.
Na nic miał ich skargi i żałości.
Intensywnie rozmyslała o tym co się stało nieodwracalnego, odczuwał w sobie ogromna zmianę.
Brzuch zdołał urosnać do niebezpiecznych rozmiarów, mimo iż jadała jakby mniej i więcej była zajęta pracą w polu.
Odpowiedź przyszłą sama wraz z bólem brzuchem i silnymi odruchami wymiotu.
Zwróciła wczorajsza kolację, uderzyłą w płacz, poczuła palące uczucie bólu to w gardle to jeszcze mocniej przy sercu.
Usiadła albowiem jej cierpienie nie dawało jej szansy spokoju.
-Maryśka co jest? krzyczał jej brat zaciekle.
-Już, mam okres strasznie bolesny-skłamała przepełniona olbrzymim głazem starchu.
Gdy usiadłą przy stole zastawionym przygotowanym przez schorowaną matulę jadłem, apetyt jje powrócił wilczy.
Jadała duzo i zachłanie jakby od tego zależało jej życie.
Domownicy w milczeniu obserwowali jej napady głodu, nie odezwałą się słowem.
Cierpiałą w milczeniu.
Rozdział II
Wraz z rosnacym brzuchem, Marysia czuła przygnębienie i albrzymi cieżar winy.
Domownicy bezustannie zadawali pytania, wstydziłą się uczęszczac na msże świętą.
Bałą się, że zostnie rozpoznana i osądzona.
Ona, która była czystą niewinnością. Nie prosiła się przenigdy o przygody ani o kłopoty.
Nie czuła wiezi nie miała w sobie obecnie uczucia macierzyńskiego wobec istniejącej pod jej sercem istoty.
Nie czuła nic prócz własnej krzywdy, wiedziałą,że znalazła się niejako w potrzasku.
Przeklinała tamten dzień i przeklinała tamtego człowieka.
Przysięgła,że nie zdradzi się przed nikim swym nikczemnym sekretem.
Rozumiała na swój sposób, iż kara boska na nią spadła za to,że nie była dobra chrześcijanką, za to że miała czelnośc zadurzyć się w tamtym przystojnym diakonie.
Dzisiaj juz słuch po nim zaginął.
Nie odpowiadała na zadawane jej pytania przez dociekliwych najpierw domowników, sąsiadów, wreszcie przez najbliższych parafian.
Czas nieubłagalnie gnał, niechciana istota żyłą w niej, rozwijałą się coraz lepiej i bardziej.
Modliła się po cichu, liczyła na cud.
Nie pracował juz tak cięzko i wydajnie jak kiedyś.
Pozwalano jej na prace polowe, przyzwyczajeni do jej niesłabnącej siły.
Maria nie potrafiła wykonywać prac w polu, nie potrafiła nakarmic bydła, wszelki wysiłek sprawiał jej ból.
Wzrok sąsiadów, zajętych teraz podglądaniem niebogi, dawał kobiecie zaszczyk smutku i dodatkowego upokorzenia.
-Kto Maryśkę w brzemienny stan wprowadził?-padały pytania, raz po raz.
Dociekliwi sasiedzi co rusz zadawali pytania domownikom Marii, lecz tamci obrażeni i aniesmacznieni, nie potrafili nic odpowiedzieć.
Schorowani rodzice, powiadali dociekliwym,iz z Ducha świętego zostało poczęte dzieciątko.
Tymi slowani, jeszcze większa ciekawość i większe sensacje przywoływali.
Brzemienna usuwałą się w cień, stroniła od ludzi, od domowników także. Kuliła się w sobie, albowiem ciąża wolno i boleśnie tkwiła w jej łonie.
Zadawała sobie pytania, odnośnie człowieka którego się spodziewała.
Chciałą rozpaczliwie wiedzieć, kim będzie ta istota niezaplanowana?
Najbardziej jednak paliło pytanie cieżarnej o to jakie życie przyjdzie wieśc temu człowiekowi?
Wiedziałą najbolesniej,że zycie sama w sobie kosztuje starszne męki i udręki.
Wiedziała przyszłą matka, ile ja samą cierpienai niezawinionego spotykało i spotyka.
Tak bardzo pragnęła dla siebie spokoju i kąta bezpiecznego, nie chodziła na zabawy, nie znała zupełnie co to znaczy uciecha światowa.
Nie poznałą wszakże nigdy jak smakuje grzech zmysłowy, czym jest odwzajemnione pożądanie.
Tym razem zakosztowała, wstydliwą odpowiedx juz poznała.
Wiedziała ponad wszelką watpliwość, iż stosunek intymny nie jest wcale ani przyjemny, ani dobry, przykre zostały po nim skojarzenia i wstydliwe przezycia.
Przysięgłą sobie,że juz nigdy nie dopuści do takiego niechcianego spotkania.
Od tej pory nienawidziła mężczyzn,nie pozwoli się nigdy nikomu wykorzystać.
Kajałą się za naiwność. Wiedziałą jak głupio i nieodpowiedzialnie postąpiła, odwiedzając tamtego prymitywnego ciecia w jego chałupie.
Liczyła na pobozne słowo, na łyk ciepłej herbaty lub na ciepłą opowieść o życiu parafii.
Cierpiałą po cichu, żal jej było nie siebie samej, bo sama znała smak surowego,cięzkiego zywota na wsi.
Opłakiwałą po cichu los nienarodzonego.
-Maryśka nie siedź tak bezczynnie bo wpadniesz w chorobe jakąś, trzeba ziemniaki gotowac, kotlety smażyć-głos młodszej siostry, znów sprowadzał na ziemię brzemienna, pograżona w swych codziennych dumaniach.
-Tak, zaraz daj odpocząć-odpwoiedała bez przekonania.
Dni mijały niczym paciorki różańca, czas do rozwiązania niemiłosiernie rychło nadchodził.
Nie była gotowa, niech czas się zatrzyma dla niej, najlepiej aby sie cofnął i wymazał jej winę i tamtego podłego ciecia.
Pomaszerowała do swych pól i w strone lasu, ubóstwiałą spacery samotne.
Kochała malownicze krajobrazy mieniące się złotem jesieni. Czuła radośc z obcowania z niewinną i wierna przyrodą.
Piekno przyrody zawsze jej towarzyszyła, wystarczyło sięgnąc wzrokiem ku najbliższym łanom zbóż.
Kochałą wszakże prace w polu, nie uskarżała się na trud, ni ból nie przeklinała nieurodzaju.
Tymczasem siły jej były liche, czas porodu zdawał się zbliżąć coraz rychlej.
Jęknęła bo przykry ból przebiegł jej wzdłoz kręgosłupa, yjrzała białego jak śnieg motyla, która zdawał się przejmowac jej losem.
Usiadł o dziwo na jej lewym ramieniu, nie miał zamiaru odfrunać, dopóty nie upadła.
Nie wiedziała co poczyna jej ciało, zdawało sie nie słuchac jej poleceń.
Z odali dostzrzegła miejscowe chłopki, które wracały z prac albo z odwiedzin.
Maria starciła świadomość, akurat gdy chłopki znalazły sie w pobliżu i gdy same oszacowały zbliżający się z wolna poród u nieszczęśnicy.
Zataszczyły i zwlekły nieprzytomną do pobliskiej chałupy, aby miejscowi starym pojazdem, zawieżli rodząca do szpitala.
Żałowali cieżarnej, nikt nie znał jej imienia ni pochodzenia.
Brzemiennej skromny wyglad byl nazbyt zaniedbany, ubranie tak samo ubogie i schludne świadczyły o trudzie jej życia.
Gdy przebudziła się w sali szpitalnej dlugo rozmyslała nad swą niedolą.
Rozmawiałą z innymi cieżarnymi, wypytywała o to w jaki sposób dotarła, nikt jej nie umiał odpowiedzieć.
Lekarz zalecił odpoczynek i leżenie.
-Prosze odpocząć, ważne że pani żyje i że dziecko także żyje.Poczytajcie sobie jak umiecie-doradzał ordynator, gdy usiłowała dowiedzieć się o swoje zdrowie i powód przyjazdu do szpitala.
Maria nie spotykała się wcale z sympatią. Kobiety nie były zbyt serdeczne wręcz obcesowe. Jakby ciaża nie świadczyła zbyt chlubnie o brzemiennej.
Czasem wsłuchiwała się w plotki sąsiadek lecz sama nie drażyła tematu. Sparwy innych wydawały jej się płytkie i wyzute z sensu.
Pokustykała do biblioteki i tam wybrała losowo gazety do poczytania. Lubiła nade czasy dawniejsze, dotyczące jej dzieciństwa, czasów dawnych, lepszych bardziej jej ludzkich.
Rozerwałą lekko zniszczone płachty starej gazety sprzed ponad piętnastu lat. Zaciekawił ją artykuła dotyczący oszusta podatkowego, malwersanta, zdrajcy Jóżefa C, który kończył odsiadywac swój 10 letni wyrok za wszelkiej maści kłamstwa.
Przyjrzałą się bliżej przedstawionej fotografii, niemal od razu serce bić przestało. Chciałą zawołąć kogoś z personelu bo jej odkrycie było zbyt intensywne i trudne by przezywać je samotnie. Krzyknęła zatem, niemal podskakując w niewygodnym szpitalnym łożu.
Jękneła po chwili bo napotkałą oskarżycielskie spojrzenie pięlęgniarki.
-Prosże się oszczędzać, odpoczywać-grzmiała.
Czytała raz po raz zupełnie zatracajac się w pogmatanej treści.
Zapiszczałą znów, zawstydzona i porażonem odkryciem.
"Józef C to jest ten cieć Staszek"-wszystko zdawało się krzyczeć w niej samej.
Ta sama blizna pod lewym policzkiem, rysy twarzy nie zostaly zmienione, włosy tylko się przerzedziły i posiwiały.
Głupawe, chciwe i nieczyste spojrzenie nie wyblakło z czasem.
Czytała wciąż, walcząc z bolem serca i odruchem wymiotnym.
"Jednakże kiedy Jóżef C, po opuszczeniu aresztu wrócił na tereny zupełnie mu odległe, jakby chciał się odciąc od korzeni i wstydu jaki zadał rodzinie. Postanowił zmienic tożsamość i zatrudnil sie u miejscowego proboszcza w charakterze sprzatacza. Jego codzienne żmudna praca ciecia wydaje się jakby zadoścuczynieniem za dawne przewiny"
Inny artykuł dobitnie donosił, iż na złego także upomina się sprawiedliwość jakże rychlo bo i w jednym wsieleniu. Nic nie rozumiała,niec do niej nie docierało,nic nie było logiczne ani noramalne.
Jej dusze raz po raz coraz to inne bolesne uczucia i reflekse nawiedzały. Płakała po cichu.
Krzyknęła wreszcie jak ugodzona, przyciagajac uwagę zajętych swymi sprawami cieżarnych.
-Maria znałas takiego człowieka-spytała bez zainteresowania, leżacą obok cieżarna.
-Tak jakby a co?-Maria zdusiła niemy ból, odrzucajac niezgrabną gazetę na bok.
-Moi rodzice dobrze znali tego Józka, wiesz on był bogatym dyrektorem kiedyś. Prowadziła jakies zakłady pracy. Znany był z tego,że gardził biedakami i tymi ktorym sie nie powodziło.
Dodała dalej, kręcąć głową z niesmaku i złości.Maria słuchała oniemiała.
-Wszedł w jakies układy z tamtejsza władzą i z niemal analfabety stał się ważnym dyrektorem. Podobno podwładnymi nie tylko pogardzał ale je też no molestował-rzekła Halinka, obrzucajac pogardliwym spojrzeniem, otwarty artkuł porzucony na skraju łóżka.
-Ludzie to starszne. Szkoda, że on żyje-rzekła zgorszona Maria.
-A co miałby nie żyć, teraz może miec gdzieś tak ponad pięcdziesiąt lat-policzyła brzemienna.
Pobyt w szpitalu dłużył się niemiłosiernie,Maria była przekonana,że jej stan stał się juz wiecznym stanem.
Nie czuła radości ni zadowolenia, serce jej przepełniała rozpacz i rodzaj niedoli, którą musi znieśc jako dopust z nieba.
Nie myslała wiecej o tym podłym cieciu, który byc może kiedyś był bogaczem.
Kimkolwiek był, nie chciałabym już nigdy wiecej go spotkać, nie miałą siły rozmawiac o tamtym zwyrodnialcu.
-Marysiu zapraszamy na badania-rosły lekarz zdawał się ponaglać brzemienną do swego gabinetu.
Pacjentka szła wolno, ociężale, niepewna tego co ją czeka.
Gdy usiadła na przygotowanym fotelu badań, poczuła nagłe ukłucie nieznanego bólu, który zdawał się rozrywać jej ciało na pół.
Lekarz przypadł do rodzącej, w milczeniu dogladał, macał, chwytał za brzuch, uspakajał włąsnym krzykiem, wrzaski rodzącej.
-Mamy proble,jest zanik tetna, co jest?-medyk przekrzykiwał rozpacz cierpiącej.
Pokój badań zdawał się rodzącej kurczyć to znow powiekszać.
Zyskiwała to znów traciła przytomność, chwilę pózniej przybyły zastępy służby medycznej, lekarze i pięlęgniarki tłoczyły się niczym pszczoły w ulu.
Nastał moment gdy Marii zdawało się,że znajduje się poza własnym ciełem, uwolniona z nieludzkiego bólu zdawało jej się,że szybuje nad sufitem.
Widziała swoje ciało wiezione w strażackim tempie do sali operacyjnej, otoczona coraz to nowym i innym personelem.
Myślała, że traci umysł. Spotkała bowiem w tym dziwnym jasnym blasku,nieżyjącą babcię.
Ciepła, kojąca iluminacja, która nie raziła a przyzywała swą wspaniałą lecz nieżywą babcię.
-Babuniu zabierz mnie-błagała rodząca.
Babcia zdawałą się srebrzyć to złocić w świetle powiększajacego się tunelu.
-Nie możesz tu zostać, dziecko zostanie ci odebrane, lecz nie rozpaczaj, uratujesz jeszcze niejedną istotę -usmiech rozjaśnił sliczną, odmłodzona twarz babci.
-Babciu, nie chce juz rodzić i cierpieć, nigdy więcej, zabierz mnie stąd-błagałą cierpiąca całą swoją mocą.
-Wracaj, pamiętaj,że kiedys się tam spotkamy w szerszym gronie. Otrzymasz siłę, potężna iskrę by walczyć z każdym złem-rzekła z nadzieją, odchodząc i pozbawiajac cierpiącą najcudowniejszego widoku, światłą, błogości i żywej miłości.
Wracając płakała bo straciła kogoś najbardziej ukochanego, najbliższego jej sercu.
Gdy rozwarła ciężkie powieki, spotkałą juz inny zastep lekarzy, wydawało się,że dwóch z nich widziała gdy znajdowała się nad sufitem sali operacyjnej.
-Już wszystko dobrze-odparł najstarszy z nich, cięzko dysząc ze zmęczenia, przejęcia i niepokoju.
-Nie jest dobrze, gdzie dziecko?-krzyknęła histerycznie, choć domyśliła się prawdy.
Patrzyła oczekująco na posępne i zmęczone twarze medyków.
-Powiedzcie mi wszystko co wiecie!-pierworódka histetycznie domagała się odpowiedzi.
-Musisz odpocząć!-odparł najstarszy z lekarzy.
Medycy bezgłosnie skinęli ku sobie, omietli wzrokiem cierpiącą w milczeniu, ledwie wypowiedziawszy przeprosiny, wyszli z ulgą z sali.
-Co to ma znaczyć!-Marysia rozejrzała się wokół szarej, smutnej jak ona, martwej sali, w której oprócz niej nikt żywy się nie znajdował.
-Zaczekajcie!-gnałą szerokim korytarzem, kustykając i tracąc do reszty to zmysły, to siły.
Starsza pielęgniarka, chwyciła za ramiona trzęsącej się kobiety.
-Prosze natychmiast wracać, nie wolno pani tak szaleć, pani potrzebny spokój-rzekła z udawanym spokojem, nie patrząc się na cierpiącą.
Pielęgniarka zaprowadziła pacjentę do jej pokoju, odprowadzana zdziwionym i ciekawym spojrzeniem służby medycznej.
-Powiedzcie mi chociaż co z dzieckiem!-Marysia nie ustawała.
-Urodził się chory, potrzebna mu operacja, natomiast ty potrzebujesz odpoczynku, prosze o nic nie pytać-rzekła oschle pracownica szpitala, odwracajac się na pięcie i zostawiajać w samotności pacjentkę.
-Nie zbywajcie mnie tak!-krzyczała Maija z bezsilności, usiłując przedostać się ze swej salki szpitalnej.
Jej utrapioną dusze i ciała trapiły sprzeczne uczucia, od żalu, goryczy, przez rozpacz, ból fizyczny, nadzieję, otuchę az po nieludzki gniew.
Leżała na swym niewygodnym łożku, karmiona tanimi papkami bez smaku.
Nikt z nią nie raczył porozmawiać, nie mogła liczyc na odruch ludzkiej dobroci czy choćbby spontanicznej zyczliwości.
Bardzo łakła ciepła, promyka nadziei.
Patrzyła przez okno na bura zieleń, na ogołocone liście z chudych drzew, na ludzi ciepło ubranych, nie umiała odgadnąc pory roku.
Czuła się jakoby w amoku tkwiła, tulliła sama siebie swym rozedganym i cierpiącym w samotności ciałem,
Pora mroku nastała szybko, kobieta domyśliłą się dzięki temu,że pora jesienna trwa.
Gdy uspokojona krótkim snem, plątaniną własnych myśli wwyruszyła naprzeciw siebie, kierowana silniejszym impulsem, głęboka powinnością, nad którą nie dawałą rady zapanować.
Oglądałą jakby przez mgłę lekarzy zajętych swymi rutynowymi pracami z marudnymi pacjentami oraz pielegniarki znudzone powszechnymi zabiegami.
Nikt nie zwracał uwagi na snującą się opłotkami jakoby pokutną zjawę.
W burym ubraniu, wychudła, mizerna, przeźroczysta parła przed siebie, w sobie tylko naznaczonym celu.
W sercu dudniły jej donosne płacze to kwilenia noworodków.
Wsłuchiwałą się z rozkoszą w melodięzaledwie dziecięcą,niosącą sie echem, odległymi murami, rezonując tęsknotą i niespełnieniem w jej tykąjacym rozstaniem sercem.
Przypadła do olbrzymiej sali z nowonarodzonymi.Maleństwa ledwie widoczne, rozpoczynały w tym miejscu swój ludzki żywot, ułożeni w równych odstępach, w idenytycznym niemal posłaniu.
Słaniała się oniemiała, osłupiała, obserwowałą z wysiłkiem przez zaparowaną szybę niewinnych wygnańców w dolinie bez wyjścia. Dopadłą po chwili do śpiacego noworodka, połozonego najbliżej drzwi, najbardziej dorodnego.
Chwyciła maleństwo oburącz, wtuliła do tykajacego opuszczeniem swego serca, nie rozglądajac się wcale, pokonywała duże odległości, mierzone jej bezbrzeżną rozpaczą.
Mknęła na oślep przed siebie, bez planu, bez namysłu. Mknęła wiedziona impulsem kochania, silniejszego niz jej godnośc, niz jej życie.
Pomyliła drogi, nie wiedziałą dokąd dobrnęła, gdy przed nia u wylotu wąskiego korytarza urosło dwóch rosłych ochroniarzy.
Otoczyli pierworódkę kokonem, jakby mieli do czynienia z kims nipoczytalnym, przechwycili sparwnie spiące niemowlę.
Niebawem przybyli mundurowi, każdy z nich usiłował po swojemu uspokoic i wytłumaczyć osieroconej matce.
-Marysiu tak nie wolno, tak nie mozna-jeden przez drugiego usiłował wytłumaczyć oszołomionej, miotajacej się kobiecie.
Niebawem podjechało pogotowie tuz pod gmach budynku szpitala. Dziecko zniknęło, zanosząc się przejmującym placzem, pod wplywem którego cierpiec zaczęła także Marysia.
Dwóch rosłych pielegniarzy, czym predzej chwyciło kobietę, umiescili na nosze, które ktos zdazył dostarczyć.
Marysia czuła się jakby sniła koszmar, który dotyczył kogos obcego, kogo jej samej było żal.
Chwilę pózniej znalazła się już w karetce, na sygnale wieziono ja gdzieś, gdzie nei sięgałą jej świadomośc.
Ktoś podał jej zaszczyk dozylny, ospłynęła nareszcie cicho i błogo. Sen utulił ja natychmiast gdy zamknęła powieki.
Straciwszy świadomośc trwania na niesparwiedliwym świecie, zasnęła twardo i nareszcie spokojnie.
Zostawiona sama sobie, w dwuosobowej sali szpitalnej, spała nieswiadoma toczącego się wokół życia.
Rodzina mieszkajaca na wsi, jej liczne rodzeństwa, żywa jeszcze choc schorowana mać, oni wszyscy usilowali dociec co się stała z Marią.
Przyjechali zaciekawieni do szpitala, dokładnie do tego z którego wywieziono Marysię.
Przybyli za pozno nie zastali swej krewnej, nie poznali losu jej nienarodzonego.
Recepcjonistka zaciekawionym odparła jedynie,że Maria tu była lecz zawieziono ją do innej lecznicy.
Przyparta do muru, nie umiałą odpowiedziec o jaki konkretnie szpital chodzi i co z z noworodkiem.
Rodzina Mari miotała sie wokół szpitala, zaczepiali każdego kogo tylko napotkali obok. Przepytywali portiera, otyłych ocgroniarzy, pielęgniarkę a także inne ciezarne spacerujące obok szpitala.
Nikt nie wiedział co się stało lub mogło stac z ich krewną.
Rodzina rolnicza zmeczona bezowocnym marszem, długimi modlitwami w kaplicy, wyruszyła nareszcie w drogę powrotną w stronę nieopodal znajdującego się przystanku autobusowego.
Rozdział III
Gdy rodzina Marysi wróciła umęczona do domy, osobnymi autokarami, dlugo jeszcze dyskutowali między soba o swej tajemniczej krewnej.
Mieszkali wszyscy razem, blisko siebie fizycznie a tak daleko mentalnie.
Nie rozumieli Marysi bo nie znali jej sekretów.Zastanawiali się nad tajemniczą ciążą.
Dorosle rodzeństwo, zadawalo sobie pytanie na temat tajemnic, nie wiedzieli zupełnie kto mógł być odpowiedzialny za jej ciążę.
Ona sama nie zwykła była sie zwierzać. Nie miałą przyjaciół, włąściwie nikogo bliskiego, komu miałaby się zwierzać.
Nie była w serdecznych stosunkach z Marią nawet jej rodzice.
na wsi bowiem największa wartośc miała siła własnych mięsni, wytrwałośc oraz końskie koniecznie zdrowie.
Mari dopisywało zdrowie potrzebne do pracy w polu, jej największa zas pociechę stanowiło życie duchowe.
Kochała nade wsszystko piękno przyrody. Ubóstwiała oglądąc pejzaz zimą, to bujną wiosną a najbarzdiej urokliwe miejsca wczesnej jesieni.
Kolorowe liście, wypadajace z drzew, zasnuty mgła i chłodem krótki jesienny, deszczowy dzien doskonale wpisywal się w naturę i melancholię Marii.
Nie szukała ona towarzystwa ludzi, nudziły ją sprawy materialne, nieduchowe, puste kłótnie mocno rozsierdziały jej duszę.
Kochała ciszę cykania świerszczy w porze nocnego lata, gdy kończyła siankosy.
Ubóstwiała nastrojowy zachłod słońca, który przynosił potrzebny odpoczynek od cieżkiej, wytęzonej fizycznej roboty w polu.
Smakowały jej najprostsze składniki, pokarm wiejski;świeże jajka, mleko i ser od krowy.
Nie lubiła nowoczesnych smaków miejskich/
Prosta, surowa natura w całej swej krasie były jej jedynym, prawdziwym zyciem.
-Gdzie ta Maryska może być teraz?-dopytywała się sąsiadka, wiejska plotkarka, która nie widziała Marysi przy pracy.
-W pracy, wyjechała daleko-odparła siostra Maryśki.
-Wyszła za maż i jeszcze nie wróciła-odgryzł się starszy brat.
Nie rozmawiano wcale powaznie na temat życia osobistego Marysi, bowiem nie potrafiono inaczej.
Jej skryte życie, nigdy przez nikogo nie zostało poznane i docenione.
Tymczasem gdy tylko Marysia zbudziła się rano, skoro świt, do jej uszu docierały zawistne plotki pani dyrektor i innego dyrektora szpitala psychiatrycznego.
Zamarła, słowa skargi i żalu powstałe w jej sercu, ugrzęzły w jej ustach.
Poczułą się chora i jeszcze bardziej zesłana w obliczu bezdusznosci tych, którzy mieli się za waznych i wiellkich.
-Durni ci pacjenci, jest ich tak wiele i szkoda pieniedzy by je leczyć-odezwał się wyniosły głos dyrektor szpitala.
-Jasne, tych psycholi można by zlikwidować, mniej by nas to kosztowało, myślicie że ktos by opłakiwał ich stratę?-dogadywał inny wazniak, ktory przypisywał sobie tytuł doktora,
-Ja bym ich wszystkich uspiła, świat byłby mniej straszny-wydęłą się pyszna pani dyrektor.
Maria poczuła mdłości, ból w podbrzuszu i najgorsze parcie na mocz.
Omiotła wzrokiem szare, brusne sciany salki szpitalnej, stare, zniszczone, niemodne meble, byle jak ustawione, popękaną podłogę z desek, w kolorze trumny.
Obok niej usadowiono jakiś sprzet, który przestał mierzyc jej parametry zyciowe, albowiem i jego stary mechanizm zdawał się zawodny.
Spojrzała za okno; pochmurna, deszczowa pogoda zdawałą się opłakiwac stan pacjentki i jej beznadziejne położenie.
jej jedynym marzeniem stałą się ucieczka, z tego wybrakowanego miejsca, urągajacemu ludzkiej godności.
Niecenzuralne dialogi, pysznych, gardzących najsłabszymi przeniosły się na środek wąskiego, upiornego korytarza, z którego gdzieniegdzie dobywały się wcale nieludzkie jęki i szlochania.
Gdy Maria znalazła się w poblizu wyjscia, zdawało jej się, że stare mury płaczą, sufit pokryty plesnią także cierpi.
Stare, odarte z godności pomieszczenia pojękiwały niemo, świadkowie powolnej śmierci tych, co i tak woleliby nie istnieć
Maria z dusza na ramieniu, tłumiąc rozpacz, przezwyciżząjąc bezdenną beznadzieję.wybiegłą przed siebie.
Gnała szybko, niemal gubiła kapcie, szlafrokiem zakrywałą mokrą od płączu twarz.
Wiatr rozpaczliwie kołysał miejscowe wierzby a potem kasztanowce.
Nie ogladała się za siebie, pędziła przed siebie, bez tchu, lecz w miare jak oddalałą się od szpitala, czułą przypływ sił, myśli stawały się jasne.
Dobiegła na przystanek autobusowy.Wypytywała napotkamych o trasę w stronę jej domu, mikt z nich znie znał jej miejscowosći, nie umiał doradzić.
Wskoczyła do pierwszego autobusu, jaki tylko nadjechała.
Nie była pewna dokąd zmierza, najwazniejsze było dla niej to,że oddala się od miejsca swego upokorzenia.
Po długiej i kretej podrózy na gapę, nareszcie dostrzegłą, nareszcie była już w domu.
Domownicy na jej widok oniemieli,chwytali ją za dłoń, szczypali jej twarz, jakby się chcieli upewnić czy mają do czynienia ze zjawą albo z duchem.
-Zostawcie mnie i dajcie mi obiad, odpocząc mi dajcie-krzyczałą skonana Maria.
Usiadłą czym predzej do stołu, zajadała niewyszukane potrawy szybko i z wielkim apetytem. Zaspakajała swój straszny głod, który zdolał w nią wrosnąć niezaspokojeniem.
Nie chciała rozmawiać, nie miałą potrzeby dialogu, wystarczyły jej włąsne mysli i własne wnioski.
Cieszyłą się z powrotu do domu, tęskniła bowiem za robotą, za codzienną wiejską rutyną, wśród zwierząt, w polu.
Nie dane jej było zaczerpnąc tchu, gdy do snu zasłużonego sie kładła, wszak wczesna pora do snu nadchodziła.
Odprawidła jedynie wyuczone zdrowaśki i chwilę rozmyslała.
Pod domu podjechał tymczasem, olbrzymi ale stary samochód, nie znała się na markach, nie wiedziała kto składa wizytę.
Stropiła się, liczyła bowiem na samotny odpoczynek w towarzystwie psów domowych i kotów.
Nie lubiła nieproszonych gości, albowiem nie wiedziałą jak się zachowac i czego się spodziewać.
Nudziły ją straszliwie rozmowy o niczym, wymuszone grzeczności, głupie ludzkie plotki przenoszone z chałupy do chałupy.
Do domu uderzałą starsza para, niemodnie ubranych ludzi.
-Zastaliśmy Maryśkę?-krzyknęli bez ogródek, na widok oniemiałych domowników.
-No mieszka tu a co chcecie?-pierwszy odzyskał mowę brat Marii.
-Jesteśmy matką i ojcem tego Stasia, tego pomocnika proboszcza. Nasz Stas jest najpowaążniejszy i najlepszy we wsi. Każda panna o nim by marzyła-rzekła wyniosle starsza kobieta, omoatajać wzrokiem skromny pokój w którym siedziała Maria.
-Nie wiem kto to jest i was nie znam-zaklinałą się Maria, nie odzwzajemniajac wcale spojrzenia.
-Słuchaj, wiemy,że chodziłas za Staszkiem i wiemy,że miałaś z nim brzuch, teraz wesele trzeba zrobić-krzyczał wyniośle i bez taktu starszy pan.
-Chwileczkę, kim jesteście wy i czego od Marysi chcecie?-spytała schorowana rodzicielka, pani domu.
-Juz żeśmy się przedstawiły i do stołu ans zaproście to pomówimy-brzmiał ojciec Staszka.
Matka Marii, niechetnei zaprowadziła obcych do skromnego, nieprzygotowanego stołu.
Usiedli wszyscy, rozglądajac się z niechęcią przed siebie.
-Dajcie,że Marii spokój nareszcie, ona chora jest-zaczęła rozmowę matka Marii.
-My to wiemy, ale wy nie wiecie,że wasza córka wcale nie taka pobożna i szlachetna jak myślicie, we wsi mówią,że ona za naszym Staszkiem latała-chełpili się rodzice Staszka.
-Nie to jakas bzdura, nasza córka bałą się chłopów i ona jeno do gospodarki chwciwa-dopowiedziałą rodzicielka Marii.
-Czy wy nic nie pojmujecie, wasza córa zaciązyła, dziecko ma od Staszka-wrzeszczała starsza kobieta.
-Nie opowiadajcie mi głupot, nie uwirzrę w to, wyjdzie już-zabrzmiał brat Maryśki.
- Wstyd będzie jak wszyscy sie dowiedzą, że wasza córka juz się pozbyłą dzieciaka nieślubnego. Wy lepiej doprowadzcie do wesela kościelnego jak honor chcecie odzyskać-groził starszy pan, patrząc z pogardą na uboga izbę chaty.
-Odejdzie lepiej, pókim dobra. Nie bedę wasza synową po moim trupie. Nie chce tez waszego podłego syna-krzyczała z gniewem Maria, wyłaniajac się ze swojego pokoju.
-Ty się zgódz na ten ślub, to twoja jedyna szansa by wyjśc z honorem do ludzi. Słuchaj ty, juz wszyscy o tobie we wsi plotkują,żeś puszczalska i naszego Stasia uwiodła-darłą się niedoszła teściowa.
-Zgodzic się musisz na ślub ze Staszkiem i dziękuje Bogu żeś tak szczęsliwie trafiła, zęś nas spotkała, niewdzięcznica-rechotali niedoszli teściowie.
Domownicy na skutek strachu, przerażenia i gniewu, miotali się wokół izby. Ich serca i dusze zatruł jad wstydu i nienawisci.
Nieproszeni gości wyszli nareszcie, pozostawiajac za soba zamęt, wrogość i niewypoqiedziany chaos.
Rozdział IV.
Maria nie umiałą znależć dla siebie miejsce, wszędzie bowiem dokądkolwiek by się nie udawała, czuła się żle, na niewłaściwym miejscu.
Z mikim nie umiałą anwiążąć sprawiedliwego i trwałego kontaktu.
Z jednej strony rozpaczliwie szukałą przyjażni a z drugiej stroniła od ludzi. Cierpialą jej dusza, wiecznie niezaspokojona, glodem stałym i ciągłym.
Pracowała nader cięzko fizycznie by nie dopuścic do pytań zadawanych jej przez umysł.
Stale myslałą o nie narodzonym, ktorego nawet nie dane jej było ujrzeć.
-Kim on jest, jak teraz wyglada?-dumała z wysiłkiem.
-Dziwne to, myslała z wysiłkiem, doprowadzając siebie do łez.
-Przyszedł na ten świat nieproszony, nieplanowany a jednak zawładnął sercem moim sercem już na zawsze-dumałą filozoficznie, wykonując ciezką robotę w polu.
Maria oddałabym wszystko, co miałą czym żyła aby raz jeden ujrzeć, popatrzeć na ten misterny cud życia.
Postanowiłą oderwać swe mysli od rozpaczliwego dumania.
Przyszla pora wiosenna, przyroda bujnie obrazowałą swe jasne i zywe oblicze.
Kobieta codzień spacerowała samotnie o zmierzchu, zrywała przebisnniegi i stokrotki i wciąz tęskniła.
Razu pewnego, gdy jej wybujała wyobrażnia zmęczona zadawaniem pytań zaprowadziła ją na drogi nieznane.
Przestraszyła się najpierw, bo zdałą sobie sprawę,że dotarłą do wiejskiej karczmy, nie lubiła miejsc takich, z własnej woli zawsze omijałe podobne przybydki.
Jej włąsne nogi z wolna przestały odmawiac posluszeństwa, usiadła zatem ma wolnej ławeczce, z której dostrzegłą wnętrze opustoszałej knajpy.
W ręku dzierzyłą kwiaty, zdawało jej się,że sród ostatnich pijanych towarzyszy, dostrzegłą znajomą twarz kogoś ze wsi.
Odwróciła głowę, nikt nie zwracał na nią uwagi. Ostatni, ledwo przytomny pijak, pomyślał,że przybyła pewnie przyszła po swego męża.
Tamten zataczając się i bełkocząc swe niepowodzenia, oddalił się. Maria odetchnęła z ulgą.Strach minął.
Rozglądajac się dookoła, wchłonęła zapach dzikiego bzu, niesionego wiatrem.
Niemal krzyknęłą gdy dostrzegła, wytaczajaca się z wnętrza knajpy, otyłą kobietę w średnim wieku, pozbawioną urody na skutek pijaństwa, popychajacą przed siebie dwóch małych chłopców.
Jeden z nich był zupełnie brzydki i przy tym miał widocznego zeza, drugi niewychowany wyrzucał wulgarne słowa do matki.
Ta zaś w milczeniu, mrucząc ordynarnie, tłukła po niekształtnej głowce starszego syna.
-Idź juz szybciej, paskudny gadzie!-popychał syna przed siebie.
-Co się wtrącasz w nie swoje sprawy!-Gniewny warkot, wydobywał się z gardła matki, źle wychowanych chłopców.
-Dzieci się nie bije-dodała z moca Maria.
-Pytał cię kto o zdanie?-pijana matka szarpnęła obu synów, którzy korzystajac z nieuwagi zaczęli siebie nawzajem popychać.
-Jak można przychodzić pic do knajpy z takimi maluchami?-krzyczała Maria, usilujac dotrzymac kroku, matce z dwójką łobuzów.
-A ty kim jesteś, starą wieśniaczką, założe się,że nie masz dzieci co?-ryknąła pijana kobieta.
-KIm jestem to malo ważne, a kim ty jesteś pijaczko z dwójką małych chłopców?-spytała poruszona Maria.
-Jestem Blankaa to są dwaj gady, nie miałam im komu zostawić, matka i ojciec mi nie żyją a mąż coraz pózniej wraca z pracy- pożaliła się pijana matka.
-Pogadamy?-spytała Maria, sadowiąc się na wolnej ławce.
-Idzcie sami do domu znacie drogę, hej-wrzasnęła Blanka, wydobywajac z ust odór żle trawionego alkoholu.
-Czemu pijesz, przecięż to paskudztwo?-drązyła zaciekawiona Maria.
-Ty nic nie rozmumiesz? Nie wiesz jak cięzko wychowywac te paskudne łobuzy, nie słuchaja się. Jestem z nimi sama cały czas. Ojca mało widzą-kończąc swe żale, sfrustrowana matka, szpetnie zaklęła.
-Kiedyś było lepiej?-chciała wiedziec Maria.
-No było lepiej, pochodzę z bogatego domu, ojciec dużo zarabiał, mama był gospodynią. Potem wyszłam za maż i ich urodziłam,cały czas mam tylko dom i ich ale zawsze marzyłam by zrobić karierę na urodzie. Chciałam być sławna. Prawda ,że wciaz mam urodę jak modelka?-bełkotała Blanka, nieco zawstydzona i pełna żalu.
-Czy ja wiem, uroda nie jest nam potrzebna bo niby do czego? Liczy się mądrosc i dobroć-rzekła Maria, spokojnym tonem.
-Co ty pleciesz, uroda się liczy a nie takie coś. Ja żałuję, że nie zrobiłam kariery, nie byłam sławna, przeciez wszystkim chłopakom się podobałam. Ale matka mi powtarzała musisz miec meża i dzieci i to ci powinno wystarczyć-Blanka niemal zakrztusiła sie z przejęcia i odrazy.
-A twoja matka była szczęśliwa?
-Nie była, i ja tez nie jestem bo jestem jak ona, piję by nie czuć i nie cierpieć- Blanka zapłakła niczym dziecko.
Noc niemal zupełnie ukryła wszelkiej kontury okolicznych lasów i łąk.
Maria wróciła do domu, umeczona i stale zamyślona o tym co usłyszała od tamtej Blanki.
Nie polubiła tamtej, dziwnej i sfrustrowanej kobiety. Nie zazdrościła jej ani posiadanych dzieci ani tamtej beztroski.
Nie wiedziec czemu, gdy Maria zasypiała z trudem, wciąż jeszcze chciałą poznać więcej z życia tamtej nieszczęśliwej kobiety.
Tymczasem nadmiar obowiazków i prac polowych, sprawiły, że przez kilka tygodni Maria funkcjonowała niczym dobrze naoliwiona maszyna.
Trudna a więc nużaca robota fizyczna stanowiła dla Marii pierwszorzędne spełnienie, poczucie sensu i prztynalezności do ziemi i trudu.
Z ludźmi nie znajdywała wcale porozumienia, obce plotki i przyziemne sprawy niebywale nudziły Marię.
Czuła ogromny zwiazek z matką ziemią i to jej wystarczało niemal zupełnie.
Prace polowe jednakże nie stanowiły jedynego sensu jej życia.
Lubiła nade wszystko plotki wiejskie.
Zaintrygowana dziwną znajomością z nieszczęsliwą gospodynią domowa poznaną w leśnej karzcmie, postanowiła podążyć w tamte dzikie strony.
Pogoda była niemal wymarzona, zbliżało się lato, nie było jeszcze dokuczliwego upału, aura sprzyjała dalekim spacerom.
Maria nie lubiła marnować tego dnia czasu na rozmyślenie, w jej sercu sporo było cierpienia i niezrozumiałego bólu, ruszyła zatem przed siebie.
Podziwiała zielone i bujne dzrewa, które pod wpływem lekkiego wiatru zdawały się kłaniać ubogiej kobiecie.
Zauroczona zielenią stykajaca się z jasnym niebem, szła przed siebie, odrzucajac smutne i przykre zdarzenia.
Tęskniła wciąz za utraconym dzieckiem, nie wiedziała jaki los potkał jej noworodka, uciekała od pytań gdyz zbyt okrutnie bolały same wspomnienia.
Gdy usiadła zmęczona nieopoddal karczmy, upajała się chwilę spowitym w słońcu uroku wczesnego lata.
-Nie łażcie za mną wracajcie do domu-zagniewany głos, wydawał się Marii znajomy.
-Mamo ty wracaj do domu, nie pij tyle, błagam, zostaw to-piskliwy głosik musiał należec do dziecka.
-Wynocha mi stąd, coś mi sie należy z aopiekę nad wami, wy gady paskudne!-wrzeszczałą na całego matka dzieci.
Maria osłupiała i z i przerażona wstała, nareszcie dostrzegłą wśród gęstych zarośli otyłą, duża kobietę z dwójką rozbieganych drobnych chłopców.
Kobieta ubrana w drogie niegdyś lecz dziś poszarpane ubrania, kroczyła żwawo, popychajac swych zaniepokojonych synów.
Gnała pręznie, z wysiłkiem, ignorujac płacz dzieci. Zdawało się, iż kobieta jest ogromnie zdeterminowa i spagniona by czym prędzej dotrzeć do karczmy.
-Tak, nie wolno, dziećmi tzreba się opiekowac a nie pić jak najgorsza szuja!-krzyknęła Maria, zastępuja cdrogę Blance.
-A ty skąd tu się znalazłaś ty nędzna wieśniaczko?-gospodyni domowa niemal skłonna była uderzyć przeciwniczkę byle szybciej dotrzeć do starej karczmy.
-Nie wolno tyle pić to grzech straszny i krzywda dla nich-Maria chwyciła dzieci ku sobie, młodszego synka utuliła gdyż jego policzki zdawały się pełne łez i żalu.
-Nic ci do tego nędzna wieśniaczko-ryknęła tamta omijajac ich i wykrzywiajac brzydko usta.
-Jeszcze pożałujesz tego pijaństwa-Maria usiadła an zdezelowanej ławce, gląskała po kręconych włoskach młodszego i słuchałą nieskłądnej mowy starszego synka.
-Mama lubi piwo, pije coraz wiecej i nie potrafi przestać, woli kupic piwo niż nam obiad zrobić-poplakiwali obaj malcy.
-Jak to, chodzicie głodni i bez opieki? Przygarnęłabym was ale u mnie ciasno i biednie-westchnęła z goryczą Maria.
-Zostaw ich ty wiesniaro, ty nic nie rozumiesz? Nie byłaś nigdy matką i nie wiesz jak to jest nic nie mieć-Blanka podeszła bliżej kobiety z przerażonymi dziećmi. Nader trzeżwo na nich spogladało, choć zachłannie opróżniała juz druga butelkę zas pozostałe tuliła do piersi jak niemowlęta.
-To obrzydliwe tyle pić na litośc boską!-głos Marii przybrał płaczliwa nutę.
-Ty nic wiesniaczko nie rozumiesz. Jestem nieszczęśliwa, jestem sama z dziećmi, zmarnowałąm swoje życie przez nich.Nie mam pieniedzy ani znajomych, rodzice nei żyją, maż ma chyba inną a ja tylko w domu jestem-Blanka gdy tylko oprózniła kolejną butelkę piwa, zatoczyła się u stóp Marii i oniemiałych dzieci.
-Hej Blanka wstawaj!-Maria wyrwała zmęczonej upitekj kobiecie, wszystkie trzymane butelki i natychmiast z obrzydzeniem wyrzuciła je do pobliskiego konteneru na śmieci.
-Co będzie z nami i gdzie pójdziemy?-wypytywał mały chłopczyk.
-Mama się przebudzi i wróci z wami do domu-rzekła Maria łagodnie.
-Ale my nie chcemy, weż nas prosze-obaj chłopcy niemal skamleć zaczeli niczym zwierzeta pozbawione opieki i domu.
Maria stropiła się mocno albowiem nie wiedziała jak postąpić, serce jej szczelnie wypełniał żal, ból i nienawiśc zarazem.
Tymczasem Blanka leżała nieopodal na brudnej trawie w embrionalnej pozycji chrapiąc głęboko.
-Wstawaj już mamo!-wrzeszczał raz po raz młodszy z synów pijanej kobiety.
-Jak masz na imię?-Maria spojrzałą w smutne, zezowate oczy smukłego blondynka.
-Adas jestem i mam lat pięć i pól-odparł rezolutnie, usiłując zbudzić z pijackiego snu włąsną matkę.
-A gdzie drugi syn, znaczy twój brat-spytała Maria, podnosząc z ziemi pijaną matkę.
-Aleks uciekł, on zawsze ucieka, ja tylko mamie pomagam, on nie lubi pomagać-rzekł ze smutkiem malec, tuląc się po sierocemu do Marii.
-Do pierony po co mnie budzisz, daj spać, człowieku!-bełkotliwy ton nalezał do pijanej matki.
Kobieta podniosła nieprzytomne spojrzenie na synka i obcą kobietę.
W jej spojrzeniu dało sie zauwazyc oblęd przemieszany z rozpaczą.
-Co się tak gapicie, zostawcie mnie, dam sobie radę. Idżcie stąd!-wydarła się pijana, która wstajac niemal zupełnie natychmiast upadła.
Z jej ust dobywały się bełkotliwe przekleństwa, w towarzystwie rosnącej wokól ust gęstej piany.
-O matko, wezwijmy lekarza, dżwońmy na pogotowie-Maria niemal hiterycznie krzyczałą, rozglądajac się za innymi ludżmi.
Knajpa została już zamknieta, brzydki odór przetrawionego alkoholu co rusz uderzał ze żle domkniętych drzwi.
Maria napierała w drewniane, odrapane odrzwia, krzycząc rozpaczliwie, raz po raz.
-Ludzie jesli tam jesteście, otwierajcie, trzeba ratować matkę chłopca! Ona chyba umiera, hej! pomocy!-przerażona kobieta odczuwałą czyste współczucie wraz z bezsilnością.
-Niech pani się tak nie wydziera, ja zaprowadze mame do domu, już tak czasami robię-rzekł poważnie maluch, podnosząc chwiejąca się matkę.
-O Jezu, pomoge wam-kobieta dopadła do pijanej i siłą swych wyćwiczonych mięsni, przerzuciła na plecy pijaczkę, chłopca wzięła pod rękę.
Szła skulona, nawykła do fizycznego wysiłku, nie odpowiadała na wulgarne zaczepki słowne, wyrzucane przez obrazoną pijaczkę.
-Mamo, trzymaj się, niedaleko mamy dom-pocieszał zaspaną, malec.
-Dobry z ciebie chłopiec, udał się jej syn-Maria udręczona, dźwiganiem sporo cięzszej od siebie kobiety, umiała się uśmiechać do nieustarszonego malca.
-Co wy ze mną robicie, no ty wieśniaczko, daj mi żyć-bełkotała pijana matka, dajac sie wlec wzdłuż pól uprawnych, wzdłuż polnych dróg, uginajac się niechybnie pod wpływem dużego cieżaru.
Maria szła niezrażona, dumna z czynionej przysługi, dumna z malego chłopca, czujnie prowadzącego kobietę za umęczoną dloń.
-To juz tam-Adas wskazał paluszkiem nieopodal stojąca dużą rudelę, która kilka dekad temu mogłą by wyglądac okazale, gdyby nie niszczejący tynk, zarośnięte chwastami obejścia.
-Tu tu?-spytała Maria, niedowierzajac i rozgladajac się z niepokojem dookoła.
Szli w milczeniu, wies skrywała nocna poświata, dzień powoli chylił sie ku zachodowi.
Maria ledwie żywa, dowlikła pijaną matkę do otwartego na oścież domu. Polozyła poteżną kobietę na zniszconą kanapę,
Omiotłą z przerażeniem walace się dookoła puste butelki po tanim winie, piwie a nawet wódce.
Wzdrygnęła sie na widok zniszczonych i uszkodzonych mebli i plastykowych ozdób, które obecnie stanowiły obraz nędzy i rozpaczy.
Maria zaniosła się szlochem, nieprzytomna pijana matka, odwóciłą się na druga stronę i zapadła w mocny sen.
Chłopczyk chwycił za rączkę swoją nowa przyjaciólke i podprowadził w stronę uzkodzonej pustej kuchni.
W lodówce nie świeciło się nawet światło, zeschły ser i nadplesniała wędlina domagałą się wyrzucenia.
Resztki starego chleba gdzieniegdzie były powyrzucane małymi kawałkami, jakby ktoś dokarmiał latajace dookoła muchy.
-Zrobię Ci kolację-rzekła Maria w poszukiwaniu mleka lub jakiegoś przyzwoitego niezniszconego produktu.
-Poradze sobie, dam ardę-odparła zawstyzdony malec, odprowadząjąc dobrodziejkę do otwartych na oścież drzwi.
Srebrzysty księżyc wisiał wysoko na niebie i oświetlał wyrażne zniszczenia i zapuszczenia spowodowane pijaństwem matki małych chłopców.
Maria stanęła jak wryta, niezdolna na racjonalnego działania, jej oczy wypełniały łzy współczucia, chłód stawał się juz namacalny.
Z oddali dobywał się nierówny charkot wydalany przez pijaną gospodynię domową.
Maria oststni raz omiotła wzrokiem zmarnowane gospodarstwo, uszkodzone ściany, z wyrwami po wyrwanych lub sprzedanych obrazach, uszkodzone meble.
Duzy dom przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy, dopełniał go jeszccze przykry odór zle trawionego alkoholu i ślady po licznychh libacjach.
Maria wzdrygnęła sie z obrzydzenia i żalu. Chwyciła oburącz najmlodszego synka, który pałaszował bez apetytu splesniałe skórki starego chleba.
Tuląc do piersi chude ciałko malego chłopca, przemieszczałą się z lękiem po pustych pomieszczeniach, poszukiwała bowiem drugiego i z synów pijaczki.
Znalazła go nareszcie położonego na brudnych barłogach, niegdyś markowej kanapy. Chłopiec nerwowo grał w jakąś dziwną gierką na wyszczerbionym aparacie, którego kobieta nie potrafiła nawet nazwać.
-Idziesz z nami czy zostajesz?-spytała kobieta bojazliwie, ytuląc zasmarkanego malca.
-Nie idę i zostaw nas w spokoju bo ty bedziesz miała klopoty-zagroził chlopiec, patrząc apatycznie na obcą kobietę.
-Jakie to klopoty, przeciez chce wam pomóc, chce was uratować-indagowałą kobieta.
-Jak się zaraz moja cholerna matka obudzi i cię tu zobaczy,że coś kombinujesz to na policje cię poda i pójdziesz siedzieć, ona tak każdego straszy kto sie wtrącą-odgroził sie hardo chłopiec.
-To niech poda, prosze bardzo, przynajmniej zrobi z tym burdelem porządek-odparłą zagniewana Maria.
Zatrzaskując tekturowe dzrwi, słyszalą jeszcze nowe wulgarne grożby chłopca, które z pewnoscią synek nie raz słyszał z ust swej pijanej matki.
Obchodząc leżącą pokotem matkę dzieci tuż obok zdezelowanej weralki, słyszała jeszcze nieprzytomne klatwy, jakie wypadały bełkotem z ust pijanej.
Maria walcząc z odrazą tymczasem posadziła na swych umęczonych ramionach przestraszonego ale milczącego malca i parłą z nim w kierunku swego domostwa.
Nie zatrzymywała się ani chwili, czasem przysapnęłą z udręki, nie odwracała się za sobą wcale.
Czuła się dziwnie, nieswojo, z rosnacym niepokojem i z obcym dzieckem na własnych plecach, potulnie trzymajace się kobiety za ramiona.
-Daleko jeszcze?-spytał sennie, nieświadom,że oddala się od włąsnego domu i matki.
-Jeszcze troszkę, u nas będzie ci dobrze i bezpiecznie-odparła nie tracac tchu i nadziei, spoglądajac na oświetlony pokój jej domu, znajdujacym się na odległośc jej wzroku.
Kroczyła żwawo z obcym dzieckiem uwieszonym na jej ramieniu, srebrzysty ksieżyc oświetlał im ścięzką biegnaca przez liściasty las.
-