Dolina bez wyjscia 4 czesc
Rozdział XIII
W dzieciach osieroconych lecz całkowicie zdanych na opiekę Marii, rodziła sie i wdzięcznośc za jej wielkie dobro i jednocześnie bunt na skandalicznie działąjacą opieke spoleczną.
Pewnego razu wróciły najstarsze dzieci z wizyty z Gopsu, zapłakane i smutne.
Maria dlugo nie potrafiła pojać źródłą ich cierpienia.
Okazało się bowiem, że niegrzecznie odnieśli się do pracownic, brzydko się odzywały, dlatego że poskarzyli się na ich błędne i chore postepowanie.
Nie pojmowali dlaczego oni, nieletni nie mogą otrzymać jedzenia w darach czy węgla na zimę a ich ojciec pijak, nierób i oszust może liczyć na hojne wsparcie ze strony gopsu.
Najstarszy syn krzyczał i płakał,że tacy pracownicy powinni byc berobotni i sierotami.
Oni nie potrzebuja takiego gopsu tylko sprawiedliwości.
Za słowa rzekomej obrazy, otrzymali karę pienieżną, naganę i zakaz wstepu do ich placówki.
Maria byłą bliska rozpaczy, chciałą sama zaskarzyc pracowników, lecz nie wiedziała jak i do kogo miałąby się zwrócić.
Biednych i potrzebujących nie chciano słuchać i wierzyć w żadne ich słowo.
Zostali sami, bezradni, zdani tylko na siebie, walczący z wszechobecną podłością.
- Powiedzcie składnie co mówiliście?-drązyła Maria.
-Dlaczego opieka rozdaje pieniądze i jedzenie pijakowi, ojcu, który ma nas w nosie?-odparł Anteka.
Do odpowiedzi wyrwała sie jego siostra.
-Dlaczego nas nachodzicie i tylko szkodziecie i w ogóle jesteście do niczego, opieka spolęczna powinna biednym pomagać, dzieciom, chorym a nie paskudnemu pijakowi-rzekła Ania, szlochając.
-Wy powinniscie byc bezrobotni i jeszcze jak my sierotami to byście życie zrozumieli, cholerni urzędasy!-tak mi sie wyrwało, dodał Antek nieco zawstydzony ale dumny z siebie.
Maria w milczeniu kiwałą głową, nie była w stanie wyrzec słowa, jej serce było złamane wciąz nowymi niepowodzeniami.
Tymczasem przybywało obowiazkow i prac.
Dzieci dorastały,stanowiły coraz wieksze wyzwania, bywały trudne chwile.
Maria niekiedy bliska była rozpaczy, jakże brakowało jej wspracia ze strony zmarłej matki.
Gdyby jeszcze jej matula żyła, gdyby chciaż byłą obecna w jej życiu, choćby czasem we śnie się spotkały, słowo życzliwe zamieniły,
Nastała bolesna cisza, nie było jej fizycznie wcale.
Niekiedy gdy nadmiar obowiazków przytłaczal, odruchowo szła do pokoju matki, tam zastała ją bolesna cisza, niewymowna pustka.
Omijała pokój matczyny, wspomnienia zbyt bolały, zbyt napierały, bolały jej serce.
Z dziecmi nie potrafiła niekiedy rozmawiać, nie wiedziałą jak reagowac na ich wybuchy, smutek, milczenie.
Chciałąby nieba przychylic sierotom, jednakże nie było to wcale możliwe.
Prac w polu było wiele, w domu porządki, gotowanie, pranie zajmowało czasu mnóstwo.
Dzieci i mlodzież ze swoimi trudnymi sprawami, z nauką czasem trudną, niemozliwą, z relacjami skomplikowanymi z rówieśnikami i ze sobą nawzajem, bywało karkołomnym wyzwaniem.
Maria starała się najmocniej,za wszelką cenę, na przekór losowi trać, czasem brakowało jej sił. Gdyby "opieka" dopatrzyła sie słabosci,gdyby uznała,że nie dla niej matkowanie sierotom, wiedziała, iż natychmiast utraciłaby przygarniete sieroty.
Raczej serce by jej pękło, gdyby pewnego dnia dom zionął pustką, gdyby nie miała przy sobie tych, którym winna była pomocy, którym obiecała lepsze jutro, jej życia straciłoby sens.Na zawsze bezpowrotnie jej serce nie miałoby siły by utrzymywać sie przy życiu.
Nie miałąby dla kogo żyć, nic nie miałoby juz sensu.
Sensem jest trud podejmowany codziennie, sensem jest poprawa jutra tych, którzy mieli gorsze wczoraj.
Nie miała nikogo. Rodzeństwo nie było jej bliskie, nie potrafiła z nimi rozmawiac jak dawniej.
Brak matki zawazył na relacjach rodzinnych.
Już nic rodzinę nie spajało. Bez matki rodzina zionie pustką.
Ojciec zmarł dawno temu, za nim maria wszak nie tęskniła tak zak za matką.
Sieroctwo to najbolesniejsze osamotnienie, największe rozstanie.
Na brak matki nikt nigdy nie jest gotowy i nie jest przygotowany.
Życie zdanych na siebie musi trwac wbrew logice, wbrew włąsnej sile, chęci i nadziei.
Niekiedy nachodziły Marię mysli blużniercze, bończuczne.
Ubolewała nad wyrokami losu, nie pojmowała dlaczego śmierć wybiera najbardziej ukochanych,bliskich i potrzebnych?
Czemu smierć nie zabierze tych, którzy szkodza bardziej niz pomagają,tych którzy dobra wcale nie zostawiają innym, którzy nie są nikomu potrzebni i za którymi nikt by chyba nie tęsknił?
Nie było odpowiedzi, zostało milczenie i pustka.
Dzieci w milczeniu pracowały nad lekcjami, potem w ogrodzie kopali piłkę.
Nie psocili jak zwykle. Smutek i zaduma Marii udzielał się także im samym.
Mówili do siebie szeptem, nie chcieli być ciezarem dla Marii.
-Jak mamy mówic do mamy Marysi?-pytało najmlodsze najstarszą.
-Ja mówię ciociu i jest dobrze, wy tez tak mówcie-doradziła Ania.
-Moge być waszą ciocią, babcią jak wam wygodnie-odparła Maria usmiechajac się do sierot.
Dokończyli obiad złozony z nalesnikow z serem. Każde z nich rozgiegło się do swoich zajęć popoludniowych.
Maria przemogła w sobie niechęć do wejscia do pokoju zmarłej matki.
Obawiała się, wybuchu własnego żalu, tęsknoty,zalewu wspomnień.
Dziś nie była zmęczona jak zwykle, dzieci ją wyreczały z prac.
Wyposażona w chęci do działania, w śodki czyszczące, nareszcie udała sie do sypialni swej matki.
Przede wszystkim rozpoczęła solidne porządki.
Gdy już pokój świecił czystością, jej mysli wędrowały do zamkniętych zazwyczaj szafek, szuflad.
Tym razem szybko puściły zawsze zamkniete drzwi.
Medodycznie ułożone modlitweniki, stare zdjęcia, ksiązki, kartki świąteczne stały się najbardziej widoczne.
Siegnęłą ręką głebiej. Jej serce biło coraz żywiej.
Natrafiła na pozółklą kartę z życzeniami bez adresata,
Przeczytała slowa kreslone ręką matki" Moje serce zawsze przy twoim jest serduszku, jest szczęśliwe-pragę Tobie moja droga ofiarować to, czego inni ci dac nie mogą. Kocham Cię! Buziaczków 100-zgadnij kto?"
Zamarła, szloch pełen łez spływał oczyszczająco, długo i boleśnie.
Nabrała odwagi, węszyła nadal w starych i świętych pamiatkach po mamie.
Natrafiła na stare listy do matki adresowane, pożołkłe kartki nie pozwalały rozszyfrowac treści.
Lekturę odnalezionych skarbów, postanowiła odłozyć na niedzielę.
Gdy juz wycofywała się z odkrywania co rusz nowych tajemnic, wtem jej dłoń uchwyciła nowiutki list.
Serce Marii zdawało sie tańczyć nową nadzieją.
Rozwarła otwarta kopertę, w jej wnętrzu znajdowały się pieniądze w ogromnych ilościach, recepturką kupkami przytwierdzone do rzeczowego listu.
Pieniądze odrzuciła na wersalkę, rozpoczęła czytanie listu.
"Marysiu moje kochane dziecko.
Przyjmij te pieniądze i nie pytaj skad one są, sa one dla ciebie.
Potrzebujesz dużej pomocy, nie masz jej znikąd, zostałas tu sama. Nie masz ty bratniej duszy.
Weź te pieniądze, będziesz wiedziałą co z nimi zrobić. Dom ten jest także po części twój, dogadaj się z rodzeństwem, kto ma jakii pokój mieć, by nie było potem kłótni.
Oni są bardziej zaradni, oni mają za co zyć, ty zas widac nie. Ciesz się każdym dniem.
Każdy dzień nawet ten co zdaje się podly jest tez nauką i darem.
Nasze dni i tak sa tu na ziemi policzone. Ciesz się tym co cie otacza, raduj się z rzeczy małych i drobnych a ujrzysz piękno świata.
Kochaj tych, którzy są z Tobą. uważaj zaś na ludzi nikczemnych.
Dobrego czlowieka poznasz po tym,że pokój i nadzieję w sercu zostawia a nikczemny wprowadza ból, diabelską namietnośc i myśli złe.
z serca Cię błogosławię, mama".
Westchnęła, poczuła przemozną obecnośc matki.
Była pewna, że zmarła jest obok, widzi trud i niedolę swej żywej, bez wzajemności.
Ogarniałą to rozpacz, to żalość, tęsknota wreszcie zdumienie i lekka jak lot motyla pociecha w sercu.
Ulga objęła ją niczym ciepło bliskiego człowieka za to, wiedziała że zmarłą nie calkiem odeszła.
Obejrzała się bacznie po pustym pomieszczeniu.
Zapach środków czyszczących mieszał się z zapachem kwiatowych perfum matki,
Wzrok Marii zatrzymał sie na malym stoliku, w wazoniku stały sztuczne kwiaty.
Do sztucznych kwiató dołączyła w sposób magiczny, biała róż, ulubiony kwiat matki.
Podeszłą do stołu z bijącym sercem, podiosła ku sobie pojedynczy piękny kwiat, żywy, pachnący, jakby zerwany dopiero w tej chwili.
-Dziękuję-wymówiła wzruszona, tuląc biała róże do piersi.
Wdziecznośc zdawałą się ogarniac wszystkie zmysły, poczuła dziwną radość, wdzięczność.
Usmiechnęłą sie głosno.
Pobiegłą do dzieci,które powróciły z podwórka, smutne i rozkojarzone.
-Słuchajcie mam róże, dostałam od babci, w tej chwili, znalazłam ją w wazoniku babci-Maria nieskładnie, z emfazą, tańczyłą tuląc róże, głaszcząc zadzwiwione dzieci.
Dzieci w milczeniu parzyli na uradowaną opiekunkę, jej namacalna radośc, powoli udzielała się także im.
-Fajnie-rzekły niewyrażnie nieco z przejęcia i emocji.
-My nie mamy wcale żadnego znaku od matki, jesteśmy same, zapomniane-odparła Antek po chwili.
-Najgorsze jest to,że gdzie nie pojdziemy tam wszyscy zawsze z matką, babcią lub nawet z tatą i tylko dwójką dzieci.
Patrzymy i zazdrościmy-dodała bliska płaczu Anka.
-Wy nie jesteście sami, macie siebie i mnie no i trochę wujków i ciotki, jest tas ładna gromadka-Maria odparła ciepło, nie bez wzruszenia.
-Myśmy niegdy nie mieli rodziców tak dla siebie, bo oni byli zajęci pracą w polu, kłótniami, awanturami, a dziadków to nawet nie pamietamy-odparłą Kaśka, zasepiona.
-Nigdy nic nie mieliśmy, tylko same klopoty i ojca, który był beznadziejnym, podłym pijakiem, szkoda,że on nie umarł-odparł z gniewem Antek.
Maria usiłowała dodać więcej otuchy i poczucie sensu swoim podopiecznym.
Jednakże pocieszanie przychodziło jej z coraz wiekszym trudem.
Pojeła,że za duzo jest walk i bitew do stoczenia.
Wiedziała,że oni sami zdani na siebie niewiele mogą.
Maria sama potrzebowałą wsparcia i dobrego słowa, jednakze nie miałą nikogo życzliwego, na kim mogłaby polegać.
Rodzeństwo jej zajete włąsnymi sprawami, nieobecne, nie było jej podporą.
Oni sami bowiem byli zagubieni, sami potrzebowali pomocy w zwykłych codzizennych sprawach.
Maria co noc zasypiała z trudem, pełna lęku o przyszłość.
Ubolewała, że zoatałą sama na polu bitwy.
Dzieci osamotnione, dorastajace, rozpaczliwie potrzebowali wsparcia i dużego nakładu pracy.
Po raz pierwszy podczas długiej bezsennej nocy, gotowa była się poddać się, zaprzestać bezsensownej walki z wiatrakami.
Czuła sie bezsilna, pokonana.
Pomyslała o stosie nieprzeczytanych listów z wszelkich możliwych instytucji.
Odkładałą lekturę niezanych jej i niezrozumiałych dla niej korespondecji.
Działała na zwłokę.
Dopuszczałą do wiedzy, dwoje najstarszych z rodzeństwa.
Najstarsze rodzeństwo, jedynie kiwało głową w gescie rezygnacji, niezdolne do działania i przeciwstawiania się miażdzącej machinie bezdusznej biurokracji.
Oni nie mają problemów takich jak my.
-Dla biurokracji liczą sie słuki, statystyki, bezcelowe działanie, tworzenie sztucznych kłopotów i własny zarobek oraz szybkie pozbycie się kłopotów- Maria słyszała kiedyś te słowa z ust mądrej babci, dziś wciąz aktualne.
Pieniądze w sposób cudowny odnalezione, przydają sie na bieżące potrzeby lecz nie zlikwidowały ogromu trosk.
Maria zazdrościła najbardziej zmarłym bliskim, jakże chciała byc na ich miejscu, bezpieczna, szczęśliwa, spełniona.
Nie umiałą zmrózyc oka, zasnąć, zapomnieć.
Widmo niezałatwionych sparw ciążyło i nie dawało odłynąć w błogość snu.
Wstałą, rozejrzałą się wokół dobrze posprzątanego pokoju, korytarza i kuchni, zajrzała na paluszkach do pokoi, w których spały dzieci.
na chwile znalazła uspokojenie, chciałą wracac do swej sypialni.
Ostry, srebrzysty księżyc odsłąniał kontury mebli, urody domu.
Uskoczyła, zdawalo jej się,że przeczuwa czyjąś jeszcze obecność.
Serce jej biło mocno i grożnie, brakowało tchu.
Żałowała, że żyje, że trwa, wciąż sama bez otuchy i wytchnienia.
Westchnęła, zbliżajac sie do swego brałogu.
Usiadłą an jego brzegu, dysząc z przejęcia.
-Kto ty jesteś?-spytała w przestrzeń.
Zaległą cisza, chłód dojmował i stawał się namacalny.
Nie podnosiła wzroku, z lęku i niepewności.
Tuz obok siebie wyczuła promienne, czułe promienie łagodnego jakby słońca.
Zamilkła poddała się nowym wrażeniom, czułej obecności.
W milczeniu przyjnowała namacalne światło, łaskoczące jej zamkniete powieki, zmęzcona twarz, potargane włosy.
Poczuła nieznaną jej błogość, obecnośc dobra, jej twarz łagodniała, z ust wąskich utwatrzył sie uśmiech.
Trwała w mistycznej obecności niezanego dobra.
Zatracała się pieknym,niejawnym spotkaniem.
Radowałą się oderwaniem, zapomnieniem.
Chciałąby zaadwac pytania, jednakże jej ciałao nie było zdolne do ruchu, mysli ugrzęzły w bezruchu.
-Kim jesteś?-pragneła się dowiedzieć.
Pytania spływały w miare jak światło nikło, oddalało się, pozostawiajac ulgę i uspokojenie.
Wtem, pojęła,że jest rzeczywistośc nieodgadniona, nieznana, niezgłębiona, do której pytania i żądania nie docierają.
Istnieja rzeczywistośc niejawna, niezależna od woli, pewna, żywa
Rzeczywistośc do której nie ma dostępu wiedza, lecz jedynie żywa wiara.
Rozdział XIV
Przebudziła się rano ze snu spokojnego, z przepięknego spotkania, o którym nie potrafiła zapomnieć.
Uwielbiały sny, one niosły miłośc i nadzieje, czego istneinie jawne nie dawało nigdy.
Po przebudzeniu, powróciły znów stare zmartwienia i troski, ciężar serca bijącego dla sierot bolał i gnębił.
każdy dzień niósł trudne, niemożliwe do udźwignięcia wyzwania.
Ona sama z całym światem, toczyc musiałą od zawsze bój niesprawiedliwy i skazany na porażkę.
Wstałą, słyszała krzyki i kłótnie podopiecznych.
Opieka nad nimi niekiedy stawała się ponad jej siły i bywałą niewykonalna dla jednej, małej osoby.
Nie umiała nikogo prosic o pomoc, bo wiedziałą,że nikt by jej nie udzielił wsparcia.
Liczyc mogła czasem na sieroty, które niekeidy w przypływie dobroci, wzruszenia jak umiały pomagały, dawały z siebie nieco wdzięzcmości.
Same nie nauczone. nie przywykłe do pracy,poświęcenia, sparwiały wrażenie zagubionych, nieszczęśliwych
Gdy Maria mierzyła się z nowym dniem, ujrzała w kuchni juz duzo wyższego, lecz wciąż dziecinnie, niedbale wyglądajacego Adasia, jej dawnego wychowanka.
Stanęła obok chlopca, nastolatka, który znacznie przewyższłą już Marię wzrostem fizycznym.
Obydowje mierzyli sie intensywnym, nieodgadnionym wzrokiem.
-Ciociu, mamo przygarnij mnie!-wymóił chłopiec głosem mlódzieńca, pozbawionego opieki i troski.
-Przygarnę, zostań-rzekłą nieco wbrew sobie, mierząc troski i wysiłki pojemnością włąsnego serca.
-Mogę tu zostać?-chłopiec wyciągnął długie dłonie ku kobiecie, niezgrabnie wyrażał swe podziękowania i wdzięzcność.
-Możesz, zostań, damy sobie radę wszyscy-rzekła Maria wzruszona do łez.
Do kuchni przybiegło ubrane do szkoly i naszykowane pozostałe rodzeństwo, które nie zdołałao wybiec do szkoły.
-Co się dzieje , kto on?-spytał Antoni.
-To twój brat, kuzyn, on zostaje z nami-rzekła Maria pełna niepokoju.
-Ale jak to, teraz nas jest duzo, nie damy rady. Potrzebujemy wiecej mam i pomocy-dodała zaniepokojona Kaśka.
-Moja matka jeszcze więcej pije i ma straszne odloty, wczoraj ledwo ją odratowało pogotowie, sam dzoniłem i- chłopiec urwał usiadł na kzresle i zakrył twarz dłońmi, cały drżał.
Maria instynktownie objeła mlodzieńca, tak jak to czyniła lata temu, gdy sam był, mały i zagubiony.
W ramionach opiekunki, chłopiec nieco uspokoil swe rozdygotane serce.
-Dziękuję-rzekł głosem cichym jak łza.
Rodzeństwo mierzyło zazdrosnym wzrokiem obcego im chlopca.
Niezdolni do słów, zawiedzeni, zadziwieni.
Patrzyli ku sobie i bez słów wybiegli d szkoły.
Maria wpatrywala się w zaniedbane, zrozpaczone, samotne dorastajace dziecko.
Nie znalała słowa pocieszenia, milczałą wymownia, szukajac w umyśle sensu i zrozumienia.
-Zostań, tu cie nic zlego nie spotka, zostań-nalegała.
Chłopiec odetchnął ciężko, poczuł jakby cięzkie kamienie opadaly z jego pleców.
Przypomniał sobie dobitnie,że tu z oddaną opiekunką czuł się szczęśliwie i dobrze.
Chciał zostac tu, gdzie zawsze powinien być.
Maria zrozumiała,że zamiast okazywać milośc jednemu dziecku powinna służyć wszystkim niekochanym sierotom.
Pojęła, że zamist buntu i zadawania pytań winna kochać wszystkich tych, których niesprawiedliwy los przed nią stawiał.
Gdy zaległą cisza, chłopiec zaczął szlochac jak małe, nieutulone dziecko.
Maria głaskała go po dorosłej już niemal głowie.
Usiłowałą odgadnac ile jej wychowanek moze mieć lat i co przezył,że wygladał jak wychudzony, brudny pies.
-Zjedz ze mną śniadanie i opowiedz mi co cie spotkalo-rzekła z troską, biorąc sie do szykowanai jajecznicy.
Milczał, bo nie chciał zdradzić wstydliwych sekretów matki, bardziej się bał, lub nie chciał martwić swej ulubionej opiekunki.
Nie chciałą znac odpowiedzi choć one cisnęły się całą mocą w jej serce i umysł.
Nazajutrz, gdy wszystkie sieroty poszły do swych szkoł, Maria zostałą w domu sama z Adasiem.
Chłopiec srawiał wrażenie przerażonego, milczacego i niekeidy wybuchajacego gniewem, bez powodu.
Maria nie potrafiła pomóc chlopcu, mimo ogromnych starań z jej strony.
Wiedziała,że chlopcu potrzebny byłby dobry i piekuńczy ojciec.
Lecz tylko o wzorze cnót ojcowskich, Maria mogła jedynie pomarzyć.
Nie znało nikogo takiego, nikt nie potrafiłby sprostac trudnej roli ojca.
Dumała, rozmyślała, głaszcząc po zmartwionej głowie młodzieńca.
-Nie chcę tam wracać do tej pijaczki, słyszysz-powtarzał błagania raz po raz.
-Nie wrócisz tam, jesli nie chcesz-zapewniałą Maria, niewiele jednak wierząc w zapewnienia.
Znała na własnej skórze nazbyt boleśnie, bezduszny wymiar 'sprawiedliwości".
Trzymałą się z daleko od spraw prwanych, trwałą po cichu,w samotnym umartwieniu.
Los jednak nie szczędził dla niej łez i upokorzeń.
Także tego samego dnia przygotował kobiecie nowe rozdanie.
Tego samego dnia, gdy chmury zakryły smutno obszar ziemi, zwiastująć chłod i deszcz, do domu Marii wtargnęła zapijaczona Blanka.
Z oddali słychac bylo jej wulgarne jęki, zapach niestrawionego alkoholu, brzydził także z oddali.
-A ty do domu mi wracaj ty wyrodny-ryknęła wprost w stronę Marii, zajetej gotowaniem obiadu.
Adam siedział przy stole, podpierając zmartiona głowę, drgnął nerwowo na jej widok, nie podnosząc jeszcze wzroku.
Maria milczała,odwrócona tyłem ale pełna przestrachu, doprawiając nerowo ugotowany rosół.
-Wracaj do domu, co ci ta wiejska wiedźma gotuje,że tu wracasz, co tam wrzuciłaś?, he-bełkotałą Blanka, zataczajac się wokól stołu.
-Ty wracaj do domu, bezwstydna pijaczko, co ty z sob a zrobiłąs, nei wstydź się-Maria wykrzyczałą swój gniew, złośc i przerażenie do zataczajacej się kobiety.
Blanka po chwili zawachania upadła na podłogę, dobywała z siebie ryki na wskroś demoniczne i straszliwe.
Adam wstał, zmiezryl nienawistnym spojrzeniem leżącą.
-Odwież ją do szpitala, albo zabij, ja jej nie chce widzieć-krzyknął w strone oniemiałej Marii.
-Poczekaj, cos musimy wymysleć, to straszne jest-panikowałą Maria, usiłując podnieść leżącą.
W tym samym momencie odórz gardła Blanki się toczący wymiocin zdawał się zalewać i zajmowac całe pomieszczenie, e którym przebywali.
Adam chwycił pijaną w pół i wlókł jej na zawnątrz jej otyłe ciałe, klnąc przy tym okrutnie.
-Po cos tu przylazła, stara łachura pijana, nie pokazuj się mi nigdy, nie przyłaż do cholery-meżczyzna wymachiwał zręcznie nożem kuchennym wokól polprzytomnej.
Maria tymczasem milcząc zabrała się do nerwowego sprzatania, szorowałą i dezynfekowała wszelkie zanieczyszcenia jakie zostawiałą po sobie pijana Blanka.
Pijana padła na ziemię, wydawalo się,że przytomnośc utraciła.
Oniemiala Maria, poczęła cucić neidajaąca oznak życia,krzyczała w niebogłosy do mlodzieńca.
-Adaś, no dzwoń po pogotowie, nie stój tak, odddaj nóż,no działaj cos-paniczny głos Marii niósł sie echem po wymarłej okolicy.
Adam tymczasem spokojnie, odlozył nóż, patzrył się bez emocji na nieprzytomną Blankę, nie miał zamiaru działać, patrzył i twił.
Maria usiłowała samozdielnie przywrócić żywot intruzowi, walczyła ze wszystkich sił w pojedynkę.
W panice przypomniala sobie kurs pierwszej pomocy, kiesyś w szkole zorganizowany, niezgrabnie jęła walczyć o żywot Blanki.
Nareszcie po długiej, trwajacej wieczność krzataninie, udało się uzyskac słaby puls, zaledwie przywrócić dopiero co ustaną pijaństwem wagetację.
Płacz, skowyt Blanki był rozdzierajacy i przerażajacy zarazem, przywodził na myśl dziecko nieutulone, niekochane nigdy, które zbudziło się z demonicznego koszmaru i wyciem usiłujące dac o swoim istnieniu znak.
Wypluła na ziemię breję o odrażajacym zapachu i kształcie, Maria odskoczyła, Adam zaś, nie potrafiła patrzeć, wrócil do domu by samotnie bez apetytu zjadać ugotowany przez Marię obiad.
-Widziałam tamten świad, dziadka, ojca mojego,co umarł, on też nigdy nie wierzył,że istnieje tamten świat. Teraz wiem, tamten świat istniej, On istnieje byłam tam, tam było tak strasznie, gorzej niż tu, Było bardziej tak mocniej, silniej no i żywiej niz tu. No tak, co się tak gapisz no?-rykneła Blanka ponownie, ignorując spokojną Marię,
-Opowiedz jak chcesz-rzekłą Maria, kończąc czynności higienniczne nad leżąćą wciąz na ziemi kobietą.
-Co cie to obchodzi, nic ci nie powiem, przynieś mi jedzenie i wódkę lepiej-odgryzłą się Blanka, usiłując stanąć na nogi.
Adam po posiłku, przez okno wpatrywał się w przejmujący obraz jego opiekunek, smutek dławił mu serce.
Wiedział jedno, nigdy nie zostanie z Blanką.
Ta kobieta, która go urodziła nigdy się nie zmieni, nawet gdyby umierałą i odzyła, wciąz bęzdie miałą takie samo, podłe wcielenie.
-Chcesz do szpitala?-spytała się Maria, siedzzącej pod jabłonią, skulonej kobiety.
-Pójdę sobie sama, nie chcę twojej pomocy wieśniaczko-Blanka wstała zawstydzona, spojrzała nieco pokorniej i jakby zazdrośnie na niezłomną, spokojna postawę Marii.
Maria skinęła głową, w zadumie, targana sprzecznymi myslami.
-Odejdź w pokoju ty maro błądząca-rzekła natchniona, po chwili wróciła do domu, by przygotować dom na powrót sierot ze szkół.
Marie ogarnęło dziwne poczucie żalu i wspolczucia zarazem.
Nie mogła pojąc jak można na włąsne żyzcenie tak nisko upaść w swym czlowieczeństwie.
Wiedziała,że wiecznie pijana Blanka miała swoje dzieci,miałą dla kogo żyć ale nie potrafiła stawic czoła codzienności.
wiezdiała,też iż los rozpieszczał blankę znacznei bardziej niż ją samą.
Miałą rodziców,ponoc dobrych, którzy świata poza nią nie widzieli.
Nie zaznałą biedy, ni nędzy.
Miałą mężą, ktory odszedł do innej, lecz przez pewien czas, był i pomagał barzdo swej żonie, na każdym polu.
Ona sama podejmowałą złe decyzje, interesowała się szemranym towarzystwem, nie umiałą dochowac wierności i przyzwoitości.
Nie podejmowała nigdy pracy zwodowej.
Zyła aby zyc bez refleksji, marnie na pzoiomie biologicznym.
Plodziła dzieci, bo szłą za instynktem popędu płuciowego, nie miałą w sobie wcale uczuć macierzyńskich.
Dzieci owszem miała, bo z nimi w oczaah ludzi czuła się osobą ważną.
Blanka darzyłą inych pogardą bąż zazdrością, sama rozpaczliwie dązyłą by stać wyżej, ponad innymi ludźmi.
Żyłą bez refleksji, bez ambicji, bez miłosci.
Lecz to życie stało sie wegetacją, zapzrezceniem człowieczeństwa.
Nałóg alkoholowy był jedyną treścią i sensem tej żałosnej wegetacji.
Maria zaś była zupełnym przeciwieństwem Blanki, z pokorą przyjmowałą trudy i niepowodzenia.
W jej życiu mnóstwo było nędzy, upokorzeń.
Nie ustrzegła się błędów, lecz popełniałą je zazwyczaj kierowana własną naiwnością i nieprzebrana dobrocią.
Nie bałą sie trudów pracy, lubiła się poświęcać, dawać z siebie innym, przeceniajac własne siły.
Kochała swych bliskich bardziej niż siebie samą.
Kiedy nareszcie usiadła przy skromnie zastawionym stole pośród swoich licznych podopiepiecznych, szczęśliwych bo razem zgromadzonych, pojęłą nareszcie jak powinno smakować prawdziwe szczęście i spełnienie.
Koniec
Dodaj komentarz